Dziesięciolatek kontra snajper

W Powstaniu Warszawskim szybko musieli wydorośleć nawet dziesięciolatkowie.

Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, Janusz Możdżyński skończył dziesięć lat. Lipcowe urodziny nie należały do najbardziej udanych w jego życiu. Ojciec, konspiracyjny drukarz, został wywieziony do Niemiec. Chłopiec musiał szybko dojrzeć i pomagać matce w zajmowaniu się ośmioletnią siostrą. Tymczasem przerażeni postępami sowieckich wojsk hitlerowcy rozpoczęli w Warszawie terror na wielką skalę.

Mieszkańcy czekali na odwet

- Z okupacyjną rzeczywistością miałem do czynienia aż nadto - wspomina pan Janusz. - Mieszkaliśmy na ulicy Kopernika, niedaleko Nowego Światu. Esesmani urządzali tam masowe egzekucje i zmuszali ludzi do ich oglądania. Po latach okupacji i terroru w mieście się gotowało, a mieszkańcy z niecierpliwością czekali na odwet.

Mały Janusz marzył o tym, aby zostać zaprzysiężony jako żołnierz Armii Krajowej. Na Kopernika 13, gdzie mieścił się wydział propagandy, powiedzieli mu jednak, żeby wracał do mamy i zagrozili kopniakiem.

Reklama

Takich jak on było w Warszawie wielu: młodych chłopaczków pragnących w jakikolwiek sposób przyłożyć rękę do zwycięstwa.

- Opaskę biało-czerwoną nosiłem, tyle że bez napisu AK. Dla takich jak my pracy i tak nigdy nie brakowało.

Ludzi bez nóg, ze strzępami ciała ciągnącymi się po ziemi

W tunelach powstałych z powybijanych przejść między piwnicami chłopcy przeprowadzali ludzi, roznosili prasę i korespondencję, zbierali pościel i darli ją na bandaże. Pomagali przy pogrzebach w szklarniach na ulicy Foksal, nosili rannych.

- Zdarzało się, że nosiliśmy ludzi bez nóg, ze strzępami ciała ciągnącymi się po ziemi. Sami też ryzykowaliśmy - opowiada.

Często płacili za tę pomoc najwyższą cenę. Ze swojej klasy pan Janusz nie doliczył się potem dziesięciu osób. - Jednego kolegi nie mogliśmy nawet pochować, bo zginął w strefie zagrożonej ostrzałem. To był fajny chłopak, nazywał się Czarnecki.

Polowanie na "gołębiarza"

Bombardowania sztukasów, wystrzały z dział kolejowych, barykady i śmierć były codziennością na ulicy Kopernika, a mimo to okolica była uważana za stosunkowo spokojną. Pewnej nocy, mniej więcej w połowie sierpnia, Możdżyński zauważył podejrzany ruch w swojej kamienicy. W oficynie naprzeciwko ktoś przekradał się po dachu. Wszystko wskazywało, że to najprawdopodobniej "gołębiarz" - niemiecki snajper. Sprawa została zgłoszona na komendę AK na ulicy Kopernika 13. Strychy wielokrotnie przeszukiwano, ale nie znaleziono ani strzelca, ani żadnego śladu po nim. Tymczasem na Kopernika ginęli kolejni ludzie. W nocy polowanie na gołębiarza było trudne i niebezpieczne. Na straży pozostawiono więc małego Janusza.

- Miałem dobrą pozycję do obserwowania tamtego dachu. Był oświetlony przez płonące budynki, podczas gdy z mojej strony zawsze było ciemno. Mógłby to zmienić tylko pożar ambasady japońskiej na Foksal, ale ta, nie niepokojona zarówno przez powstańców, jak i Niemców, stała nienaruszona. Na nocne dyżury chłopiec dostał nawet broń.

Podejrzane ruch na dachu

- Mieszkał u nas na klatce chłopak, który w powstaniu dostał normalną broń, a z czasów konspiracji ostał mu się taki mały, pięciomilimetrowy rewolwerek. Na prawdziwej wojnie to właściwie nieszkodliwa zabawka i trudno tym wyrządzić komuś większą krzywdę. Ja dostałem go tylko do samoobrony. W razie czego miałem strzelać na postrach i się schować - wspomina. Możdżyński wypatrywał snajpera przez kilka dni. Raz widział podejrzane ruchy i narobił rewolwerem hałasu. Sylwetka na dachu znikła i więcej się nie pojawiła.

Mimo to na Kopernika sytuacja powstańców była coraz bardziej rozpaczliwa. Pod bombami sztukasów zawaliła się kamienica pod numerem 9. Jej mieszkańców cudem odkopano. Szpital przy ulicy Kopernika 11 stawał się miejscem coraz bardziej przerażającym, pełno w nim było konających. Od września 1944 roku przez Wisłę niosły się rosyjskie piosenki wojskowe, czasem było słychać też polską - "Kiedy ranne wstają zorze". 6 września powstańcy musieli ewakuować się z tej części Powiśla. Następnego dnia rano przyszli tam Niemcy.

Miotacze ognia

- Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Mogli nas przecież rozwalić na miejscu - opowiada Janusz Możdżyński. Wspomina też, że w kamienicy była jedna rodzina z rannym synem.

----------

Interesujesz się wojskowością? Koniecznie zajrzyj na blog gen. Waldemara Skrzypczaka. Oto jego najnowszy wpis, będący odpowiedzią na zarzuty tygodnika "Time" wobec polskich żołnierzy w Afganistanie.

Rodzice nie chcieli go zostawić i powiedzieli Niemcom, że niech robią, co chcą, ale nie pozwolą się rozdzielić. - Kiedy obejrzałem się za siebie, widziałem, jak na ulicę wkraczali hitlerowcy z miotaczami ognia.

Mieszkańców ulicy Kopernika popędzono w kierunku uniwersytetu. W groteskowym pochodzie szły starsze panie i panowie o laskach, objuczeni naprędce spakowanym dobytkiem i prowadzący dzieci. Wszyscy, mimo gorąca, byli w zimowych ubraniach. Zbliżała się zima i nie wiadomo było, czy w najbliższych miesiącach będzie można liczyć na ciepłe schronienie.

Na dziedzińcu uniwersyteckim Niemcy postawili wszystkich pod ścianą. Wtedy z miasta przywieziono zastrzelonego wyższego rangą oficera Wehrmachtu. Niedoszli oprawcy zajęli się jego pogrzebem, a Polakom kazali się wynosić. Grupkę popędzono bez eskorty do Ogrodu Saskiego. Minęła zastawiony czołgami i artylerią Adolf-Hitler-Platz (obecnie plac Piłsudskiego), fontannę i zatrzymała się dopiero koło pałacu pod Blachą. Tam Niemcy kazali ludziom czekać i zniknęli. Grupa rozsiadła się i z rezygnacją czekała na swój los.

Kawałki materiału pod świeżą ziemią

Możdżyński nie mógł usiedzieć na miejscu. Zauważył, że trawnik pokryty jest świeżą ziemią, z której wystawały kawałki materiału, a po okolicy poniewierały się otwarte wybebeszone walizy i tobołki. W jednym z nich chłopiec znalazł niewielki posrebrzany dzbanek i postanowił go zabrać. - Nie wiadomo, czy za coś takiego nie uda się później kupić życia swojego i rodziny - myślał.

Po kilku godzinach oczekiwania od strony placu Bankowego nadszedł niemiecki oficer w towarzystwie jakiejś Polki. Kiedy dowiedzieli się, że mieszkańcy Kopernika mają czekać w parku Saskim, poradzili im uciekać w kierunku Hal Mirowskich. "W nocy przyjdą tutaj Ukraińcy i wszystkich zabiją", przetłumaczyła słowa swojego partnera kobieta. W ten sposób grupa została ocalona po raz drugi. Wypędzonym nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przy halach dołączyli do większej liczby cywilów.

"Wojna pełna takich paradoksów"

Dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu Możdżyńscy nie zostali rozdzieleni. Mimo chorób i niedożywienia przetrwali wojnę i wrócili do zniszczonej Warszawy. Z domu przy Kopernika 10 nic nie zostało, zaginął także niewielki rewolwer, z którym dziesięcioletni chłopiec czaił się na hitlerowskiego żołnierza.

Rodzina zamieszkała na warszawskiej Pradze i zaczęła wszystko od nowa. Po wojnie dowiedzieli się przypadkowo, że przeżyli też ludzie, którzy wówczas zostali razem z rannym synem na Kopernika 10. Niemcy nie dość, że ich nie zamordowali, to jeszcze umieścili poszkodowanego w szpitalu wojskowym, gdzie przeprowadzono niezbędną operację.

- Wojna była pełna takich paradoksów. Z jednej strony metodycznie niszczący miasto Niemcy czy wyróżniający się szczególnym okrucieństwem wschodni kolaboranci z brygady RONA, z drugiej Międzynarodowy Czerwony Krzyż rozdający dzieciom suchary i sok owocowy, i Niemiec z kobietą volksdeustchem, którzy bezinteresownie uratowali życie tylu ludziom.

Bezpieczna łączność między NRD i ZSRR

Po zakończeniu wojny rodzina Możdżyńskich wróciła do zburzonej Warszawy. Domu przy ulicy Kopernika 10 niestety już nie było i musieli przenieść się na Pragę. Janusz był podporą rodziny od najwcześniejszych lat. Już jako nastolatek był elektronikiem odpowiedzialnym za instalowanie aparatury w schronach komunikacyjnych Układu Warszawskiego, które miały zapewnić bezpieczną łączność pomiędzy wojskami sowieckimi w Niemieckiej Republice Demokratycznej a Związkiem Radzieckim.

W wieku dwudziestu lat trafił do wojska, a w 1955 roku, 11 lat po pierwszej próbie, złożył przysięgę wojskową. Był fachowcem, więc został skierowany do Wojskowej Szkoły Lotniczej Wojska Polskiego w Zamościu, gdzie służył jako... nauczyciel oficerów. Przygoda z wojskiem określiła więc jego karierę na kolejne lata. Po powrocie do cywila podjął pracę w PZL.

Gołębiarze

W czasie powstania Niemcy prowadzili do walki snajperów - strzelców wyborowych atakujących z ukrycia. Skutecznie nękali i zabijali zarówno powstańców, jak i ludność cywilną. Zajmowali stanowiska w miejscach trudnych do lokalizacji. Ukrywali się i strzelali zazwyczaj ze strychów i dachów kamienic opanowanych przez Polaków. Warszawiacy nazywali ich "gołębiarzami".

Ich tropieniem, wykrywaniem i likwidacją zajmowały się specjalne jednostki powstańcze. W rejonach najbardziej zagrożonych kulami "gołębiarzy" pojawiały się ostrzegające przed nimi tablice.

Maciej Szopa

Interesujesz się wojskowością? Koniecznie zajrzyj na blog gen. Waldemara Skrzypczaka. Oto jego najnowszy wpis, będący odpowiedzią na zarzuty tygodnika "Time" wobec polskich żołnierzy w Afganistanie.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Powstanie Warszawskie | snajperzy | broń | Niemiec | odwet | chłopak | wojna | wojsko | polowanie | Warszawa | Niemcy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy