Antyterroryści: Najgorsze akcje kończą się w sądzie

Policyjni antyterroryści zmagają się nie tylko z przestępcami, ale też procedurami i dziurawym prawem /Bartek Bera /INTERIA.PL
Reklama

Polska to wschodnia granica Unii Europejskiej, skrzyżowanie szlaków przerzutowych broni, narkotyków, handlu ludźmi i pojazdami. Mafie z wielu krajów czerpią tu ogromne zyski, a najwięksi twardziele polskiej policji próbują powstrzymać bezwzględnych gangsterów.

Strzelaniny, wojny gangów, podkładanie bomb, pościgi, a nawet fatalne pomyłki - to codzienność polskich antyterrorystów. Teraz po raz pierwszy ujawniają tajniki swojej pracy. Opowiadają o najbardziej niebezpiecznych i dramatycznych akcjach w swoim życiu oraz kolegach, których stracili w trakcie służby.

Książka Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera to historia bez cenzury opowiedziana z perspektywy ludzi, którzy każdego dnia ryzykują życie i toczą wojnę z największymi grupami przestępczymi w kraju. Jakie problemy spotykają antyterrorystów w codziennej służbie?

Reklama

"Darek: - Dla nas najgorsze są te akcje, które kończą się w sądzie. Dlaczego? Bo musisz tam przyjść i pokazać twarz. I adwokat teraz może ci tak naprawdę wszystko wyciągnąć. Nie możesz sobie danych zastrzec. To jest poważny problem. Mimo że mamy te kominiarki i wszystko inne, to jeśli czasem jest skarga napisana, to zastrzegasz tylko swoje dane adresowe, a imię i nazwisko idzie w obieg. Nie ma tak jak na Zachodzie, że podajesz tylko swój numer ID i  niczego nie musisz się obawiać.

Grzesiek: - Poza tym wiecie, jak to jest - my mamy dwie, trzy sekundy na to, żeby podjąć decyzję, a prokurator siedzi sobie potem miesiąc w ciepłym pokoju, analizuje nasze działania i zastanawia się, z jakiego artykułu nam postawić zarzuty.

Mariusz: - Taka jest szara rzeczywistość. Dziennikarze się potem dziwią, że zwykli policjanci mają opory przed użyciem broni. Tylko to nie jest tak, że oni boją się jej użyć. Oni boją się konsekwencji, które będą mieli z tego powodu.

Grzesiek: - Jakiś czas temu nasi koledzy z Gdańska mieli taką sytuację, że postrzelili gościa, który chciał popełnić samobójstwo z ich ręki.

Jak to?

Mariusz: - To jest dosyć popularne wśród osób chorych psychicznie, że nie mają odwagi skończyć ze swoim życiem, tylko wolą, żeby policjanci to zrobili za nich. No i była taka sytuacja, że facet ostentacyjnie na ich oczach sięgnął po "klamkę" i w nich wycelował. Skończyło się tak, że nasi go postrzelili. Moim zdaniem nie mieli innego wyboru. Ale oczywiście mieli potem postawione zarzuty prokuratorskie.

Marcin: - A powinno być tak, że jeśli facet wyciąga broń i celuje w ciebie, to nie zastanawiasz się, czy strzeli czy nie ani czy to jest atrapa czy prawdziwa broń, tylko reagujesz natychmiast. Strzelasz do niego, zanim on strzeli do ciebie.

Grzesiek: - A u nas jest masa problemów. Po głośnej strzelaninie w Wiszni Małej kilku kolegom ze SPAT-ów zabezpieczono broń na pół roku do ekspertyzy i przez ten czas nie mogli jeździć na akcje, bo nie mieli "klamek". Chora sytuacja.

Bartek: - A najlepsze jest to, że ta ekspertyza wykazuje tylko, czy z  broni strzelano. Wcześniej pyta cię prokurator, czy strzelałeś z niej, a ty mówisz: "Tak, strzelałem z tej broni". Ale to nie wystarczy, trzeba zbadać, czy na pewno strzelano. No, a przecież mówiłeś, że strzelałeś. No i sporo pieniędzy idzie potem na te badania.


A jak to jest z tym słynnym myleniem adresów przez antyterrorystów? Rzeczywiście zdarzają się takie sytuacje?

Mariusz: Tak, ale nie z naszej winy. My działamy na zlecenie i to zleceniodawca - na przykład policja, CBA albo ABW
 - wskazuje nam konkretny adres, na który mamy wejść. I bardzo nas drażni, kiedy ktoś próbuje zrzucić na nas winę i twierdzi, że to nasza pomyłka.

Marcin: A naszym zleceniodawcom niestety pomyłki się zdarzają. W Katowicach była taka głośna sytuacja, że chłopcy weszli przez nieodpowiednie drzwi, wrzucili tam od razu flashe i jakaś kobieta w ferworze walki straciła chyba ząb. Oczywiście skończyło się to procesem.

Łukasz: Tylko z tego, co pamiętam, to tamci ludzie w środku zachowywali się tak, jakby mieli coś na sumieniu.

Marcin: Oni drzwi przytrzymywali, nie chcieli naszych wpuścić.

Grzesiek: Nasi więc pomyśleli pewnie, że to zbóje, wpadli w szał bojowy, drzwi wyważyli, a tamci przy okazji oberwali rykoszetem [śmiech].

A wam się kiedykolwiek zdarzyła taka sytuacja, że weszliście pod niewłaściwy adres?

Rafał: - Raz weszliśmy pod zły adres, pod którym akurat nikogo nie było. Chałupa stała pusta. No, ale my kiedy tam wjeżdżaliśmy, to staranowaliśmy bramę, no i siłą rzeczy zamki i drzwi też rozwaliliśmy. Potem właściciele chyba w szoku byli, co to się rozegrało pod ich nieobecność...

Olek: - Kiedyś była z kolei taka zabawna historia, że zatrzymywaliśmy gościa w jakieś miejscowości podwarszawskiej. Jeszcze wtedy nie było GPS-ów. Pamiętam: jedna droga szła przez jedną miejscowość, zaczynała się numeracja i była następna miejscowość, praktycznie też z taką samą numeracją, powiedzmy: od jeden do nastu.

- Zleceniodawca nas źle podprowadził, tak że numer był właściwy, ulica była właściwa, tylko nazwa miejscowości się nie zgadzała. Weszliśmy nie do tego domu, co trzeba, i zatrzymaliśmy jakiegoś emeryta chorego na serce. To był dziadek, senior rodziny. A zapamiętałem tę sytuację z tego względu, że był tam kilkuletni chłopiec, który wyszedł do nas wcale nieprzerażony. Musiał być obeznany już przez telewizję i inne media z naszą pracą, bo spojrzał na nas ze spokojem, złapał kota i powiedział: "O!  Dobrze, że złapałem kota. Pies był na zewnątrz, więc już na pewno nie żyje" [śmiech].

- No i co, trzeba było owego pana i tego chłopaka przeprosić, zrobić w tył zwrot i pojechać do miejscowości obok.

Bartek: - Ostatnio mieliśmy taką sytuację: wchodzimy na teren posesji, a tam stoją pod tym samym adresem trzy domy. I nie było tak, że były oznaczone A, B, C, tylko po prostu wszystkie pod jednym adresem. Nie wiedzieliśmy więc, w którym dokładnie jest poszukiwany. No to podzieliliśmy się i weszliśmy do wszystkich naraz. Pamiętam, że moja grupa dostała się do jednego z nich przez okno, tam stała akurat jakaś parka, zatem ich od razu "pach" na podłogę i w kajdany.

- Ale za chwilę słyszę w słuchawce: "Dobra, mamy tego chłopa". Weszliśmy jeszcze na górę, a tam rodzice tej parki i w pokoju obok jakiś facet pijany leży. A to był poniedziałek rano. Okazało się, że ta parka, którą na dole zakuliśmy, to byli państwo młodzi, którzy mieli wesele w sobotę, a w niedzielę poprawiny [śmiech]. Powiedzieliśmy do nich: "To mamy nadzieję, że poprawiny się udały". Przytaknęli.

Wojtek: - A pamiętam, że jak wchodziliśmy, to coś nam już nie grało, bo jakieś balony były pozawieszane w drzwiach i wszędzie flaszki stały [śmiech].

To jeszcze wam flaszkę mogli dać na odchodne.

Wojtek: - No myślę, że jakbyśmy ją wzięli, to zaraz pojawiłoby się BSW [Biuro Spraw Wewnętrznych - red.]. A przy okazji możemy wspomnieć o sytuacji, kiedy jeden nygus, który miał fabryczkę narkotyków, pomówił nas, że mu w mieszkaniu wyciągnęliśmy z barku whisky i wypiliśmy. Potem musieliśmy jeździć w trzydziestu paru chłopa na przesłuchania.

Łukasz: - A najlepsze jest to, że to była flaszka za niecałe pięćdziesiąt złotych. Takie, kurwa, gówno typu Johnny Walker z Lidla.

Wojtek: - No niestety, nygusy też wiedzą, jak nam życie uprzykrzyć.

Mariusz: - W ogóle tamten pan wyliczył sobie wtedy straty na sto tysięcy złotych, że mu niby nawet jakieś rury zniszczyliśmy. Chciał sobie wyremontować chałupę kosztem państwa.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy