Abramsy M1A1 na linii frontu. To zły znak, ale Rosja też ma problemy
Od kilku miesięcy mówiło się o tym, że chociaż Ukraińcy od września ubiegłego roku dysponują amerykańskimi czołgami Abrams M1, to wcale z nich nie korzystają. Zdaniem części ekspertów był to jednak dobry znak... to jak odczytywać ich nagłe pojawienie się na linii frontu?
Już pod koniec listopada ubiegłego roku pisaliśmy, że Stany Zjednoczone w ramach jednego z pakietów pomocy wojskowej przekazały Ukrainie 31 egzemplarzy zaawansowanych czołgów Abrams M1, ale tych na próżno szukać w relacjach z frontu. Część ekspertów przekonywała wtedy jednak, że nie jest to wcale taki zły znak - jak komentował dla Insidera emerytowany pułkownik piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, a obecnie starszy doradca w Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych, Mark Cancian, może to świadczyć o stabilności frontu, w obliczu której szkoda marnować czołgi, których możliwości nie można wykorzystać.
A nie można tego zrobić, bo istnieją obawy, że czołgi M1 Abrams nie poradzi sobie z silnie umocnionymi liniami obronnymi armii Kremla, a do tego trudnymi zimowymi warunkami w Ukrainie. Zdaniem Kateryny Stepanenko, rosyjskiej ekspertki z Institute for the Study of War, śnieg, marznący deszcz i błoto uniemożliwiają efektywne wykorzystanie ciężkiego wojskowego sprzętu. Analitycy obstawiali więc, że siły ukraińskie będą "czekać na właściwy moment", aby rozpocząć nową ofensywę i wykorzystać w boju amerykańskie wyposażenie, a miała być nim wiosna.