A po co nam ta tarcza?

"Monstrualne ego" Sikorskiego czy "chamstwo" Kaczyńskiego? W polsko-polskiej wojnie o (amerykańską) tarczę antyrakietową mamy oto kolejną odsłonę.

Tyle że zamiast sensownej dyskusji na temat celowości umieszczenia silosów z antyrakietami w Polsce, cała polityczna para idzie w ustalenie, czyja postawa - szefa MSZ czy prezydenta RP - godna jest (większego) potępienia...

Czytając ujawnione fragmenty rozmowy Sikorski-Kaczyński, trudno oprzeć się wrażeniu, że to prezydent narzucił jej ton awanturniczy. Nie pierwszy zresztą raz osoba związana ze środowiskiem politycznym PiS wywołuje wokół tarczy zamieszanie. Zaczął, w 2005 roku, ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz, który w swoim exposé wskazał na gotowość udziału Polski w tym amerykańskim przedsięwzięciu. Deklaracja szefa rządu wywołała wówczas polityczną konfuzję - ujawniła bowiem, że polskie władze już od trzech lat prowadzą z Amerykanami poufne rozmowy na temat rozmieszczenia elementów tarczy na naszym terytorium.

Reklama

Przeciw komu ta tarcza?

Tak, jak niemal trzy lata temu, tak i dziś zwolennikom tarczy nie udało się rozwiać wątpliwości jej przeciwników (nadal większość Polaków jest temu projektowi przeciwna). Powołując się na zapewnienia Amerykanów, pisałem w 2005 roku w jednym z tygodników, że tarcza ma przeciwdziałać atakom ze strony Korei Płn. i Iranu, ale również Syrii czy Libii - na USA, amerykańskie bazy na świecie oraz terytoria sojusznicze. Tyle tylko, że żaden z wymienionych krajów nie dysponował wówczas, i nie dysponuje dziś, technologią budowy rakiet dalekiego zasięgu.

Przy założeniu, że wspomniane państwa uzupełnią arsenały o pociski balistyczne, nadal trudno było, i ciągle jest, znaleźć uzasadnienie dla budowy silosów rakietowych w Polsce. Bo Korea, jeśli miałaby atakować sojuszników USA czy amerykańskie bazy, wybrałaby Japonię. Zaś "państwa zbójeckie" z Bliskiego Wschodu nie zdecydowałyby się uderzyć w US Army na kontynencie europejskim. Persom i Arabom nie zależy na konflikcie z Europą. Zwłaszcza, że od lat umiejętnie rozgrywają europejsko-amerykańskie antagonizmy. Jeśliby zaatakowali, celem byłyby najpewniej Izrael lub amerykańskie oddziały w Iraku.

Konflikt o światową hegemonię

Od czasu ujawnienia naszych rozmów z Amerykanami, zwolennikom tarczy nie udało się odeprzeć zarzutu, że jej rzeczywistym celem jest ochrona USA przed atakiem Rosji i Chin. Pentagońscy stratedzy już dawno uznali, że w ciągu dwóch, trzech dekad dojdzie do konfliktu o światową hegemonię między USA a Państwem Środka - pisałem w 2005 roku, dodając, że ci sami analitycy ze strachem spoglądają na naszego wschodniego sąsiada. Nie tyle obawiając się imperialnych zapędów władz Rosji, ile rozpadu tego kraju i towarzyszącej temu zawieruchy.

Jak w tym wszystkim wyglądałaby Polska z ulokowanymi na swoim terytorium antyrakietami? - to pytanie nie straciło na aktualności do dziś. Podobnie, jak będący odpowiedzią na nie, przerażająco prawdopodobny scenariusz: Chiny, doskonale prosperujące w znacznej mierze dzięki Europie, także nie zdecydowałyby się na atak na nasz kontynent. Jeśli rzeczywiście dojdzie do konfliktu chińsko-amerykańskiego, rozegra się on w rejonie Pacyfiku. A Rosja? Wyobraźmy sobie konsekwencje przechwycenia rakiety wystrzelonej z europejskiej części tego kraju. Owszem, USA uniknęłyby trafienia. A co w tym czasie działoby się nad Polską i sąsiednimi państwami?

Długi cień imperialnej Rosji

Ale zostawmy na boku racje militarne - być może rozstrzygające powinny być korzyści polityczne? Pytanie tylko - jakie? Determinacja największego zwolennika tarczy, Lecha Kaczyńskiego, wynika z jego przekonania o wzmocnieniu sojuszu z USA. Prezydent podziela zdanie niektórych ekspertów, twierdzących, że posiadanie na terenie naszego kraju tak istotnych instalacji, byłby dla Amerykanów równie obligujące, jak zobowiązania natowskie. W wizji świata Lecha Kaczyńskiego, w którym długim cieniem kładą się na Polskę imperialne zakusy Rosji, taki układ ma sens. Ale zastanówmy się - czy Rosja rzeczywiście stanowi dla nas zagrożenie, w sytuacji, gdy jesteśmy członkiem NATO i Unii Europejskiej? Czy potoczna wiedza o tym, że "historia lubi się powtarzać" (raz już sojusznicy nas zdradzili...), to wystarczający powód do nieufności wobec euro-atlantyckich struktur?

Jeśli już - utargujmy jak najwięcej!

Pójdźmy dalej - czy ta nieufność jest wystarczającym usprawiedliwieniem, by negocjacje z Amerykanami prowadzić na kolanach? Prezydentowi zdaje się to nie przeszkadzać, skoro oburza się na rząd, który odrzucił amerykańskie propozycje. A przypomnijmy - te sprowadzały się do symbolicznej pomocy wojskowej i rotacyjnej (!) obecności pojedynczej baterii Patriot w Polsce.

Jeśli już chcemy stać się narzędziem geopolityki USA, utargujmy jak najwięcej. Po pierwsze - dodatkowe, formalne gwarancje bezpieczeństwa. Po drugie - niemającą charakteru jałmużny, ale co najmniej kilkusetmilionową (w skali roku) pomoc dla naszej armii. I nie jedną, choćby stacjonującą na stałe, baterię Patriotów, bo to doprawdy iluzoryczna ochrona. Domagajmy się co najmniej kilku takich jednostek, co ważne - których żołnierze będą nosić polskie, a nie amerykańskie mundury.

Jeśli Amerykanie tym wymogom nie mogą bądź nie chcą sprostać - niech się pocałują w nos. NATO i UE nam wystarczą.

Marcin Ogdowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | tarcza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy