Wojciech Jagielski: Wolność nie zależy od geografii

Wojciech Jagielski / fot: Adam Kozak /Wydawnictwo Znak
Reklama

Pierwsza myśl o tej książce pojawiła się, kiedy uświadomiłem sobie, że jeżdżę dawnym szlakiem hippisów, ale jako korespondent wojenny. Okazało się, że obraz rzeczywistości, którą miałem przed oczami i o której miałem pisać jako dziennikarz nijak nie przystawał do świata, o którym opowiadali mi hippisi. Choć w naszych rozmowach nazwy miast, dolin i gór były takie same - mówi Wojciech Jagielski, autor książki "Na wschód od zachodu".

Kilka tygodni temu ukazała się najnowsza książka Wojciecha Jagielskiego pt. "Na wschód od zachodu". Doświadczony korespondent wojenny i reporter, autor m.in. "Modlitwy o deszcz" i "Wszystkich wojen Lary", wędrując dawnym szlakiem hippisów stawia aktualne i potrzebne dziś pytania o wolność, zrozumienie i poczucie duchowej równowagi.

Dariusz Jaroń, Interia: Profesor, epizodyczny bohater książki, zadaje "Świętemu" pytanie o powód i cel jego hippisowskiej wędrówki. Czy każda podróż powinna mieć określony powód i cel?

Reklama

Wojciech Jagielski: Chyba tak, choćby jakiś ogólny, bo inaczej staje się po prostu błąkaniem się. Ten najbardziej podstawowy, ogólny kierunek jest też potrzebny, bo w innym razie ciężko w ogóle ruszyć z miejsca.

"Święty", hippis na wymarzonym Wschodzie, nie miał przygotowanej odpowiedzi na to pytanie. Przynajmniej wtedy...

- To prawda, nie miał sprecyzowanego celu. Jednym z powodów, dla których hippisi jeździli na Wschód w latach 60. była także moda na Indie. Podróż do nich stała się niemal elementem ich subkultury. To się wiązało ze sposobem życia, filozofią. Porzucając Zachód "Święty" nie przypadkiem skierował się do Indii właśnie, a nie do Korei czy Japonii, bo wszyscy jego znajomi i przyjaciele właśnie do Indii jeździli. Chciał zobaczyć, czym właściwie są te Indie, o których wszyscy tyle mówili i którymi tak się zachwycali. Indie były bardzo ogólnym celem jego podróży, konkretnego - tak uważam - nie miał.

Czym mógłby być ten konkretny cel?

- Może pan chociażby jechać do Indii, żeby zrobić zdjęcie Tadż Mahal albo kupić kaszmirskie dywany. W gruncie rzeczy mało kto jedzie tam w konkretnym celu. Prędzej przedsiębiorcy, a nie podróżnicy. Podróżnik wybiera sobie mniej więcej kierunek wyprawy i akceptuje z pokorą i wdzięcznością wszystko, co mu się po drodze przytrafi. Nawet jeśli ta droga zboczy lekko z zaplanowanej wcześniej trasy.

Dla hippisów to była przede wszystkim podróż za wyobrażeniem wolności?

- Wolność była pewnego rodzaju hasłem. Nie zajmuje się w tej książce ruchem hippisów, to nie jest traktat analizujący fenomen buntu młodzieży czy hippisów, ale podobało mi się co powiedział Kamil Sipowicz, że łatwiej jest stwierdzić, kim hippisi nie byli, niż byli. Pragnienie wolności było ich wspólnym mianownikiem, ale nawet ta wolność była w środowisku rozmaicie rozumiana. Dla kogoś mogło to być wyrwanie się z wszelkiego rodzaju więzów i zobowiązań, a dla innej osoby wolność oznaczała jedynie szansę, by wieść godne życie, dysponując bardzo niskim budżetem, co na Zachodzie było niemożliwe. Sama podróż też kojarzy się z wolnością, prawda? Człowiek jedzie przed siebie, ma wrażenie, że nic go nie powstrzyma, nic go nie krępuje. Wolnościowe myślenie miało z podróżowaniem wiele wspólnego.

Wspomniał pan o modzie. Jak pogodzić poszukiwanie wolności z pędem za tym, co modne wśród rówieśników?

- Na Zachodzie Indie zawsze były popularne. Ludzie jeździli z Zachodu na Wschód już w XIX wieku: zainspirowani tamtejszymi wierzeniami, zwłaszcza buddyzmem, kulturą, historią. W latach 60. pojawiło się wśród młodych przekonanie, że Wschód jest zaprzeczeniem materialistycznego Zachodu i że wolność jest tam bardziej dostępna i łatwiejsza do osiągnięcia niż na Zachodzie. Młodym, zbuntowanym ludziom, dla których wolność była czymś najważniejszym, zachodni świat ich rodziców, konserwatywny, oparty na tradycji, kojarzył się ze zniewoleniem, opresją, obowiązkiem zarobku, pracy, kariery. Postrzegali go jako świat, w którym człowiek oceniany jest przez pryzmat roli społecznej, jaką pełni, a nie tego, kim jest.

- Wydawało im się, że na Wschodzie jest inaczej. Czy tak rzeczywiście było, czy też było to może tylko naiwne wyobrażenie, ułuda? Tak czy siak, tym kierowali się ruszając z Zachodu na Wschód. O tym, z grubsza biorąc jest książka. Użyłem słowa "moda na Indie", ale może nie jest ono w tym wypadku określeniem właściwym. Ma pan rację, moda też kojarzy się z pewnego rodzaju zniewoleniem i naśladownictwem, czymś, przed czym się bronili, przed czym uciekali, by spróbować odnaleźć siebie takimi, jakimi naprawdę byli, a nie jakimi widzieli ich inni. I żyć jak chcieli, a nie jak tego oczekiwali od nich inni, jak należało.

Przywołuje pan w książce swoją rozmowę ze studentem z Teheranu. Jest zdziwiony, że ktoś z Zachodu może czegokolwiek szukać na Wschodzie. On studiuje właściwie tylko po to, żeby przenieść się do naszej części świata.

- Pierwsza myśl o tej książce pojawiła się, kiedy uświadomiłem sobie, że jeżdżę tym dawnym szlakiem hippisów, ale jako korespondent wojenny. Bardzo często ich spotykałem, jeżdżę do Indii od połowy lat 80. Okazało się, że obraz rzeczywistości, którą miałem przed oczami i o której miałem pisać jako dziennikarz, nijak nie przystawał do świata, o którym opowiadali mi hippisi. Choć w naszych rozmowach nazwy miast, dolin i gór były takie same.

Dla nich była to droga ku wolności, dla pana szlak zbrodni?

- Wschód i Indie kojarzyły im się także z Mahatmą Gandhim. Z pojedynczym, kruchym człowiekiem, który wyrzekł się przemocy, a mimo to pokonał imperium, pokonał system, postawił na swoim. Ale czy rzeczywiście to mu się udało? A jeśli nawet, to jaką za to zapłacono cenę? To prawda, Mahatma, jak pewnie nikt inny przyczynił się do tego, że Anglicy opuścili Indie. Ale co z tych Indii zostało? Zostały rozszarpane na kawałki, wyrwano z nich część dla muzułmanów, a podziałowi towarzyszyły rzezie, cierpienie i nieszczęścia, po których rany części, wciąż się zabliźniają. Hippisi jechali tym szlakiem widząc wolność i szukając krainy wiecznej szczęśliwości, ja, dwadzieścia lat po nich, z kolei jechałem ich tropem opisując już tylko i wyłącznie wojny. Afganistan był przypadkiem najskrajniejszym. Opowiadając o nim hippisi nie znajdowali słów, by opisać, jaki wydał im się wspaniały. Ja jeździłem w te same miejsca, gdy zostały z nich już tylko zgliszcza.

Kto się mylił w odbiorze świata? Pan czy hippisi?

- Taka była moja pierwsza myśl. Najpierw sądziłem, że oni, bo ja jestem przecież dziennikarzem. A potem pomyślałem, czy to aby moje spojrzenie dziennikarza nie jest spaczone? Spaczone, a nie nieprawdziwe. Skupiałem się przecież niemal wyłącznie na sprawach i wydarzeniach dramatycznych, wojnach, zamachach, rewolucjach, rozruchach. Jako dziennikarze o takich właśnie sprawach, skrajnych, opowiadamy. Zniekształcamy w ten sposób obraz rzeczywistości, która przecież tak dramatyczna nigdy nie jest. Potem znów wracałem do hippisów. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że oni jednak nawet tych największych dramatów mogli nie widzieć? Czy byli aż  tak nieprzytomni, tacy naiwni?

- A prawda, jak zwykle, leży pośrodku. I ja, korespondent wojenny, i oni, pielgrzymi za wolnością, widzieliśmy i odnajdowaliśmy to, po co wyruszyliśmy w drogę. Oni w dodatku uciekali przed czymś, co wydawało się im najbardziej dokuczliwe. W czasach II wojny światowej, kiedy to zachodnia część świata była najbardziej dotknięta zbrodnią i cierpieniem, ludzie uciekali we wszystkie możliwe strony, byle jak najdalej od tego koszmaru. Po wojnie tak się nam życie potoczyło, że nawet w tej naszej wschodniej, gorszej części Zachodu codzienność nie wyglądała najgorzej w porównaniu z innymi częściami świata.

Zmienił się powód ucieczki do lepszego życia...

- To skutek spełnienia najistotniejszych potrzeb. Jeśli ktoś ma już zapewniony dach nad głową, poczucie bezpieczeństwa, może bez obaw wybiegać ze swoimi planami w przyszłość, zaczyna odczuwać potrzebę czegoś innego, większego. Do bardzo ciekawych wniosków prowadzą badania socjologiczne analizujące fenomen uchodźczy, z którym się Zachód teraz mierzy. Okazuje się, że ludzie uciekają do Europy nie tylko z krajów dotkniętych najgorszymi wojnami, nędzą i biedą, ale też z tych, które w miarę dobrze sobie radzą.

Ci ludzie mają zapewnione podstawowe potrzeby, dlatego oczekują od życia więcej?

- Ktoś kto ma dom, nie martwi się, co włoży do garnka, a przede wszystkim czy dożyje jutra, marzy o przyszłości swoich dzieci. Wcześniej, perspektywa, że będą właścicielami straganu z suszonymi rybami na miejscowym targowisku wydawała się szczytem marzeń. Teraz pojawia się pragnienie, żeby syna czy córkę wykierować na dziennikarza czy lekarza. Marzenie o lepszym miejscu do życia. Dobrym przykładem takiego kraju jest Ghana, która znakomicie radzi sobie na tle innych afrykańskich państw, a jeszcze w latach 70. uchodziła za państwo upadłe. Tymczasem mamy do czynienia z masową ucieczką z Ghany ludności aspirującej do lepszego życia. 

- Wracając do szlaku hippisów, to ja, jako korespondent w latach 90., obserwowałem głównie ruch w stronę odwrotną, ze Wschodu na Zachód. Ludzie uciekali z Iranu, bo toczył wojnę z Irakiem. Urządzano tam łapanki na młodych ludzi i wysyłano na front. Ten opiekujący się mną student, został mi przydzielony do towarzystwa kiedy wojna, na której zginęły setki tysięcy ludzi, już została przerwana. Mirza nie mógł mieć jednak żadnej pewności, że nie wybuchnie za chwilę nowa wojna, czy nie zostanie na nią wezwany ze studiów, czy nie zginie w okopach. Marzył o lepszym życiu.

- Wędrówkę ze Wschodu na Zachód przyspieszyły też nasze zdobycze globalizacyjne. Jak ktoś mieszka w zabitej deskami afgańskiej wsi i w nocy go terroryzują talibowie, a za dnia Amerykanie, to wyciąga telefon komórkowy z dostępem do internetu i szuka sobie miejsca, gdzie żyje się bezpiecznie. Chcieliśmy świat zglobalizować, bo miało to nam, Zachodowi, przysporzyć jeszcze większego bogactwa, natomiast obróciło się to przeciwko nam, bo zapewniliśmy dostęp do informacji i komunikacji ludziom z biedniejszych części globu. Chcieliśmy, żeby oni siedzieli u siebie i skręcali, byle taniej, nasze komputery i samochody, szyli garnitury. Ale nie chcieliśmy, żeby przyjeżdżali tu, do nas. Tymczasem łatwość przepływu informacji i komunikacji, o które tak zabiegaliśmy dla siebie, ułatwiły i im tę wędrówkę, tyle, że ze Wschodu na Zachód.

Odchodząc od ekonomii i wojny, czy wolność jest uzależniona od geografii?

- Może bardziej od geopolityki. Od samej geografii myślę, że mniej...

Chodzi mi o to, że ktoś może być wolny w Delhi, a nie może tak się czuć w Amsterdamie.

- Jeżeli ktoś odczuwa, że jego wolność jest zagrożona, to ma dwa wyjścia. Może spróbować dojść do tego, co mu przeszkadza i jak te przeszkody pokonać. Ale może też uznać, że przyczyną niewygody jest miejsce i przenieść się w inne. To jest wyjście łatwiejsze, prostsze. Może się okazać, że koszty takiej decyzji są wysokie, a przenosiny wiążą się z dramatycznym wyborem, bo nie wszyscy sobie z gwałtowną zmianą otoczenia potrafią poradzić. Ale jest to jednak wygodniejsze, bo przekłada zmianę niewygodnego miejsca nad zrozumienie i usunięcie przyczyn niewygody.

Podobne wygodnictwo można zaobserwować w podejściu do religii. Jeżeli na Zachodzie panuje duchowa pustka, to jest to tylko i wyłącznie zasługa osób, które przestały chodzić do kościołów, synagog czy meczetów.

- To kwestia naszych potrzeb, a nie geografii. Mówi się, że na Zachodzie Bóg umarł. Jeżeli tak jest, to dlatego, że przestaliśmy odczuwać jego potrzebę. A jeśli nie czujemy takiej potrzeby tu, to raczej nie odczujemy jej w innym miejscu, same przenosiny nie uczynią człowieka uduchowionym. Czynniki zewnętrzne wpływają na nasz nastrój, ale nie wydaję mi się, żeby to one miały decydować o tym, czy czujemy się wolni albo szczęśliwi.

Wspomniał pan, że z Indiami jest związany od 30 lat. Pierwszy wyjazd nie miał jeszcze nic wspólnego z dziennikarstwem?

- Byłem już dziennikarzem, zaczynałem nim być, ale do Indii pojechałem prywatnie. Razem z żoną wybraliśmy się na dłuższą wyprawę, zaczęliśmy od Tajlandii, a w drodze do Indii przejechaliśmy jeszcze przez Malezję i Singapur.

W rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym" powiedział pan, że gdyby żona wybierała się do Sochaczewa, to by pan tam pojechał, a nie do Indii.

- Tak, bo to ona, a nie potrzeba wędrowania po świecie była jedynym powodem mojej podróży do Indii. O Indiach w ogóle nie myślałem. O Afryce - tak, to ją sobie wybrałem na specjalizację, bardzo mnie ciekawiła. Studiowałem międzynarodowe stosunki polityczne, ale chodziłem też na zajęcia na afrykanistykę. Indie pojawiły się wraz z Grażyną. Gdyby pojechała w jakiekolwiek inne miejsce, pojechałbym za nią. Podróżowałem sporo, ale po Polsce. Nie był mi potrzebny wielki świat, raczej samo przemieszczanie się i towarzystwo.

Miał pan coś z hippisa?

- Wiele rzeczy, wiążących się z ruchem hippisów było mi bliskich, a z wiekiem stało się jeszcze bliższych. Potrzeba wolności, swobody, niechęć do stadnych zachowań, utartych szlaków. Zawsze instynktownie tego unikałem. No i muzyka, która nie jest przecież tylko zapisem nut, ale środkiem ekspresji, obrazem tego, co w duszy. To nie przypadek, że była tak ważna dla tamtego pokolenia. Wciąż tej muzyki słucham. Ale tak naprawdę to myślę, że na prawdziwego hipisa bym się nie nadawał. Czerpałbym z tego ruchu garściami, brał to, co mi pasuje, ale na hippisowską wiarę pewnie bym nie przeszedł.

Na jakim gruncie najbardziej pan odstawał?

- Nie miałem i chyba nadal nie mam takiej odwagi, żeby dokonać radykalnej zmiany życia. Nie czułem też nigdy takiej potrzeby. Może to świadczy o moim tchórzostwie czy oportunizmie. A może po prostu, że miałem szczęście i życie potoczyło mi się tak, iż moja potrzeba wolności była w dużej mierze zaspokajana.

Nawet w głębokim PRL-u?

- Jako chłopak nie interesowałem się polityką. Tak na dobrą sprawę polityka i świadomość opresyjnego porządku, który wtedy w Polsce panował, pojawiły się w moim życiu dopiero w 1980 roku za sprawą Solidarności. Wcześniej brałem ten świat za coś zastanego, niezmiennego, raz na zawsze. Solidarność pokazała mi, że może być inaczej. W zasadzie dopiero gdy wprowadzono stan wojenny zaczęło do mnie docierać to całe łgarstwo, sączone z rządowej telewizji, radia i gazet. Kłamstwo bezczelne, chamskie, obraźliwe, upokarzające.

Czuje pan w Indiach powiew innego, lepszego wiatru?

- Niedawno wróciłem z kolejnej do Indii podróży. Jest w nich coś ulotnego, trudnego do precyzyjnego nazwania, racjonalnego wytłumaczenia na czym polega. Czasami odnoszę wrażenie, że gdybym potrafił to coś nazwać, odebrałbym mu znaczenie. Z Indiami wiążą mnie wspomnienia najszczęśliwszych chwil, tęsknię za nimi, tęsknię za indyjskim zapachem, dźwiękiem, barwami. Wracając tam raz za razem lubię iść, bez celu w uliczki Starego Delhi, wtopić się w ludzkie mrowie, dać się mu kierować.

I co się wówczas dzieje?

- Odnoszę wtedy wrażenie, że czerpię z tego tłumu, z tego harmidru energię, czuję, jak we mnie wstępuje. Wyjazdy do Indii zawsze dobrze mi robią.

Co roku pan wraca?

- Aż tak często to nie, chociaż w ostatnich latach rzeczywiście miałem szczęście jeździć do Indii rok w rok. Ilekroć zresztą wybieramy się z żoną na jakieś dłuższe wakacje, to co byśmy nie wymyślili, co nie postanowili, zawsze lądujemy w Indiach. Mamy z tym coraz większy problem, bo Indie, a przynajmniej nasz sposób wędrowania po nich, wymagają wysiłku. Nie wyobrażam sobie, byśmy pojechali tam z zorganizowaną wycieczką, z przewodnikiem, autokarem, przewożących z miejsca w miejsce. Nie wyobrażam też sobie, żebym miał pojechać na plaże Goa na dwutygodniowe wczasy. Jeśli się tam wybiorę, to po swojemu, pociągiem, w którym spędzę dwa dni i który dodatkowe pół dnia spóźni się zanim odjedzie z dworca. Ten trud też jest mi z jakiegoś powodu potrzebny, żeby dobrze przeżyć tę wędrówkę po Indiach.

Przez tę więź z Indiami to jest dla pana bardziej osobista książka od poprzednich?

- To nie jest książka o Indiach, tak jak nie jest o hippisach. Owszem, dzieje się także w Indiach, a hippisi pojawiają się w niej jako główni bohaterowie. Ale nie ośmieliłbym się napisać o książki o Indiach, nie uważając się za ich znawcę. Musiałbym im pewnie poświęcić kolejnych 30 lat pracy dziennikarskiej żeby je zrozumieć, wczuć się w nie, może wtedy bym się odważył. A czy książka jest bardziej osobista niż poprzednie? Nie wydaje mi się. Jest inna, to prawda. Inaczej pisałem pierwszą w wieku 34 lat, inaczej piszę teraz, kiedy powoli zbliżam się do sześćdziesiątki. Inne mam dziś doświadczenie życiowe, inną wrażliwość, a pewnie i inny sposób opowiadania. Zawsze też szukam właściwej formy dla każdej opowieści, bo nie wydaje mi się, żeby o wszystkim można było w taki sam sposób mówić. Każda książka jest osobista, a która bliższa w ogóle nie sposób powiedzieć. To trochę tak jak z odpowiedzią na pytanie, które dziecko się bardziej kocha.

Mówi pan, że musiałby jeszcze 30 lat poświęcić Indiom, żeby o nich napisać. Tymczasem dzisiaj ludzie gdzieś jadą na miesiąc i już wracają w roli ekspertów, przewodników i autorów książek. Bardzo mi się ta pokora wobec złożoności świata i czytelnika podoba.

- Jeśli to komplement, to dziękuję.

Bardzo proszę.

- Kiedy stawałem się dziennikarzem wymagano ode mnie przede wszystkim specjalizacji, żebym się jak najlepiej znał na sprawach, o których miałem opowiadać czytelnikom. I tak mi już zostało. Akcja wszystkich moich książek dzieje się w krajach, którymi zajmowałem się jako dziennikarz, do których regularnie i wielokrotnie jeździłem, na których się znałem. Inaczej bym nie umiał. Te liczne wyjazdy ułatwiają mi bardzo choćby precyzyjne budowanie książkowych scenografii.

Poda pan przykład?

- A choćby z ostatniej książki. Rozmawiam ze "Świętym" o plażach Goa i je opisuję. Poznałem je na tyle dobrze -  podobnie jak Kabul, góry w Czeczenii czy pustynie w Sudanie - że nie trzeba mi wiele tłumaczyć, żebym wiedział jak wyglądają. Nie muszę tego świata konstruować, mam go w pamięci. Nie muszę wypytywać "Świętego", jak to wygląda gdy się jedzie drogą, zawiewaną przez pustynny piasek, bo sam wiele razy takimi drogami jeździłem. To mi daje poczucie bezpieczeństwa, wiem o czym piszę.

To dlatego o Kamal, bohaterce książki, której nie był pan w stanie rozgryźć, pisała pańska żona?

- Namówiłem, nie bez trudu, żonę do tego pomysłu. Mimo wielokrotnych rozmów z moją bohaterką miałem wciąż niepokojące wrażenie, że nie rozumiem jej tak, jak należy, że mogę odtworzyć zdarzenia z jej życia, powtórzyć słowa, które wypowiada, ale nie powie to wiele o niej samej. Rozmawiałem o tym z Grażyną i okazało się, że ona rozumie Kamal doskonale. Uznałem więc, że może bardzo dobrze zrobi to książce jeżeli to moje niezrozumienie zostanie wyeksponowane przez zupełnie inną narrację. Miało to jeszcze bardziej podkreślić przepaść dzielącą świat Kamal i nas, ludzi konwenansu. Kamal przeszła tak daleką drogę, której ja bym się nie odważył przejść, a będąc już tak daleko, stała się dla mnie dużo trudniejsza do zrozumienia. Zdecydowałem się świadomie na ten eksperyment.

Świadomie odszedł pan również od tematów stricte wojennych? Można to potraktować jako przejaw wolności, że nie daje się pan zaszufladkować...

- Jeżeli to jest przejaw wolności, to wolność ta na mnie sama spadła, nie walczyłem o nią. Gdyby nie moje dziennikarstwo, nie napisałbym pewnie żadnej książki. Pisarz tworzy świat i jego mieszkańców dzięki swojej wyjątkowej wyobraźni. Dziennikarz opisuje tylko to, co widzi. Ja miałem może szczęście widzieć trochę więcej, nie musiałem czerpać ze swojej wyobraźni. Ale to dziennikarstwo się skończyło.

Z powodów finansowych?

- Powody są rozmaite - w moim przypadku od metrykalnych i osobistych, ale też mam wrażenie, że ten rodzaj dziennikarstwa, który uprawiałem odszedł w Polsce - i nie tylko - może nie na emeryturę, ale na przymusowy urlop. Wiąże się to z przemianą, jaką przechodzą media, przepoczwarzeniem się z papierowych w elektroniczne. Dochodzi do tego oczywiście i kryzys finansowy, który dotknął media szczególnie dotkliwie.

- Miałem szczęście, że dane było mi pracować w najlepszych chyba czasach dla mediów papierowych w Polsce i w dodatku w "Gazecie Wyborczej", która najszerzej z polskich redakcji patrzyła na świat i wciąż wypychała mnie w drogę. Dziś już nie jeżdżę na wojny, więc nie bardzo mam jak o nich pisać. Siłą rzeczy musiałem zmienić swoje pisanie. Już poprzednia książka, czyli "Wszystkie wojny Lary", była inna. Napisałem opowieść cudzą, nie swoją. Wcześniej pisałem głównie o tym, czego sam byłem świadkiem, co widziałem, kogo spotkałem, co mnie się przydarzyło. "Na wschód od zachodu" to kolejny krok w tej przemianie.

Gdyby nie kryzys, chciałby pan wrócić do pracy na froncie?

- To tak, jakby mnie pan pytał, czy znów chciałbym być młody. Oczywiście, że tak, ale czasu nie da się zawrócić. Na szczęście dziennikarstwo daje wiele możliwości i rozmaite role, w których można się odnaleźć. Na każdą z nich jest dobre miejsce i czas. Metryka, siłą rzeczy, też wymusza na nas pewne decyzje. Wędrując po świecie jako nieustraszony korespondent wojenny rzadko spotykałem ludzi będących w moim dzisiejszym wieku. W tym rodzaju dziennikarstwa przydaje się więcej siły i sprawności fizycznej i mniej doświadczenia życiowego.

Ryzyko zawodowe jest wielkie, ale odejść pewnie jest bardzo ciężko?

- To jest trochę jak ze sportem. Rozumiem sportowców, którym trudno jest zejść z boiska, bo jeszcze niedawno strzelali bramki, albo byli mistrzami świata w boksie, a teraz muszą pożegnać się z ringiem. Nawet najwięksi nie zawsze potrafią to zrobić. Nawet Muhammad Ali wciąż wracał na ring, przegrywał i schodził zostawiając po sobie coraz gorsze wrażenie. Kiedyś boks bardzo mnie ciekawił. W pięściarstwie amatorskim obowiązywał przepis, że kiedy zawodnik kończył 35 lat, lekarz nie wystawiał mu zaświadczenia potrzebnego żeby dalej walczyć. Czy kto chciał czy nie, czy nadawał się jeszcze do sportu czy nie, musiał schodzić z ringu, koniec rozmowy. Ktoś inny podejmował tę decyzję.

A gdyby dziś ta decyzja należała do pana?

- Nie wystawiłbym już sobie zaświadczenia lekarskiego. Ale nawet gdybym dziś postanowił wrócić, stanął na rynku i wołał, że jestem gotów i żeby ktoś wysłał mnie jak kiedyś na wojnę, to wątpię czy chętni by się znaleźli. Byłoby mi trudniej rozstać się z tym rodzajem dziennikarstwa, gdyby "Gazetę Wyborczą" wciąż stać było na takie wyjazdy i pozwalała na wielotygodniowe podróże do Afganistanu czy na Kaukaz. To się skończyło. Kryzys finansowy, który zubożył wszystkie media na świecie, bardzo mnie w tej sprawie wyręczył. Ktoś inny podjął za mnie decyzję. Miałem sporo szczęścia.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

Wojciech Jagielski "Na wschód od zachodu". Wydawnictwo Znak, data premiery: 31.01.2018.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy