Ujęcie z linii ognia

Jest fotografem, lecz na wojnie zdarzało mu się chwytać za broń i walczyć ramię w ramię z żołnierzami. Z Adamem Roikiem o pracy reporterów Combat Camery rozmawiają Paulina Glińska i Magdalena Kowalska-Sendek.


Podobno w pracy fotoreportera wojennego łatwo jest przekroczyć cienką granicę między odwagą a głupotą...

- Trudno mi się do tego odnieść. To zajęcie rzeczywiście wymaga od nas sporej odwagi, ale nie większej niż od tych wszystkich, którzy wyjeżdżają na misje zagraniczne. Muszę zaznaczyć, że charakter pracy żołnierzy z Combat Camery różni się od tego, co robią cywilni reporterzy wojenni. My nie możemy na pierwszym miejscu stawiać zdjęć. W trakcie konkretnej operacji priorytetem jest wykonanie zadania przez pododdział, z którym działamy. Oczywiście dokumentujemy to, co się wtedy dzieje, ale w taki sposób, aby nasza obecność nie wpływała na to niekorzystnie. Jako żołnierze mamy też więcej ograniczeń niż nasi cywilni odpowiednicy. Jest to podyktowane nie tylko zdrowym rozsądkiem, lecz także rozkazami, procedurami i regulaminem. To właśnie one w połączeniu z wyszkoleniem i doświadczeniem sprzyjają temu, żeby nie przekroczyć żadnej, nawet najcieńszej granicy.

Reklama

Pan czuje się bardziej żołnierzem czy fotoreporterem?

- Fotografia to moja pasja, chętnie podejmuję się kolejnych fotograficznych wyzwań, ale przede wszystkim jestem żołnierzem.

Trudno uwierzyć, że nie kusi pana perspektywa zrobienia dobrych zdjęć, nawet gdy wokół jest niebezpiecznie.

- Kiedyś w Afganistanie przemieszczaliśmy się w kolumnie pojazdów. Wóz przed nami najechał na ajdika. Jeden z żołnierzy został ranny. Pobiegliśmy w miejsce zdarzenia, by robić zdjęcia. Wówczas pewien młody saper, nie przebierając w słowach, kazał nam się stamtąd wynosić. Weszliśmy przecież na niesprawdzony jeszcze teren i w ten sposób narażaliśmy nie tylko siebie, lecz także innych. To podziałało na nas jak kubeł zimnej wody. Dziś już nam się nie zdarza takie zachowanie. Robimy wszystko, aby żołnierze nam ufali.

Podkreśla pan, że Combat Camera to przede wszystkim żołnierze. Dlaczego to takie ważne?

- Znam wiele osób związanych z wojskiem, które robią bardzo dobre zdjęcia czy filmy. My wybieramy jednak świetnie wyszkolonych i doświadczonych żołnierzy. To wynika ze specyfiki naszej pracy. Jeździmy w patrolach, uczestniczymy w akcjach bojowych, desantujemy się ze śmigłowców, a nawet towarzyszymy komandosom w akcjach specjalnych. To wielkie wyzwanie, któremu jest w stanie sprostać tylko odpowiednio wyszkolony żołnierz.

W 2011 roku do zespołu dołączyli fotograf i operator. Pan z kolei jest w nim niemal od początku. Pamięta pan, jak zaczynaliście?

- Należę do pierwszego składu Combat Camery. Zaczynaliśmy od zera. Czterech zupełnie różnych facetów docierało się na szkoleniach i poligonach. Uczyliśmy się nowych programów komputerowych oraz obsługi profesjonalnego sprzętu foto i wideo. Fascynowaliśmy się wszystkim, co wiązało się z działalnością podobnych zespołów na świecie. Spędzaliśmy długie godziny przed komputerami w pracy i w domu. Analizowaliśmy zdjęcia i filmy. Pracowaliśmy nad własnymi procedurami oraz metodami działania. A kiedy wreszcie mogliśmy pojechać na swoje pierwsze misje, trudno było nas zatrzymać w bazie. Wtedy jednak mało kto wiedział, kim są żołnierze Combat Camery i w jakim celu pojawiają się na misjach. Przeżywaliśmy każdy, nawet najmniejszy swój błąd, a pierwsze sukcesy w postaci publikacji materiałów w prasie czy telewizji stawały się okazją do świętowania. Skład Combat Camery przez ten czas się zmienił. Pojawili się nowi żołnierze, którzy wnieśli do zespołu świeżość i własne pomysły. Po cichu mam jednak nadzieję, że korzystają z naszych doświadczeń i uczą się na naszych błędach.

Początki to rok 2008. Dziś, cztery lata później, Combat Camera to wciąż cztery osoby.

- Zważywszy na to, jak dużo zadań stawiają przed nami przełożeni, myślę, że cztery osoby w zespole to za mało. Nasze główne zajęcie, czyli robienie materiałów zdjęciowych na misjach, musimy godzić z zadaniami w kraju, a tych jest coraz więcej. Znacząco wzrosło także zainteresowanie efektami naszej pracy ze strony mediów. Z jednej strony bardzo nas to cieszy, z drugiej zaś napawa wielką obawą. Wzrost liczby zadań stawianych zespołowi jest wprost proporcjonalny do zwiększającej się liczby zaległych dni urlopu. Coraz rzadziej jesteśmy na misjach, a jeśli już na nie jedziemy, to pojedynczo. Mamy też mniej czasu na szkolenie nowych reporterów i na wypoczynek. Z wielką nadzieją czekam na zmiany, ponieważ optymalnym rozwiązaniem byłyby trzy dwuosobowe zespoły. Jeden działający na misjach, drugi wypełniający zadania w kraju, trzeci szkolący się i odpoczywający.

Czy trzeba mieć dyplom szkoły filmowej lub fotograficznej, aby zostać członkiem waszego zespołu?

- Nigdy dyplom nie był warunkiem przyjęcia do naszego zespołu. Bardziej liczyły się umiejętności i portfolio. Większość z nas myśli jednak o podniesieniu swoich kwalifikacji zawodowych.

Po co panu studia? Ma pan przecież wieloletnie doświadczenie.

- Niepotrzebny mi kolejny dyplom uczelni wyższej, ale chcę uczyć się fotografii, ponieważ zdaję sobie sprawę, że jeszcze wielu zagadnień w tej dziedzinie nie znam.

Jeśli akurat nie jesteście na misji lub nie towarzyszycie żołnierzom z kamerą podczas ćwiczeń, to siedzicie przed komputerami i "obrabiacie" wasze prace. Znajdujecie jeszcze czas na szkolenie wojskowe? Pamięta pan, jak trzyma się broń?

- Myślę, że poziom naszego wyszkolenia wojskowego nie odbiega od normy. Mamy po kilkanaście lat służby za sobą, z czego większość w jednostkach liniowych. Pewnych rzeczy się nie zapomina. Poza tym bierzemy udział w szkoleniach organizowanych przez Dowództwo Operacyjne SZ, a raz w miesiącu strzelamy z etatowej broni. A kiedy już jedziemy na misję, nie trzeba nas długo namawiać na ciekawe szkolenie czy trening na strzelnicy.

Zdarzyła się panu taka sytuacja, że zamiast za aparat musiał pan chwycić za broń?

- Niestety wiele razy i to najczęściej w najmniej spodziewanych okolicznościach. Kiedyś pojechaliśmy z pomocą humanitarną do pewnej wioski w okolicach Ghazni. Wieźliśmy koce i jakieś przybory szkolne. Mieliśmy też sprawdzić przejezdność drogi w sąsiedniej wiosce. Niestety wpadliśmy w zasadzkę. Jeden z chłopaków został ranny. Dwóch żołnierzy z naszego Rosomaka pobiegło na pomoc, a my ich osłanialiśmy ogniem. Po ewakuacji rannego śmigłowcem Medevac zabraliśmy się za przeszukiwanie kalatów [afgańskie domostwa] i okolicznych karezów [podziemne tunele], w których mogli ukryć się sprawcy. "Walczyłeś z nami, wchodzisz z nami" - tak odpowiedział mi dowódca, kiedy zapytałem, czy ja też mogę iść z chłopakami.

Nad cywilnymi fotoreporterami macie jednak przewagę. Możecie być w miejscach, do których oni nie mają dostępu. Często bierzecie udział w akcjach bojowych i nie trzeba was ochraniać, ponieważ jeśli zachodzi konieczność, sami używacie broni. Doskonale też znacie środowisko, które fotografujecie.

- Ze względu na bezpieczeństwo cywilnemu dziennikarzowi trudniej dotrzeć tam, gdzie wojskowym. Trzeba zrozumieć, że jeśli jedzie on w wozie bojowym, zajmuje miejsce żołnierza. Może to osłabić drużynę w razie ewentualnej potyczki z nieprzyjacielem. Jeśli na cztery wozy przypada dwóch dziennikarzy, to do ich ochrony angażowanych jest zwykle czterech żołnierzy, a w czasie walki liczy się każdy karabin. My jesteśmy w pełni uzbrojeni. Oprócz broni krótkiej mamy Beryla i zazwyczaj osiem magazynków. Poza tym jest nam łatwiej przewidzieć to, co się może wydarzyć. Znamy procedury. Dziennikarzom cywilnym czasami brakuje wyobraźni. Wchodzą pod lufę lub przed Rosomaka, bo nie wiedzą, jak bardzo ograniczoną widoczność ma kierowca transportera. Z drugiej jednak strony cywilni dziennikarze mogą mieć świeże spojrzenie i pokazać sytuację z innej perspektywy niż my.

Czy są rzeczy, które jeszcze mogą pana zaskoczyć? Czy wciąż jest pan spragniony nowych zdjęć, gdy jedzie do Afganistanu?

- Z pierwszych wypraw przywoziliśmy po pięć tysięcy zdjęć. Z każdym kolejnym wyjazdem było ich coraz mniej. Wynikało to z dystansu, jakiego się nabiera, gdy widzi się coś po raz kolejny. Uwielbiam Afganistan, ale dziś nie fotografuję już tak zachłannie i potrafię dokonać wyboru. Skupiam się na ludziach, na ich emocjach, bo to zawsze jest coś nowego. Mniej mnie interesują sprzęt, sytuacja bojowa czy pięć wozów jadących przez góry. Nadal inspirują mnie natomiast Afgańczycy i krajobraz. Sfotografowałem kiedyś małą dziewczynkę, która pije wodę z kałuży. Nie chodziło tylko o dziecko i brudną wodę, ale o pokazanie tego, w jak różnych żyjemy światach. W Polsce właściciele czworonogów odciągają swoich pupili od kałuży, a w Afganistanie nikt nie zwraca uwagi na to, co robi dziecko.

Każda fotografia ma swoją historię?

- Dla mnie tak. Kiedyś zrobiłem zdjęcie afgańskiemu chłopcu, który skórę na twarzy miał jak czterdziestolatek. Ilekroć patrzę na tę fotografię, przypominam sobie, jak zrywał jabłka w sadzie i rozdawał je przechodzącym w pobliżu żołnierzom.

Czy dobre zdjęcie to właśnie takie, które jest wstępem do opowieści?

- Samemu trudno wybrać najlepsze zdjęcie, bo do tego konieczny jest dystans, którego autor najczęściej nie ma. Dla niego wiele fotografii wiąże się z dużymi emocjami. Przestaje być obiektywny. Często oglądamy nawzajem swoje prace. Jednak teraz, gdy mamy już 17 terabajtów materiału zdjęciowego, niezwykle trudno nawet wspólnie wybrać tę jedną jedyną, najlepszą fotografię.

Ile prawdy jest w powiedzeniu, że jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów?

- Myślę, że jest w tym wiele prawdy. Dlatego zapotrzebowanie na obraz, zdjęcia, filmy jest tak ogromne.

Czy ma pan zdjęcia, które wywołują bolesne wspomnienia?

- Każdy, kto kiedykolwiek robił zdjęcia w Iraku czy Afganistanie, z pewnością ma ich kilka. Są ukryte w archiwum i rzadko się do nich wraca, ponieważ wywołują smutne wspomnienia. To jednak dla mnie ważne fotografie i nie mogę ich usunąć.

Czy są materiały, których nigdy nikomu nie pokażecie?

- Mamy wiele materiałów, których nie możemy publikować. Czasami stanowią tajemnicę służbową - na przykład pokazują nowe środki rozpoznawcze. Pokazanie tego rodzaju zdjęć mogłoby być wskazówką dla przeciwnika. Są też takie, których nie można udostępniać z przyczyn moralnych. Mogłyby wywołać zbyt silne emocje. 

Dzisiaj na międzynarodowych konkursach nagradzane są fotografie, które mają wstrząsnąć, poruszyć, a nawet zaszokować. Nie chcecie podążać za trendami?

- Bardzo chciałbym zdobyć kiedyś na przykład nagrodę World Press Photo, ale zastanawiam się, czy to możliwe bez pokazywania śmierci i cierpienia.

Gdzie można zobaczyć wasze prace?

- Nasze ujęcia pojawiają się najczęściej w programach informacyjnych, obrazują wiadomości dotyczące Afganistanu. Publikujemy głównie na stronach resortowych i portalach informacyjnych, mamy swoje konto na Facebooku i na YouTube. Poza tym nasze prace rozrzucone są po internecie często bez naszej wiedzy i zgody. Przekazaliśmy także swoje materiały do produkcji serialu "Misja Afganistan" i programu "Nasza Armia". Niedługo ruszy nowa strona Dowództwa Operacyjnego, na której będzie zakładka ComCam.

Czy wasze zdjęcia nie są trochę laurką polskiego wojska, idealizującą armię? Spotkał się pan z takimi opiniami?

- Jesteśmy żołnierzami i chcemy pokazać armię od jak najlepszej strony. Nie jako jedną wielką masę, ale zwykłych ludzi, porządnych facetów i dziewczyny, którzy ciężko pracują. Nie tylko walczą, lecz także pomagają. Nie szukamy potknięć i słabych punktów, ale też nie kreujemy rzeczywistości i nie koloryzujemy zdjęć.

Co się stanie z ComCam, kiedy wojsko wycofa się z Afganistanu w 2014 roku?

- Na zdjęcia naszego zespołu jest tak duże zapotrzebowanie, że nie martwię się o przyszłość. Często do Dowództwa Operacyjnego przychodzą pisma z prośbą o skierowanie nas na jakieś ćwiczenia, poligony czy ważne uroczystości. Musimy robić selekcję, bo przy tak dużym natłoku zadań i tak małym składzie nie możemy podjąć się wszystkiego. Poza tym misje wojskowe powinno się traktować jako priorytetowe zadanie dla Combat Camery.

Kiedy przygląda się waszej pracy - nawet teraz, przy biurkach - ma się nieodparte wrażenie, że nikt z was nie znalazł się tu przez przypadek. Wy nawet przeglądacie te zdjęcia z pasją! Łatwo zapomnieć o aparacie po 15.30?

- Nie. To zdecydowanie nie jest praca, o której zapomina się o 15.30.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: fotograf | wojna | Afganistan | fotografia | Wojsko Polskie | Irak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy