Tymon Tymański

Ryszard Tymon Tymański to artysta o szerokich zainteresowaniach. Był założycielem formacji Miłość, najważniejszego polskiego zespołu jazzowego lat 90., ale też występował w zespołach o stylistyce "piosenkowej", między innymi w Kurach czy Czanie.

W roku 2004 dwie najnowsze formacje Tymańskiego, rockowa grupa Tymon & Transistors oraz improwizujący TymonYass Ensemble, nagrały swoje debiutanckie płyty w jego prywatnym Biodro Studio.

Pierwsza z nich, "Wesele", zawiera ścieżkę dźwiękową do filmu W. Smarzowskiego o tym samym tytule. Natomiast album "Jitte", stanowi ciekawą kontynuację tradycji trójmiejskiej sceny yassowej.

Tymon w rozmowie z Arturem Wróblewskim opowiedział między innymi o "Białym misiu", swoich występach na weselach, udziale w filmie "Wesele", festiwalu filmowym w Gdyni i o muzyce jazzowej.

Reklama

Czy podczas słuchania płyty "Wesele" wskazane jest spożycie "Żytniej"? Na to przynajmniej wskazuje okładka albumu.

Nie wiem tego. Jeżeli chcesz, żeby "Biały miś" w wersji autentycznej, biesiadnej, przypadł ci do gustu, to jak najbardziej. Wtedy piosenka zaczyna się podobać, a brzydka dziewczyna siedząca obok również. A co do "Białego misia" - w naszej wersji wódka raczej nie jest potrzebna. Okładka to przewrotny żart, który ma na celu krytykę polskiej mentalności, skażonej małostkowością i cwaniactwem. Taka postawa wymaga podlania wódką.

Czy grałeś kiedyś na prawdziwym weselu?

Tak, zdarzyło mi się dwukrotnie. Pierwszy raz w 1983 roku - to było wesele mojego brata. Czterech marynarzy grało jakieś hity gorącego lata, a ja już nie miałem siły tańczyć "Kaczuszek". Wtedy zadebiutowałem publicznie na scenie. Zagraliśmy "Śmierć bikini" Republiki i mój nowofalowy utwór "Film". Poinstruowałem ich, jak mają grać, ale marynarz na basie kompletnie nie trzymał tonacji. Następny raz odbył się w 1991 roku, na weselu Jarka Kurskiego, wówczas rzecznika Lecha Wałęsy. Jarek był przyjacielem Mikołaja Trzaski z przedszkola i zażyczył sobie na weselu jazzowego zespołu. Sytuacja była dosyć koligacyjna. Gdy zagraliśmy, to jedyną zadowoloną osoba wydawał się być Jarek. Reszta jakoś nie paliła się na parkiet. Ale my mieliśmy świetny ubaw. Wtedy grałem z Mikołajem, Leszkiem Możdżerem, Jackiem Olterem i Tomkiem Gwińcińskim. Nawet coś zarobiliśmy.

A jak wspominasz swój udział w filmie "Wesele" Wojtka Smarzowskiego?

Szczerze mówiąc jestem bardzo zadowolony, że taka sytuacja miała miejsce. Zawsze marzyłem o możliwości współpracy z dobrym reżyserem. Nie ma sobie co kadzić, bo Wojtek kadzi mnie, a ja jemu. Ale scenariusz, który mi przyniósł, był bardzo dobry. Nie widziałem lepszego w latach 90. Były lepsze i gorsze, ale ten był w "deseczkę".Dobrze napisany, wielowątkowy i z werwem. Ja, jako fan literatury i filmu, nie byłem w stanie nic tam poprawić, bo wszystko było świetne literacko. Gdy Wojtek poprosił mnie o napisanie muzyki, oczywiście się zgodziłem. Stwierdziłem, że jest to dobry pretekst do napisania prześmiewczej płyty. Wiem, jakie to niesie za sobą niebezpieczeństwo. W Polsce ludzie wolą słuchać rzeczy poważnych. Z drugiej strony Frankowi Zappie się upiekło, a zrobił tych płyt z trzydzieści.

Kosztowało mnie to mnóstwo pracy i wysiłku, ale nie będę się tu nad sobą użalał i rozdzierał szat. Na początku pokazałem Wojtkowi demo Pogan. On poprosił mnie o zrobienie kilku utworów w stylu "P.O.L.O.V.I.R.U.S.", a nawet chciał z tej płyty wykorzystać kilka nagrań. Na szczęście udało mi się go odwieść od tego pomysłu. Kiedy mieliśmy już "ciało" repertuaru weselnego, wtedy zaczęła się konkretna praca nad płytą. Surowy materiał przekazaliśmy Jackowi, który zaczął go obrabiać.

Myślę, że muzykę z "Wesela" można określić czymś a la Krzysztof Klenczon w 2004 roku. Stary, ale jurny i podoba mu się gitarowy czad. Poza tym w tych piosenkach jest trochę Beatlesów, The Clash, Marleya i Becka. Nomen omen Klenczon także wykonywał "Białego misia", o czym dowiedziałem się niedawno.

więcej >>

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy