Trzy Sztuki w Antarktyce: wyprawa artystów do lodowego piekła

Uczestnicy wyprawy Trzy Sztuki w Antarktyce /materiały prasowe
Reklama

Antarktyka to według Wikipedii "część świata znajdująca się na półkuli południowej, która obejmuje Antarktydę oraz otaczający ją Ocean Południowy i położone na nim wyspy."

Uczestnicy wyprawy, między innymi muzyk Adam Nowak, dziennikarz Paweł Drozd oraz fotograf i pomysłodawca wyprawy Bartosz Stróżyński, postawili przed sobą kilka bardzo ambitnych celów artystycznych. Filarami projektu były film, muzyka i fotografia. W trakcie wyprawy zrealizowano pierwszy w historii koncert polskiego artysty w Antarktyce, powstał film dokumentalny oraz wystawa fotografii.

Reklama

Oto fragmenty książki "Trzy sztuki w Antarktyce" Bartosza Stróżyńskiego

(9 miesięcy do wyprawy)

Najważniejszym zadaniem podczas wyprawy do Antarktyki było zrealizowanie koncertu Adama Nowaka. Najważniejszym nie dlatego, że istniała jakaś gradacja, a dlatego, że ostateczny efekt tego zadania, jako jedynego z czterech celów, do których zdołaliśmy się przygotować, miał być transmitowany w Trójce prosto z Antarktyki.

Nie było zatem miejsca na błędy i problemy sprzętowe. Wszystko musiało być przećwiczone, przetestowane i dopięte na ostatni guzik. W Antarktyce nie ma sklepów, więc najmniejszy problem techniczny, nieprzewidziany podczas przygotowań, mógł nas sporo kosztować. Chcieliśmy zrobić próbę dźwięku w warunkach zimowych, aby poczuć, jak najprostsze czynności zmieniają się w problem, gdy wokół zimno, mokro i nieprzyjemnie.

W ogrodzie rozstawiliśmy krzesełko, statywy mikrofonowe, obwiesiliśmy Adama nadajnikami i odbiornikami bezprzewodowymi, a on wziął gitarę, usiadł i zagrał.

W gruncie rzeczy warunki były podobne do tych w Antarktyce. Świeciło słońce. Zamiast krzyków pingwinów i sapania fok — wiosenny śpiew polskich ptaków i dochodzące z pobliskiej drogi dudnienie samochodów. Szumu wody i świstu wiatru dostarczyły przepływająca tuż obok mała rzeczka i okoliczne drzewa. Tylko temperatura była zbyt wysoka. Szkoda, bo próba na mrozie byłaby dla Adama świetnym przetarciem przed wyjazdem.

(6 miesięcy do wyprawy)

Był sierpień 2016 roku. Przygotowania do wyprawy wkroczyły w decydujący etap. Był to czas niesamowitego stresu i powracającego jak mantra pytania, czy uda się na czas zebrać wystarczający budżet, aby przedsięwzięcie doszło do skutku.

Byłem wtedy z rodziną gdzieś nad Zatoką Gdańską. Niespecjalnie lubię spędzać czas na plaży, ale jak co roku kilka dni poświęcamy na taki właśnie wypoczynek.

Wyjątkowo toksyczny czas. 

Chodziłem jak struty, bez odrobiny radości z tego, gdzie jestem i co robię. Psychicznie byłem tak wymęczony, że brakowało mi sił do dalszej walki. Wszystko sprowadzało się do prozaicznej, ale jakże ważnej kwestii — zapłaty za wynajem jachtu, którym mieliśmy popłynąć do Antarktyki. Presja była gigantyczna, bo ze względu na brak sponsorów nie miałem z czego zapłacić. Czas mijał, ostateczna data przelewu zbliżała się w zastraszającym tempie. Któregoś dnia umówiłem się z Piotrem na wieczorny telefon, aby pogadać o tej sytuacji. Było mi niezręcznie kolejny raz proponować załodze przesunięcie daty przelewu.

Rachunek opłaciłem, zadłużywszy się — nie miałem żadnych gwarancji, ale wziąłem na siebie to ryzyko. Wierzyłem bowiem, że moje umiejętności negocjacyjne i kilkuletni wysiłek w końcu przyniosą efekt i uda się zgromadzić wymagany budżet.

Zalogowałem się do banku internetowego, wpisałem konto odbiorcy, kwotę i kod autoryzacyjny i nacisnąłem przycisk wyślij. Pamiętam, że nie było mi łatwo, ale kiedy to się stało, poczułem ulgę.

Dziennik pokładowy

16 lutego — rozpoczęcie rejsu

Po dwóch dniach przygotowań wreszcie wypłynęliśmy w morze. Na początek musieliśmy pokonać Kanał Beagle’a. Sceneria i warunki pogodowe były osobliwe, rześkie, surowe powietrze, niespokojna woda i rozciągające się wokół przepiękne widoki. To jest zawsze ten etap wyprawy, który niezależnie od wszelkich trudności jest dla mnie momentem kompletnego resetu.

Kiedy wypływam z portu, za każdym razem mam wrażenie, że uwalniam się, wyzwalam od czegoś, co pozostało na lądzie. Podobne odczucia miał Adam. Czuję radość, że płyniemy i że oddalamy się od tych, co psują świat. Że jak wypłyniesz na otwarte wody, to możesz płynąć, gdzie zechcesz, bo nie ma dróg i ty wyznaczasz drogę.

17 lutego — Kanał Beagle’a

Pierwsze dni były trudne. Walczyliśmy jak potrafiliśmy, ale wiatr był bardzo niekorzystny. Nie zbliżaliśmy się do celu, choć też nie oddalaliśmy od niego. Kręciliśmy się w kółko, bezpowrotnie tracąc bezcenny czas. Tego dnia pełniłem późnowieczorną wachtę. Było naprawdę emocjonująco, fale nie dawały nam spokoju. Na początku miałem gogle, więc nie czułem na twarzy siły rozbryzgującej się na pokładzie fali. 

Po jednej z przerw ściągnąłem je i wtedy dopiero doceniłem moc, z jaką woda uderzała o jacht. Na tym etapie kapitan traktował nas jeszcze ulgowo. Tym, którzy nie dawali rady, pomagał jak mógł.

Świeże powietrze na zewnątrz trochę łagodziło objawy choroby, ale kiedy tylko wachta się kończyła, jedynym ratunkiem były koja i głęboki sen. Przed wyprawą wręczyłem każdemu z uczestników dyktafon z prośbą, aby rejestrowali dźwiękowo swoje dzienniki. Niemoc sprawiła, że priorytety się zmieniły i jedyną osobą, która przekraczając Cieśninę Drake’a, sumiennie wypełniła to zobowiązanie, był Artur Homan. Słowa, które odnalazłem w nagraniu, świetnie oddają atmosferę panującą w tych dniach na jachcie. 

Zmęczony i wyraźnie oszołomiony Artur opowiadał o pierwszym dniu w rejsie:

- Jest 17 lutego, tak, 17 lutego. Dzisiaj są moje urodziny, które? [po chwili] Czterdzieste dziewiąte, rocznik ’68, mamy 2017 rok, więc czterdzieste dziewiąte... Wczoraj wypłynęliśmy z Ushuai, hm... [wyraźnie zmęczony i skołowany] i miałem wachtę od czwartej rano do ósmej. 

- No, muszę przyznać, że jak wyszedłem na jacht, na zewnątrz, to ciemność była totalna i wszystko się zlewało w jedno, i chmury, i ląd, a płynęliśmy akurat Kanałem Beagle’a. Na początku zupełnie nie mogłem się zorientować, w którym kierunku mam płynąć, gdzie jesteśmy itd. Dopiero po pewnym czasie wzrok się przyzwyczaił, w miarę udawało się dostrzec coś tam na horyzoncie i płynąć w tym kierunku.

27 lutego — no i się skomplikowało

No i się skomplikowało. Natura zrobiła nam psikusa. Mieliśmy płynąć do Zatoki Pléneau, a cały dzień spędziliśmy w zatoczce przy Wyspie Petermanna, walcząc z blokującą drogę odwrotu górą lodową. Niestety, niepokojące przewidywania sprawdziły się i nie mogliśmy wypłynąć z miejsca kotwiczenia. 

Co więcej, za górą, która nas zablokowała, znajdowało się mnóstwo innych, jeszcze większych — nie wyglądało to optymistycznie. Owszem, byliśmy bezpieczni i pełni humoru, ale przyroda skomplikowała nam kalendarz działań. Próby wypchnięcia góry nie przynosiły rezultatu. Wydawało się, że skoro natura wpędziła nas w ten problem, to tylko ona może nas z niego wyciągnąć.

Pytanie brzmiało, ile to potrwa. Wśród załogantów pojawiły się żarty o zimowaniu w Antarktyce, racjonowaniu żywności, polowaniu na pingwiny itp.

Jedyną realną stratą tego dnia był uszkodzony aparat, którym fotografowałem pingwiny. Wilgotność była tak duża, że mimo zabezpieczenia korpusu folią aparat w pewnym momencie odmówił posłuszeństwa i przestał działać. Prawdopodobnie wilgoć uszkodziła elektronikę. Szczęście w nieszczęściu, że stało się to w drodze powrotnej na jacht, a nie podczas sesji.

28 lutego — uciekamy

Oto nadszedł dzień prawdy. Uwolnimy się z uścisku Antarktyki czy nie? Wypłyniemy czy zostaniemy zablokowani na kolejne dni lub tygodnie? Poranek był dla wszystkich dużą niewiadomą, aż padła komenda kapitana:

"Spieprzamy!".

Wszystkie ręce na pokład. Próbujemy uciec z potrzasku. Dzień był piękny, świeciło słońce, a na niebie nie było nawet najmniejszej chmurki. W takiej scenerii rozegrał się pojedynek z naturą, który na szczęście po zaciętym boju wygraliśmy. Choć nie było łatwo.

Chłopaki z Selmy mocno popracowały poprzedniego dnia, przepychając i poręczując linami zagrażającą nam górę. Udało im się wypracować mały przesmyk między lodem a skalnym klifem. Bardzo wąski, ale jedyny dostępny. Nie było wyboru. Piotrek już zapewne wiedział, że jeśli nie uda się przepłynąć, zostaniemy w potrzasku na dłużej.

Fragmenty pochodzą z książki "Trzy Sztuki w Antarktyce" autorstwa Bartosza Stróżyńskiego, która już w listopadzie ukaże się nakładem wydawnictwa Bezdroża

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy