Tomasz Hajto. Ostatnie rozdanie: "Siedziałem na krawężniku i płakałem"

"Mam ogromne wyrzuty sumienia i nigdy się ich nie pozbędę" - mówi o tragicznym wypadku ze swoim udziałem Tomasz Hajto /MICHAL KOSC/REPORTER /East News
Reklama

Tomasz Hajto. Piłkarz, komentator i jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci w polskim sporcie postanawia rozliczyć się ze swoją przeszłością. W swoim stylu. Szczery do bólu i bezpośredni nie boi się poruszać najtrudniejszych tematów z jego kariery: korupcji w polskiej piłce, afery z papierosami, uzależnienia od hazardu i o wypadku, który naznaczył całe jego życie. 

Jak wyglądały jego początki w Bundeslidze? Kogo przedrzeźniał w szatni Janusz Wójcik? Kto obrażał dziennikarzy podczas mundialu w Korei i Japonii? Co stało się z pieniędzmi za reklamy reprezentantów Polski i dlaczego kadra Engela z kretesem poległa na mistrzostwach świata?

Reklama

Poniżej fragmenty autobiografii Tomasza Hajty "Ostatnie rozdanie", która ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa SQN.

W związku z tym, że grałem w piłkę na wysokim poziomie, jestem postacią publiczną, a że nigdy nie gryzłem się w język, więc musiałem się liczyć, że w moim środowisku nikt nie będzie przechodził obok mnie obojętnie. 

Nie ukrywajmy: wywołuję emocje, choć nie jest to moim celem. Tłumaczyłem swoim wspaniałym dzieciakom, Mateuszowi i Wiktorii, od najmłodszych lat, że jestem rozpoznawalny, więc siłą rzeczy mam wrogów i przyjaciół, bo tak działa ten świat i w sporcie to normalne.

Powtarzałem im, że człowiekowi potrzebni są jedni i drudzy. Że oznacza to, że coś się w życiu osiągnęło. Można przecież przejechać supergigant, być 62. na 64 startujących i nie dotknąć żadnej tyczki. Ale czy o to chodzi w sporcie i życiu?

Używam narciarskiego porównania, bo obok piłki narty to moja ulubiona dyscyplina sportu. Jeśli nie dostałeś od Boga talentu, aby jeździć na poziomie Zurbriggena, Stenmarka czy Tomby, musisz o wszystko walczyć. Ja zaliczałem się właśnie do tej drugiej grupy: o wszystko biłem się gołymi pięściami, do tego drapałem pazurami i kopałem, także po kostkach. 

Zawsze nadrabiałem sercem, zaangażowaniem, charakterem. Po drodze musiałem kilku ludzi poprzepychać, uderzyć łokciem. To normalne, że nie wszyscy mnie kochają. Nie obrażam się z tego powodu. Warto zresztą umieć przyznać się do błędów, a przecież je popełniałem. Najważniejsze jednak to wyciągnąć z nich wnioski - i to staram się robić.

Moj pierwszy mecz u Engela to spotkanie z Francją w Paryżu na początku 2001 roku. Wszedłem w drugiej połowie za Michała Żewłakowa. Rzut wolny, dobitka, piłka otarła mi się o nogę i tuż przed końcem Zidane zdobył zwycięskiego gola dla mistrzów Europy. Przegraliśmy 0:1.

Przed meczem wchodzę do szatni, a tam na stole leżą witaminy: Vitasport, B12, coś w tym stylu, już w tych nowoczesnych flakonikach, ale tylko 11 sztuk. Podchodzę, biorę jedną ampułkę, a tu podlatuje lekarz Stasiu Machowski i się wydziera: "Nie, nie, nie! Zostaw, to tylko dla pierwszego zespołu, mamy tego mało!". 

Mówię: "Panie, u nas, w Niemczech, w średnim zespole Bundesligi leży tego w szatni od groma i każdy sobie bierze, ile potrzebuje, nawet do domu. A wy tu jakąś tajemnicę robicie". Pie***łem tą witaminą o ścianę, podszedłem do swojej torby i wyciągnąłem całą zgrzewkę. Mówię: "Bierzcie, wszyscy grają, a nie tylko pierwsza jedenastka". Popatrzył na mnie spode łba i poszedł pogadać z Engelem.

***
Dlaczego nie ma u nas burzy mózgów, prawdziwej debaty na temat tego, jak wyjść z dołka, w którym znalazła się polska piłka, zwłaszcza klubowa, jak doszlusować do reszty. Wszyscy muszą krakać tak samo. Niemcy bez przerwy kombinują, rozmawiają, próbują nowych rozwiązań, zarządzający tamtejszym futbolem radzą się rożnych stron, wsłuchują w opinie ekspertów. 

W trakcie pandemii związek ligowy błyskawicznie zorganizował szkolenia dla trenerów, na których wyjaśniano, jak podtrzymać formę zawodników w tym trudnym okresie. To nie przypadek, że w najlepszej czwórce Ligi Mistrzów znalazły się dwa niemieckie zespoły i aż trzech niemieckich trenerów.

Ale takich rzeczy w Polsce mówić nie wolno, bo od razu stajesz się wrogiem całego środowiska. Kiedy nadeptujesz komuś na odcisk, musisz liczyć się z huraganową reakcją. A że działacze, piłkarze, trenerzy, dziennikarze i wyznawcy w mediach społecznościowych tworzą system naczyń połączonych, to wystarczy kilka telefonów i nagonka zorganizowana jest w pięć minut. 

Glanują cię, dyskredytują, wyciągają ci najgorsze momenty z życiorysu, dokładają i przeinaczają fakty. Tak wyglądają kulisy polskiej piłki - wiem, bo odczułem to na własnej skórze.

I wtedy zaczęło się coś, do czego nie powinno dojść. Awansowaliśmy na mundial jako pierwszy zespół z Europy. No to co? Jedziemy po medal. To było zupełnie niepotrzebne. Każdemu z nas pokora była wręcz niezbędna, ale poszło to w przeciwną stronę. Ego wszystkich zaczęło puchnąć w niesamowitym tempie. Do tego reklamy, wywiady, telewizje - zyskaliśmy ogromną popularność. 

Jako piłkarze zaczęliśmy mieć większą świadomość, ile jest wart nasz wizerunek. Zderzyliśmy się z rzeczywistością, której nigdy wcześniej nie doświadczaliśmy. Reklama banku, chipsów, gorących kubków - pojawiało się tego coraz więcej. Zrobiliśmy zebranie całej drużyny, bo jednak nie wszyscy na tym korzystali. Ustaliliśmy, że tworzymy zgrany team i takie sytuacje nie mają prawa się zdarzyć.

Jeśli chcą na nas zarabiać, to każdy musi na tym zyskać. Pojawił się pomysł, żeby wrzucić wszystkie pieniądze do wora i podzielić je po równo. I tu się zaczęły pierwsze zgrzyty. Bo to jednak była głupota. Jeśli ktoś gra pierwsze skrzypce i zyskuje popularność, to firmy go biorą - w tym biznesie nie jest tak, że wszyscy mają takie same żołądki.

Padł pomysł, żebyśmy kupili sobie wszyscy coś, co będzie pamiątką na całe życie - stanęło na zegarkach z wygrawerowanym napisem "Awans Korea, Japonia 2002". Ja, Marek Koźmiński i Jacek Bąk od razu zgłosiliśmy się, że mamy sklepy, które wykonają je nam w dobrej cenie, ze zniżką, dzięki czemu wszyscy będziemy mogli wziąć sobie takie same zegarki. W końcu załatwiał to Marek. Nie pamiętam, ile dokładnie kosztowały, ale chyba po pięć tysięcy euro.

Zależało nam na dobrej atmosferze, więc zatrudniliśmy firmę, która ogarniała nam te wszystkie reklamy i dostawała z tego 20 proc.. A że pojawiło się coś około miliona euro, to po odliczeniu prowizji mieliśmy 800 tysięcy, które zamierzaliśmy podzielić po równo. Jeden z piłkarzy, dziś wzięty biznesmen z apetytem na stołek prezesa PZPN, zaproponował, aby puścić tę sumę przez jakąś zagraniczną firmę, którą założy w jakimś kraju, i w ten sposób zapłacić jak najmniej podatku. 

Nie do końca mi się to podobało, bo 25 tysięcy euro w tamtym czasie to nie były dla mnie jakieś wielkie pieniądze, a na całej operacji mogliśmy zyskać z sześć tysięcy. Ale Marek pięknie nam to rozrysował: przepuści tu, przepuści tam, założy konto za 36 tysięcy dolarów, wyjdziemy na tym tak i tak. Dolary, euro, brutto, netto. Zgodziliśmy się. I tak właśnie zrobił.

Nie wiem, czy było do końca legalne to, na jakie konta trafiały te pieniądze - ja ten zysk i tak ująłem w zeznaniu podatkowym. Z dzisiejszej perspektywy to było normalne szukanie raju podatkowego. Nie wiem, z jakiego powodu tego tematu nie poruszył żaden z kolegów z tamtej reprezentacji. Wszyscy tylko chodzili i się żalili. "Gianni, dostałeś już pieniądze?" - podpytywali mnie i jeden drugiego. "Ja nie, ja też jeszcze nie".

W każdym razie czekałem na te pieniądze dwa lata. Marek przekazał mi je gdzieś na stacji benzynowej w Krakowie, po mojej stanowczej interwencji. Tłumaczył się, że nie ma jak przywieźć, że jeszcze chwila, że nie weźmie całej sumy. A wiem, że niektórzy czekali na kasę i pięć lat. Pojawiły się poważne zgrzyty. Nie wszystkim się przecież podobało, że mógł tyle czasu obracać tymi pieniędzmi. Zasadniczo szumu było z tego więcej, niż sprawa  okazała się warta. 

***
Nic w życiu nie rozbiło mnie bardziej niż tragedia, która wydarzyła się tuż obok mojego domu. Mam ogromne wyrzuty sumienia i nigdy się ich nie pozbędę. Uwierzcie mi: cierpię, ilekroć myślę o tym, co się wtedy stało. Dlatego robię wszystko, aby do tego nie wracać. Długo biłem się z myślami, jak to tutaj opisać. Najchętniej w ogóle nie poruszałbym tego wątku, ale jestem to winien czytelnikom, bo bez tego moja autobiografia byłaby niepełna. Minęło 14 lat, a cały czas to przeżywam. 

Byłem trzeźwy, ale przekroczyłem prędkość. Mogłem przecież jechać ostrożniej, wolniej. W końcu prowadziłem potężne auto, chryslera, a opony zimowe podczas deszczu miały słabszą przyczepność. Jechałem prawym pasem i ta kobieta weszła na ulicę tuż obok przejścia dla pieszych, ale jednak w jego obrębie. W ogóle nie widziała, jak nadjeżdżam - gdyby się zatrzymała, być może jakoś bym ją ominął. Dosłownie centymetry dzieliły życie od śmierci. Chciałem uciec w lewo albo na przystanek, ale było za późno. A potem to uderzenie, huk...

Zadzwoniłem po pomoc i - co ciekawe - pierwsza przyjechała lokalna telewizja. Ewidentnie służby dały cynk mediom, które okazały się szybsze od pogotowia. Dziennikarze robili mi zdjęcia, ale o nic nie pytali. Potem zjawiła się policja. Zadzwoniłem do żony. Renia natychmiast przybiegła. Karetka, reanimacja tej pani... Modliłem się, żeby ją uratowali. Ale kiedy zobaczyłem, że nakrywają ją czarną folią, nogi się pode mną ugięły.

Ogarnęła mnie rozpacz nie do opisania. Siedziałem na krawężniku i płakałem. Ryczałem także później, w radiowozie. Policjanci byli kibicami Widzewa, sami mi to od razu powiedzieli, ale bardzo starali się podtrzymać mnie na duchu. To wszystko przypomniałem sobie jakiś czas po wypadku, bo wtedy kompletnie się pogubiłem, nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje.

Na posterunku przebywałem do rana, przyjechał Marek Chojnacki, który siedział ze mną i rozmawiał, żebym nie zwariował. Był ze mną do końca, zachował się jak prawdziwy przyjaciel. Nigdy mu tego nie zapomnę. Co czułem? Przez pierwsze godziny zupełnie nic. Gdy jesteś w szoku, to nie wiesz, co mówisz, nie panujesz nad sobą. Później, gdy dotarło do mnie, co się stało, było jeszcze gorzej. W ciągu sześciu dni schudłem osiem kilogramów. Długo nie mogłem się po tym podnieść psychicznie - byłem zdruzgotany, nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Nie jestem człowiekiem ze skały, pękłem, nie mogłem się otrząsnąć. Przelatywały mi przez głowę rożne myśli, również taka, żeby ze sobą skończyć..

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy