Rafał Sonik: Nie patrzę na świat przez różowe okulary

"Mój cel wyznaczała ścieżka wiodąca na szczyt" /rafalsonik.pl /materiały prasowe
Reklama

Wcześniej żadna siła nie wyrwałaby mnie z biura, teraz słysząc, że coś się dzieje z Gniewciem, umiałbym wstać i powiedzieć: przepraszam, ale syn mnie potrzebuje. Zrezygnowałbym nawet z rajdu, co wcześniej w ogóle nie wchodziło w grę. Sport był święty, nietykalny - z Rafałem Sonikiem rozmawia Dariusz Jaroń.

Przedsiębiorca, sportowiec, filantrop, zwycięzca Rajdu Dakar wśród quadowców z 2015 roku, wielokrotny zdobywca Pucharu Świata, a od niedawna szczęśliwy tata. Z Rafałem Sonikiem spotkaliśmy się w Krakowie, żeby porozmawiać o ojcostwie, wartościach i trudnej sztuce zawierania kompromisów.

Dariusz Jaroń, Interia: Nie wszyscy wiedzą, że zaczął pan zarabiać na siebie już w szkole. Skąd u nastolatka taka potrzeba?

Rafał Sonik: Jeszcze w podstawówce pomagałem bratu ojca przy pracy w gospodarstwie rolnym. To były pierwsze zarobione pieniądze, chociaż niewielkie. Pomyślałem, że fajnie byłoby zarobić więcej. Nie dlatego, żeby liczyć, czy fetyszyzować posiadanie gotówki, tylko po to, żeby kupić jak najlepszy sprzęt narciarski.

Reklama

Droga impreza, szczególnie w PRL-u.

- Dlatego najpierw kupowali go rodzice, ale kiedy skradziono mi porządne narty w Zakopanem, okazało się, że nowe kosztują równowartość ich kilkumiesięcznych pensji. W dodatku rodzice kupili w tym czasie działkę na Woli Justowskiej i zbierali na budowę domu. Byłoby nie fair, gdybym oczekiwał od nich pieniędzy na nowe, bardzo drogie wyposażenie narciarskie.

I ten zawiedziony chłopak wziął się do pracy. Jak to wyglądało?

- W tamtym okresie narty kupowało się głównie na giełdach. Zauważyłem, że mocno zużyte kosztują grosze, nowe jak wspomniałem bardzo dużo, a mocno wyjeżdżone, lecz po renowacji - prawie tyle co nowe. I mając 14-15 lat zająłem się renowacją nart. Kupowałem wiadra z tworzywa sztucznego, bo z podobnego robiono ślizgi do nart, ciąłem te wiadra na paski i topiłem na ślizgach. W pomieszczeniu - już w nowym domu, gdzie chcieliśmy mieć z ojcem stół do tenisa stołowego - urządziłem warsztat. Chciałem się usamodzielnić od rodziców. To sport był motywacją, a nie chęć zysku, bo gdzie mi wtedy było do przedsiębiorcy.

Dzisiaj o dekadę starsi ludzie mieszkają z rodzicami, a nastolatkowie raczej nie myślą o niezależności finansowej...

- Różnie z tym bywa. Mnóstwo nastolatków dorabia chociażby w turystyce czy gastronomii, wystarczy w letni dzień przejść się po Rynku czy Kazimierzu żeby ich zobaczyć. Wielu młodych ludzi pomaga też w firmach swoich rodziców i ich znajomych. Moje firmy wciąż dostają zapytania o staże dla młodych osób. Modeli jest wiele, ale rzeczywiście większość pewnie zakłada, że rodzice będą ich utrzymywać do końca studiów. Myślę, że to jest trochę zgubne podejście. Umiejętność skonstruowania własnego budżetu, zarabianie własnych pieniędzy, rozsądne gospodarowanie posiadanymi środkami to zasady, jakie dobrze jest opanować przed 20. rokiem życia.

Nie żałuje pan, że szlifował narty w warsztacie, kiedy koledzy mieli czas na dziewczyny czy imprezy?

- Wręcz przeciwnie. Cieszę się, że to się tak wcześnie zaczęło. Moi rówieśnicy istotnie byli zajęci czymś zupełnie innym, ale dzisiaj nikt lub prawie nikt z nich nie mógłby żyć wyłącznie z odcinania kuponów. A ja mógłbym, gdyby taki był mój życiowy cel.

Zastanawiam się, czy to, co pan robił jako dorastający chłopak wynikało z własnych przekonań czy z wartości przekazanych przez rodziców?

- Główną wartością, jaką wpoił mi ojciec było to, że cokolwiek za co się zabieram, powinienem robić z pasją. Rzeczy robione bez pasji się nie udadzą, nie będą sukcesem i radością. Ten kij, jak każdy inny, ma dwa końce. Bo jak się czymś pasjonuję, oddaję się temu, a moi najbliżsi widzą to w inny sposób, twierdzą, że czasem przesadzam z zaangażowaniem.

A przesadza pan?

- Pewnie już po wielu latach umiem znaleźć akceptowalny balans, ale nadal jak coś biorę na celownik i się angażuję, to na maksa. Jeden z trójki najbogatszych, polskich przedsiębiorców zapytał mnie kiedyś, dlaczego nie gramy w tej samej lidze biznesowej? W trakcie rozmowy okazało się, że różnica między nami była taka, że on od 1989 roku koncentrował siły wyłącznie na biznesie; pozostałe rzeczy - sport i działalność społeczna - nie były mu potrzebne do poczucia satysfakcji. Mi są bardzo potrzebne. Ja nie wyobrażam sobie bez nich życia.

Sukces na wielu frontach kosztuje.

- No pewnie.

Jakie koszty pan ponosi?

- Choćby takie, że teraz z moim synem bawi się pani Ala, a nie ja.  

To może to jest dobry powód, żeby pożyć z odcinania kuponów?

- Nigdy nie będziemy mieli wszystkiego, czego byśmy chcieli w życiu. To nieustający kompromis... Gdyby ktoś chciał zrozumieć, dlaczego postępuję tak, a nie inaczej, wystarczy przeczytać teksty Steve’a Jobsa, które napisał przed śmiercią. Czytał pan?

Nie.

- Najprościej rzecz ujmując filozofia jest taka: wyobraź sobie, że masz podsumować swoje życie już dziś. Żyj każdego dnia tak, żebyś niczego nie żałował. Ludzie wciąż sobie wyobrażają, że będą szczęśliwi jutro, za miesiąc czy rok. Coś się wydarzy, coś osiągną i wtedy staną się szczęśliwi. Nie będą. Można być szczęśliwym i spełnionym każdego dnia.

Bywa pan?

- Jestem. Dzisiaj rano wstawałem ze świętym przekonaniem, że będę miał udany dzień. I tak sobie planuję życie, miesiąc, tydzień, żeby każdego dnia budzić się i zasypiać z przeświadczeniem, że kolejny dzień będzie super.

Nie za słodko?

- To nie jest rodzaj różowych okularów, tylko docenienie tego, co udało mi się przez te lata wygenerować. Oczywiście to wymaga mnóstwa kompromisów z samym sobą, z bliskimi, z otoczeniem. Jednym z nich jest to, że rozmawiam teraz z panem, a nie jestem na spacerze z Gniewciem.

Ma pan czas dla syna?

- Staram się, żeby jakość oraz intensywność naszego wspólnego czasu rekompensowała jego ilość. Największy ból jaki miałem ostatnio wynikał z tego, że nie było mnie w domu przez cztery tygodnie, a przez problemy z siecią widziałem go może 2-3 razy na ekranie laptopa. Bardzo tęskniłem, niestety wymyślono nam dwa rajdy w Ameryce Południowej w niewielkim odstępie czasu.

Trudny kompromis.

- Ale uczciwy wobec niego i wobec mnie. To, że jest teraz beze mnie na spacerze to fakt, ale obudził się dziś przed siódmą i do dziewiątej byliśmy cały czas razem. Wieczór też będziemy mieli dla siebie.

Ten jakościowy czas dla dziecka jest bardzo ważny. Często niby jesteśmy cały dzień z dziećmi, ale tak naprawdę zajmujemy się obowiązkami domowymi, telefonami czy mailami służbowymi...

- Przykładam do tego wielką wagę. Filip, starszy syn Karoliny, cały dzień jest w szkole i na dodatkowych zajęciach, ale ostatnio weekend spędziliśmy razem. Najpierw z Rezigiuszem byliśmy na spotkaniu YouTuberów w Tauron Arenie, super impreza dla tych dzieciaków, a w niedzielę na zawodach motocyklowych w Bełchatowie. Mamy z Filipem coraz lepszy czas. Dla Maszki, córki Karoliny, brakuje mi jeszcze 2-3 godzin tygodniowo, ale znajdę je.

Inne wyrzuty sumienia?

- Niewątpliwie pielęgnowanie relacji z moimi rodzicami. Są w podeszłym wieku i pewnie bardziej tego potrzebują, na szczęście mają wnuka i wnuczkę, córkę mojej siostry, więc rozmawiając z nimi nie czuję niezaspokojenia. Ono się pojawi jak umrą. Będę miał takie poczucie, że powinienem był więcej czasu z nimi spędzić. To też jest jakiś rodzaj kompromisu, ale za to jak zapraszam mojego tatę na mszę na Kasprowym Wierchu, widzę że jest w siódmym niebie. Szczęśliwe życie to takie, w którym odnajdujemy balans pomiędzy tym co chcielibyśmy, a tym kim jesteśmy i co posiadamy.

Najgorzej, kiedy się człowiek szamocze między oczekiwaniami a rzeczywistością.

- Znam miliarderów, którzy są totalnie nieszczęśliwi, cały czas są w jakimś życiowym stresie. Nie mówię o problemach zawodowych, bo na te mamy niekiedy znikomy wpływ, ale o codzienności. Kompletnie nie mogą odnaleźć balansu.

Syn bardzo pana zmienił?

- Tak, bardzo. Wcześniej żadna siła nie wyrwałaby mnie z biura czy konferencji, teraz słysząc, że coś się dzieje z Gniewciem, umiałbym wstać i powiedzieć: przepraszam, ale syn mnie potrzebuje. Zrezygnowałbym nawet z rajdu, co wcześniej w ogóle nie wchodziło w grę. Sport był święty, nietykalny.

Z dziećmi pani Karoliny budował pan relacje od zera. W jaki sposób?

- Dzieci potrzebują przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa i komfortu. Dawałem im czas w myśl zasady: niczego od ciebie nie chcę, czego ty nie chcesz mi dać tu i teraz. Czekałem spokojnie, nie tworząc ciśnień. Udało się. Potem do Filipa i Maszki doszedł Gniewko.

Przygotowywał się pan do ojcostwa, rozmawiał z innymi rodzicami, psychologami. Jakich wskazówek pan szukał?

- Nie chciałem całkiem błądzić... Wie pan, zanim po raz pierwszy wystartowałem w Dakarze, przejechałem z Orlen Teamem cały cykl Pucharu Świata tylko po to, żeby zobaczyć jak to wygląda od środka. Zawsze tak robię, chcę się czegoś chociaż trochę nauczyć, zanim się za to wezmę. Jeśli wiem, że czeka mnie jakieś wyzwanie, staram się do niego porządnie przygotować. A posiadanie dziecka niewątpliwie jest wyzwaniem.

Nie miał pan lęków związanych z późnym ojcostwem?

- Na przykład takich, że będę stary, kiedy on będzie wchodził w dorosłe życie?

Wieku pan nie oszuka.

- To jest trochę anachroniczne myślenie. Statystycznie rzecz ujmując żyjemy dłużej w sprawności, nikt nie ma wątpliwości, że dzisiejszy 70-latek może być naprawdę dziarski, o ile nie dopadnie go poważniejsza choroba. Po drugie komunikacja staje się coraz łatwiejsza. Z drugiej strony oczywiście, że wolałbym mieć dzisiaj lat 40 niż 51. Kto by nie wolał? Ale to przecież niezależne od posiadania dziecka.

Wspomniał pan, że ojciec zaszczepił w panu kierowanie się w życiu pasją. A jakie wartości chciałby pan przekazać synowi?

- Na pewno będę powtarzał to, co powiedział mi ojciec. O pasji mówiłem, drugą kwestią był sport. To był przełom lat 50. i 60. ojciec nie mówił o sporcie we współczesnych kategoriach "bądź fit", tylko poprzez wysiłek fizyczny i rywalizację rozumiał naturę. Zostaliśmy stworzeni do ruchu i współzawodnictwa, jeżeli możemy je odnaleźć w sporcie, wymagać od siebie więcej i dbać o kondycję, to jest to zdrowe zarówno dla naszej psychiki, jak i naszego otoczenia. Kiedy tata mi o tym mówił, nie miałem pojęcia, że sport może mieć tak wiele wspólnego z biznesem i wyzwaniami, przed jakimi staje przedsiębiorca. Paradoksalnie ten quad wziął się głównie z tego, że kiedy zaczynałem pod koniec lat 90., w Polsce ta dyscyplina w ogóle nie istniała, krajobraz wyglądał jak polska gospodarka dziesięć lat wcześniej. Zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty, to było przedsięwzięcie! Dlatego tak mnie to wciągnęło, bo odezwała się we mnie żyłka przedsiębiorcy.

Satysfakcja tym większa, że wygrał pan Dakar.

- Oczywiście. W dodatku nikt nie dawał mi na początku szans. Na start w Dakarze namówili mnie Jacek Czachor i Marek Dąbrowski. Jak przyjechałem na biwak po pierwszym etapie, sam tym faktem zaskoczony, Jacek rzucił coś w stylu "prezes, nie myślałem, że tak dobrze ci pójdzie, ktoś już przegrał". Kolejnego dnia znów podobny komentarz. Zmęczony byłem bardzo, ale rejestrowałem to, że ktoś coś z mojego powodu przegrał. W końcu po piątym etapie Jacek spojrzał na mnie w naszym namiocie i zapytał "kurwa prezes, wszyscy przegrali, na czym ty lecisz?". Okazało się, że przyjmowali zakłady ze znajomymi, ile ten Sonik wytrzyma na Dakarze. Najodważniejszy podał pięć dni, rajd trwał piętnaście. Trzy-cztery dni przed metą Jacek z Markiem czuli, że dojadę i będę wysoko. Nikt wcześniej nie wierzył, że to jest możliwe.

A pan wierzył?

- Też nie. Perypetii po drodze było wiele. Drugiego dnia wydmuchało mi uszczelkę spod silnika, wytoczyłem się z odcinka, silnik już nie odpalił. Miałem 630 km i  8-9 godzin żeby dojazdówką dotrzeć do punktu kontrolnego. Pierwsze 100 km ciągnęła mnie angielska ciężarówka, później Amerykanin pickupem, a ostatnie 300 km moi chłopcy z serwisu, którzy usłyszeli, że coś się stało i wrócili po mnie. Przyjechaliśmy trzy minuty przed limitem czasu. Tuż przed pierwszą w nocy.

Powiedział pan kiedyś, że Dakar to dotarcie do granicy ludzkiej wytrzymałości. Otarł się pan o nią?

- Myślę, że nawet ją przekroczyłem. Wie pan kiedy się tej granicy dotyka? Kiedy zmęczenie jest tak potworne, że już się nie dba o to, jak szybko się dojedzie, jaki będzie wynik. Myśli się tylko o tym, żeby dotrzeć. Każda istotna pomyłka nawigacyjna, każda awaria, spycha coraz bliżej tej granicy, bo odbiera czas na sen. Wystarczy kilka takich incydentów i mamy problem, bo zmęczenie się nawarstwia. W 2014 roku zrobiłem prosty test. Poprosiłem o wgranie do telefonu kilku gier logiczno-zręcznościowych. Grałem po przespanej nocy, skracając czas snu. Zauważyłem, że poniżej pięciu godzin odpoczynku drastycznie spadają wyniki, mnoży się liczba błędów, a czas reakcji wzrasta.

I przełożył pan to na Dakar?

- Tak, doszedłem do wniosku, że kluczem do zwycięstwa w rajdzie jest oszczędzenie czasu na przygotowanie zawierającego szczegółowe informacje na temat trasy roadbooka na następny dzień. Wszyscy robią je sami, to trwa od godziny do czterech. Postanowiłem powierzyć przygotowanie komuś innemu i więcej spać. Robił to dla mnie hiszpański motocyklista Julian Villarubia. To był klucz do zwycięstwa. Nie znałem nikogo, kto by wcześniej zdecydował się na taki krok. Bo jak ta osoba się pomyli, to ja mogę zginąć albo się pokiereszować.

Ryzykowny krok. Trudno było zaufać?

- Nikt nie jest nieomylny. Po pierwsze ten co go robi nie jedzie, więc nie ryzykuje, a po drugie on sam po kilku dniach jest potwornie zmęczony, też może popełnić błąd.

Co przed panem?

- Przede wszystkim leczę nogę, bo mam złamaną kość w prawym stawie skokowym. Najpierw na Sardynii uszkodziłem kolano, teraz w Argentynie to... widać kontuzje chodzą parami. Myślałem, że tylko torebka stawowa pękła, ale okazało się, że kość jest złamana. Mimo urazów jedziemy Rajd Maroka. Sytuacja w czołówce jest napięta. Nawet zwycięstwo może nie wystarczyć do obrony Pucharu Świata, ale nie pękam, będę walczył do spodu. A później dokończenie rehabilitacji i od 20-25 października dwa miesiące ostrych przygotowań kondycyjnych pod dziesiąty Dakar.

Jubileusz szczególnie motywuje?

- Na Dakar wszyscy są tak nabuzowani, że trzeba uważać żeby się nie spalić w pierwszych etapach. Życie dakarowe nauczyło mnie, że nie należy się spieszyć ze skonsumowaniem sukcesu. Za pierwszym razem w 2009 roku byłem zaskoczony, że dojechałem, a jeszcze bardziej tym, że byłem trzeci. To zmieniło moją optykę i w kolejnych latach jechałem walczyć o zwycięstwo. Zamiast tego byłem piąty, potem był wypadek, a następnie czwarte, trzecie i drugie miejsce. Wygrałem dopiero w 2015 roku. Pięć razy się nie powiodło, mógłbym być sfrustrowany. Ale jak popatrzymy na te lokaty po latach - piękna historia i ścisła czołówka rok po roku.

W tym roku był pan czwarty.

- I z jednej strony zawiedziony, z drugiej pomyślałem sobie, może historia się powtórzy? Będę walczył o zwycięstwo, ale nie będę sfrustrowany, jak mi się nie uda. Prawdziwa satysfakcja przychodzi wtedy, kiedy po latach stajemy przed lustrem i możemy sobie szczerze, prosto w oczy powiedzieć: walczyłem zawsze do końca i nie rezygnowałem. Mój cel wyznaczała ścieżka wiodąca na szczyt. A ta ścieżka jest symbolem dążenia do perfekcji i ciągłego przesuwania granic - a więc celem samym w sobie.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama