Przemek Wieczorek - fighter bez rąk

Czy można wydostać się nawet z najgłębszego życiowego dołka i przezwyciężyć wszystkie przeciwności losu? Okazuje się, że tak. Co ciekawe - jest to możliwe nawet bez pomocy rąk. Najlepszym przykładem Przemysław Wieczorek z Aleksandrowa Łódzkiego, który w wypadku kolejowym stracił obie kończyny górne. Dziś ten 28-latek zaraża wszystkich pozytywną energią, zdobywa medale na zawodach taekwondo i przekonuje, że życie należy brać... pełnymi garściami.

Jak długo jesteś osobą niepełnosprawną?

Przemek Wieczorek: -  Od 2005 roku, czyli od momentu wypadku kolejowego, w którym straciłem obie kończyny górne.  Jeśli to dla mnie dosyć bolesny i trudny temat. Nie jestem jeszcze gotowy, żeby publicznie o tym mówić.

Często myślisz o tamtym dniu?

- Tak naprawdę w ogóle go nie pamiętam. Dopiero trzy tygodnie po wypadku zaczęła mi wracać świadomość, bo przez cały ten czas byłem na bardzo silnych lekach przeciwbólowych.  W szpitalu powoli docierało do mnie, że nie mam obu rąk.

Jak zareagowałeś na ten fakt?

Reklama

- Najpierw nie byłem świadomy tego,  co się stało. Kiedy to do mnie dotarło, załamałem się, moje życie legło w gruzach, czułem się tragicznie. Straciłem nadzieję, że kiedykolwiek będzie lepiej. Trwało to dosyć długo, bo ok. 2-3 miesięcy. Dopiero po upływie dwóch lat zacząłem akceptować siebie bez rąk. Długo dochodziłem do jakiejkolwiek formy.

Co przez te kilkanaście miesięcy było dla ciebie najgorsze?

- Dosłownie wszystko. Całymi dniami leżałem w łóżku, w nocy spałem po dwie, trzy godziny, co chwilę się budziłem, więc nawet trudno nazwać to snem. Czułem się jak osoba przegrana. Było niesamowicie ciężko.  No i ten straszny ból...

Ból fizyczny czy raczej psychiczny?

- Przede wszystkim było to cierpienie psychiczne - świadomość, że straciło się ręce i tego nie da się już odwrócić, świadomość, że przegrywa się własne  życie. Zawsze wyobrażałem sobie, że piekło to takie miejsce, gdzie się bardzo cierpi. Ja czułem, że się tam znalazłem. Byłem tak bezsilny, że nie potrafiłem nawet wtedy płakać.

Jednak jakoś udało ci się wydostać z tego dołka.

- To był dzień, kiedy po raz pierwszy się pomodliłem. Przyznaję, że było to dosyć dziwne przeżycie. Gdzieś tam w środku poczułem się lepiej i w pewnym momencie poleciały mi łzy. Te pierwsze modlitwy były raczej bez większego przekonania.  Znajomi zaczęli przynosić mi książki o motywacji i pracy nad sobą. W 2009 roku poczułem się na tyle pewnie, że postanowiłem zacząć studia na pedagogice. Z dnia na dzień wiara w siebie narastała i coraz wyraźniej widziałem to przysłowiowe światełko w tunelu.

Światełko, które w pewnym momencie chyba cię oślepiło...

- Na studiach otworzyło się przede mną wiele nowych możliwości, poczułem ogromną siłę. Po przeczytaniu wielu książek motywacyjnych doszedłem do wniosku, że tak naprawdę wszystko zależy ode mnie i skoro tak świetnie radzę sobie bez rąk, to Bóg nie jest mi już potrzebny. Odrzuciłem Boga i stałem się ateistą.  Straciłem pokorę, stałem się bardzo pyszny i zapatrzony w siebie. Wychodziłem z założenia, że wszystko zawdzięczam sobie, a nie ludziom, którzy na każdym kroku starali mi się pomagać. Tak się w sobie zadufałem, że przestałem robić postępy i stanąłem w miejscu.

Naszła cię wtedy jakaś refleksja?

- Miałem w sobie energię, ale nic z tego nie wynikało. Nie potrafiłem jej przełożyć na konkretne działania, mimo wszystko czułem jakąś pustkę. Doszedłem do wniosku, że przemierzanie mojej życiowej drogi ma sens tylko z Bogiem. Znowu zacząłem wierzyć. Być może śmiesznie to zabrzmi, ale zacząłem brać życie pełnymi garściami, bo z Bogiem było mi łatwiej.

I wtedy postawiłeś sobie poprzeczkę jeszcze wyżej w postaci para-taekwondo?

- Zgadza się. Chciałem się rozwijać, być w czymś dobry, znaleźć jakiś cel. Taekwondo buduje mój charakter i moje życie. Ten sport daje mi energię, siłę i przede wszystkim dyscyplinę. To na pewno przekłada się na moją postawę w takim zupełnie prywatnym życiu. Ta sztuka walki rozwija człowieka ogólnie. Pracują nie tylko mięśnie, ale również głowa. Dwa razy w tygodniu dojeżdżam z Aleksandrowa Łódzkiego do Łowicza na treningi i cieszę się, że mogę ćwiczyć z pełnosprawnymi zawodnikami.

Masz już jakieś sukcesy na swoim koncie?

- Wraz z moim mistrzem Kamilem Sobolem, z prezesem Polskiego Związku Taekwondo Olimpijskiego, panem Arturem Chmielarzem oraz jego podopiecznym Michałem Pawlakiem stworzyliśmy pierwszą, historyczną reprezentację Polski w para-taekwondo, co uważam za nasz ogromny sukces. Jeśli chodzi o mnie, to z zawodów w Szwajcarii i Rumunii przywiozłem dwa medale - zostałem wicemistrzem świata i Europy. Póki co na drodze do upragnionego złota stoi pewna bardzo duża, rosyjska "przeszkoda". (śmiech)

Co masz na myśli?

- A raczej kogo... Gazzaev Spartak to zawodnik, który spędza mi sen z powiek (śmiech). Tak naprawdę ten Rosjanin to dla mnie bariera bardziej życiowa aniżeli sportowa, którą chciałbym kiedyś pokonać. Po walce ze Spartakiem mój trener powiedział coś, co bardzo mi się spodobało: "To nie twoja niepełnosprawność jest teraz dla ciebie ograniczeniem, bo ją już pokonałeś. Teraz przeszkodą jest Gazzaev i on musi być dla ciebie wyzwaniem".

- Zgadzam się z tym w stu procentach, bo ten wspomniany Spartak cały czas gdzieś tam jest taką zaporą na mojej życiowej, mentalnej drodze. Rosjanin wyzwala we mnie dużo emocji, ale raczej tych pozytywnych, więc proszę nie myśleć, że traktuję go w kategoriach wroga. Tak na marginesie, to bardzo sympatyczny człowiek - miałem okazję porozmawiać z nim podczas zawodów w Bukareszcie.

- Często słyszy się, że sporty walki to nie tylko konfrontacja z przeciwnikiem, ale i z samym sobą. Dziś wiem, że to prawda, bo kiedy wchodzę na matę, prowadzę batalię ze swoimi słabościami i stresem. Ja sam jestem dla siebie największym przeciwnikiem. Gazzaev jest tylko symbolem w tej potyczce.

Jakie cele sportowe sobie stawiasz?

- Igrzyska w 2020 roku. Prawdopodobnie w 2016 roku para-taekwondo jeszcze nie wejdzie do kanonu sportów igrzysk paraolimpijskich, więc mam dużo czasu, żeby odpowiednio się przygotować. Może dojść do sytuacji, że nie będę miał przeciwnika w swojej kategorii i przyjdzie mi walczyć ze sportowcem jednorękim, co będzie już dużym utrudnieniem. Chciałbym przywieźć z tej imprezy medal i chyba nie muszę dodawać z jakiego kruszcu.

Czym para-taekwondo różni się od tego "zwykłego" taekwondo?

- Zacznę od tego, że trenuję taekwondo i podczas treningów moje trenowanie nie różni się niczym od trenowania innych, pełnosprawnych zawodników, poza tym, że nie stosuję technik ręcznych. Natomiast kiedy startuję w zawodach, są to zawody w para-taekwondo, ponieważ każdy z zawodników biorących w nich udział posiada jakąś dysfunkcję kończyn górnych lub po prostu jest po jakiejś amputacji (cały czas mówimy o rękach) - czy to wrodzonej, czy też urazowej. W zawodach para-taekwondo, podobnie jak w zawodach "taekwondo zwykłego", walczy się na zasadach full contact, jednak my - para-taekwondocy - nie kopiemy się po głowie, nasza runda trwa minutę (a nie dwie jak w taekwondo zwykłym). Poza tym zasady są bardzo podobne.

- Przypomnę, że cały czas mówimy tu o taekwondo WTF. Jeśli już pytamy o zasady, to warto dodać, że wyjazdy na zawody oraz sprzęt sponsoruje Polski Związek Taekwondo Olimpijskiego i mam nadzieję, że nadal tak będzie. Natomiast jeśli chodzi o treningi, dojazdy na treningi, a także sprzęt do trenowania - za to wszystko płacę z własnej kieszeni. Może kiedyś przyjdzie taki dzień i pojawi się jakiś sponsor (uśmiech). 

Na macie radzisz sobie bardzo dobrze. W wykonywaniu codziennych czynności jest trudniej?

- Jako osoba niepełnosprawna potrzebuję pewnej pomocy, więc jeśli już to przy ubieraniu i tego typu czynnościach. Nie mam jednak problemu, żeby gdzieś jechać, coś załatwić, czy przemieszczać się po mieście. Do momentu wypadku nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele rzeczy można zrobić za pomocą nóg. Ponadto zaradności życiowej uczy mnie moje ukochane taekwondo.

Dysponujesz protezami?

Posiadam protezy, które zostały kupione z pieniędzy zebranych na różnych imprezach charytatywnych. Problem polega na tym, że one nie funkcjonują tak, jakbym tego chciał. Nie jest to wina osób, które je zrobiły, czy zbierały na nie pieniądze. Chodzi o to, że za kwotę, którą udało się uzbierać, ciężko dostać coś lepszego. Mówiąc delikatnie - te moje nie ułatwiają mi życia, dlatego nieczęsto z nich korzystam. Niestety, takie bardzo dobre protezy, które faktycznie ułatwiają funkcjonowanie, kosztują horrendalne pieniądze.

Podobno swoich sił próbujesz również w hip-hopie.

- Wychowałem się na tej muzyce. Natomiast od razu chcę powiedzieć, że nie uważam się za rapera z prawdziwego zdarzenia, bo to słowo zarezerwowane jest dla prawdziwych reprezentantów tego gatunku muzyki - Pezeta, Eldo, Piha i wielu innych. Piszę teksty, bo sprawia mi to przyjemność. Na razie nagrałem jeden kawałek, niebawem pojawi się kolejny. Cały czas pracuję nad swoim stylem, bo wiem, że potrafię wykrzesać z siebie o wiele więcej. Rap jest dla mnie świetnym narzędziem do przekazania tego, co czuję.

Zauważyłem, że czasami zdarza ci się żartować ze swojej niepełnosprawności. Dla osoby pełnosprawnej może wydawać się to nieco dziwne...

- Ja po prostu zaakceptowałem fakt, że nie mam rąk i nigdy już ich nie będę miał. Musiałem przywyknąć do tego stanu rzeczy, bo w przeciwnym razie nie nauczyłbym się żyć na nowo, a chcę funkcjonować normalnie. Jest takie fajne zdanie, które wziąłem sobie do serca: "Nie ma dowodów na to, że życie jest poważne". Do swojej niepełnosprawności podchodzę z dystansem. Nie myślę o tym, że nie mam rąk. Myślę o tym, że mam nogi.

- Jeśli mowa o żartach to faktycznie, czasami udaje mi się rzucić dobrym dowcipem sytuacyjnym dotyczącym mojej osoby. Niekiedy przeginam z żartami i ludzie nie wiedzą, jak mają się zachować - śmiać się czy udawać, że nie słyszeli.  (śmiech)

- Niekiedy znajomy, który zna mnie od kilku lat, podchodzi i odruchowo wyciąga rękę, żeby się ze mną przywitać.  Widzę, że on się głupio z tym czuje.  Ludzie nie powinni się wstydzić w takich sytuacjach. To według mnie nie jest żadna gafa. Bardziej denerwuje mnie, kiedy po ludziach widać litość lub kiedy słyszę: "Tobie to naprawdę musi być strasznie ciężko".

Jakie masz marzenia?

- Zabrzmi to banalnie, ale chciałbym przeżyć swoje życie najlepiej jak tylko się da. Boję się, że kiedy przyjdzie mi odchodzić  z tego świata, to będę miał poczucie, że nie wykorzystałem do końca swojego potencjału - tego psychicznego i fizycznego.  

- Johna Lennona spytano kiedyś w szkole, kim chce zostać, jak będzie dorosły. On odpowiedział, że chce być szczęśliwy. Nauczycielka stwierdziła, że chyba nie zrozumiał pytania. Lennon odparł: "Nie - to pani nie rozumie życia". Także dla mnie życie polega na tym, żeby być szczęśliwym i dawać to szczęście innym.  

- Mam też stricte zawodowe marzenia. Chciałbym kiedyś dojść do takiego etapu, by prowadzić szkolenia motywacyjne. Moim wielkim idolem jest Nick Vujicic, który urodził się bez rąk i nóg. Chciałbym się spełniać w życiu tak jak on - przekazywać ludziom pozytywną energię, zachęcać ich, żeby czerpali z życia jak najwięcej, pokazać, że naprawdę warto żyć.

Zatem powiedz na koniec, dlaczego warto żyć?

- Nie odkryję Ameryki, kiedy odpowiem: bo życie jest piękne! Trochę już w życiu przeszedłem i wiem, że te zdawałoby się banalne słowa są prawdziwe. Czasami mamy jednak problem ze zdefiniowaniem tego piękna. Ludzie wyobrażają sobie piękne życie jako cudowną krainę, gdzie świeci słońce i zarabia się nie wiadomo jak dużo pieniędzy. Czy tylko wtedy życie może być piękne? Chyba nie o to w tym wszystkim chodzi...

- Ja piękna życia doświadczam w momencie, kiedy na mojej drodze pojawiają się kolejne przeszkody, a ja potrafię wydobyć z siebie potencjał, który jest niezbędny do pokonania tych wszystkich barier. Uświadomiłem to sobie dopiero wtedy, gdy straciłem ręce. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że będąc osobą pełnosprawną, można w życiu robić tyle fajnych rzeczy. Teraz chciałbym nadrobić ten stracony czas. Naprawdę możemy wszystko. Wystarczy uwierzyć!

Rozmawiał: Łukasz Piątek

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojownik | szczęście
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy