Postularis. Zapomniany artysta z małego garażu

Jest trochę lakiernikiem, trochę malarzem. Artystą, ale i rzemieślnikiem. Tworzy na zlecenie i z wewnętrznej potrzeby. Jego pracownią jest mały garaż. Pasuje mu to, bo tam nikomu nie przeszkadzają jego zamaszyste ruchy. Sławy jeszcze nie zdobył, ale to nie dla niej pracuje. Poznajcie Postularisa - człowieka, który malowanie aerografem opanował niemal do perfekcji.

Postularis ma 29 lat. Jest wysokim, wysportowanym facetem. Krótkie włosy, w uchu kolczyk. Ma na sobie bluzę z kapturem i skórzaną kurtkę. Spotykamy się na jednym z krakowskich osiedli. Nie jedziemy jednak windą do mieszkania, lecz od razu do garażu, gdzie mieści się jego warsztat i pracownia.

Zaparkowany samochód od przestrzeni twórczej oddziela tylko czarna kotara. Dalej wielka skórzana sofa, stolik własnego projektu, dwie dmuchawy robiące za centralne ogrzewanie, sztaluga, biurko, komputer, kilka lamp. To tu powstają jego dzieła. - Pewnie myślałeś, że wygląda to inaczej? Ludziom wydaje się, że artyści tylko piją absynt, palą papierosy i śpią do południa, a dla społeczeństwa nie ma z nich żadnego pożytku - żartuje.

Reklama

Zwiedzanie małej pracowni nie trwa długo. Oglądam najnowsze, niedokończone jeszcze prace, próbuję namalować coś aerografem, ale po kilku próbach rezygnuję. Po chwili siadamy do rozmowy.

Od zawsze chciałeś malować?

- Nie od razu wybrałem edukację artystyczną. Studiowałem handel zagraniczny i jeszcze przed ukończeniem studiów zatrudniłem się w dużej angielskiej korporacji. Pracowałem tam przez osiem lat. Korporacja z jednej strony jest dobra, bo bawi, uczy i żywi, ale potrafi nagle dać ci kopniaka i zostajesz z niczym. Tak było właśnie w moim przypadku. Wtedy postanowiłem, że spróbuję żyć z twórczości i po prostu robić to, co najbardziej kocham.

Jak wyglądały twoje początki w tej branży?

- Szkicowałem od zawsze. Podczas pracy dla korporacji miałem na to więcej czasu, bo swoje obowiązki wykonywałem w domu. Porzuciłem doktorat z handlu i postanowiłem, że zapiszę się na dodatkowe studia dzienne - malarstwo i grafikę użytkową.

- Pierwszy aerograf kupiłem w wieku 16 lat za 400 złotych. To był chiński bubel i już po trzech miesiącach nie nadawał się do niczego. Dlatego następny, choć też chiński, kupiłem już za 1000 złotych, na 18. urodziny. Zapychały się dysze, krzywiły igły, ale dało się nim malować. Dopiero na studiach sprawiłem sobie porządny model - H&S Infiniti. 

Czy na studiach w Polsce uczą malowania aerografem?

- No co ty! Nie ma nawet żadnego podręcznika po polsku. Na studiach uczyłem się teorii, ale też przydatnej wiedzy lakierniczej. Jak podkładować, jak położyć lakier bezbarwny i tak dalej. Mój fach to w dużej mierze praca lakiernika. Wiedzę ze studiów uzupełniałem na kursach, między innymi w Kudowej Zdroju, gdzie uczyła mnie Marissa Oosterlee - światowej klasy i sławy aerografik. Jest chyba najlepszą aerografistką w nurcie "fine art". Projektowała między innymi dla takich firm, jak Sony (PlayStation). Maluje fotorealistyczne portrety.

Jak to się stało, że do niej trafiłeś?

- Na kurs do Marissy pojechałem przypadkiem. Zbieg okoliczności sprawił, że się poznaliśmy. Chłopaki z AirbrushLab (forum aerografistów - przyp. red.) zaprosili ją do Polski, żeby poprowadziła kurs. Na informację o kursie trafiłem na stronie internetowej sklepu, który sprzedaje farby i materiały do aerografu. Pojechałem w ciemno. W obce mi miejsce, do ludzi, których nigdy nie spotkałem osobiście - do Kudowy Zdrój. Z taką postacią jak Marissa zazwyczaj człowiek spotyka się poza Polską... Byłem zdziwiony, że nasza grupa liczyła nie więcej niż 10 osób.

To musiał być ważny punkt zwrotny w twojej karierze artysty...

- Już po pierwszej rozmowie z nią i Carlo Tedesco, jej partnerem, z którym prowadzi kursy, dostałem wielkiego energetycznego kopa. Było zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem. Marissa jest niesamowicie ciepłą osobą i wspaniałą nauczycielką. I na tym właśnie polega jej magia - jest dostępna, nie traktuje siebie jak guru, a mogłaby, i super się z nią rozmawia.

- Minęło już trochę od tego kursu, a my ciągle mamy kontakt. Carlo z kolei jest przefajnym człowiekiem - pozytywnie zakręconym, pomocnym - nawet po kursach. To od niego kupuję farby, którymi maluję. I - co najciekawsze - nigdy ani ona, ani on mnie nie "olali". Nigdy nie traktowali nikogo z naszej grupy jak kogoś na niższym poziomie.

- Zawsze można się do nich zwrócić o wskazówki czy pomoc przy jakimś projekcie. A przecież to są naprawdę świetnej klasy artyści! W Polsce niektórzy profesorowie na uczelniach nie traktują w ten sposób studentów.

Jak do twojej techniki podchodzili profesorowie na uczelni?

- Na trzecim roku przytargałem na zajęcia z rysunku aerograf z kompresorem, czym trochę zdziwiłem prowadzących, ale mnie nie wywalili. Chyba tylko dlatego, że wtedy na rysunku mieliśmy dowolność techniki i interpretacji. Warto podkreślić, że na studiach artystycznych wszystko maluje się z natury, czyli siedzi modelka, a ty rysujesz przez 3 godziny, dwa razy w tygodniu.

- Po każdej takiej sesji brałem cały sprzęt do bagażnika i jeczałem do pracowni. Trochę to było upierdliwe, bo kompresor waży z 15 kilo, ale miny profesorów wszystko rekompensowały. Niektórzy po raz pierwszy widzieli, jak to działa na żywo. Zresztą dyplom zrobiłem z aerografii właśnie u profesora Pluty. Był to projekt twarzy namalowanych na samochodzie: "Opracowanie graficzne serii karoserii samochodowych". Chciałem pomalować całe auto, ale powiedzieli, że wystarczą wizualizacje (śmiech)...

Co jest najfajniejsze w malowaniu aerografem?

- To narzędzie nie zostawia śladów, tak jak pędzel. Daje wręcz nieograniczone pole do popisu. Można nim odtworzyć strukturę drewna, marmuru, blachy, skóry. Malować po tekturze, bawełnie, kamieniu, szkle. Da się namalować praktycznie każdy detal. Wszystko zależy od umiejętności.

Prawdziwa sztuka?

- Moim zdaniem tak, choć przez malarzy aerografia nie jest uznawana za sztukę. Profesorowie także nie uznają tego narzędzia, chociaż powstało po to, aby tworzyć niesamowite efekty. Tak naprawdę jednak to aerograf był pierwszym prymitywnym narzędziem stosowanym do tworzenia malunków naskalnych. Jaskiniowcy brali pigment do ust i tak rozpylali go na ścianach.

- Sęk w tym, że aerografia jest mało powszechna, a wiedza o niej niezbyt dostępna. Tak jak wspomniałem, w języku polskim nie ma nawet żadnego podręcznika. Pozostają wyłącznie kursy i fora.

Czy malowania aerografem można się po prostu nauczyć?

- Oczywiście. Talent to ok. 1 procent tego wszystkiego. Reszta to, jak mawiają, "ilość ołowiu w d... i liczba kilometrów zamalowanego papieru". Choć ten jeden procent jest bardzo istotny, bo odróżnia artystę od reszty. Świadczy o tym, jak widzimy świat. Bo przecież malarstwo to kłamstwo idealne. Celem jest stworzenie czegoś, czego nie było. Nowej formy. Malując, możesz pięknie kłamać. A dobrego artystę poznasz po tym, że zrobi trzy kreski i już widać, że to małpa.

Co malujesz najczęściej? Co najbardziej podoba się ludziom?

- Ludziom ogólnie podobają się moje prace, ale przeważnie wybierają odwzorowanie czegoś, co już widzieli. Chcą żebym malował czaszki, płomienie. To jest tak zwany nurt custom, czyli rzemiosło. Z drugiej strony jest fine art, czyli prace twórcze. Ja próbuję sprytnie połączyć jedno z drugim. Przenieść trochę twórczości na elementy użytkowe.

Ale tworzysz nie tylko aerografem. Część z twoich prac, jakie widziałem, to także zdjęcia...

- Tak. To rodzinna tradycja. Fotografował dziadek, ojciec, a teraz i ja. Wybrałem sobie nawet własny styl. To zmodyfikowana przeze mnie technika HDR. Nie wszystkim się podoba. Mówią, że lipna, kiczowata, bez sensu. Ale ja nie używam Photoshopa. Nawet nie wiem, jak się go obsługuje.

- Robiąc zdjęcia, korzystam ze światła zastanego, pokazuję to, co siedzi w mojej głowie. Korzystam z nowych form fotografii cyfrowej, z tonów ciepłych i zimnych tworzę coś nowego. To mój znak firmowy.

Jaką fotografią się zajmujesz?

- Eksperymentuję z dymem, portretami, fotografią koncepcyjną. Najczęściej jednak fotografuję motoryzację. Stare samochody i motocykle to moja pasja. Widać to nawet po moim logo Postularisa, którym jest silnik od Harleya-Davidsona. To by wyjaśniało, dlaczego tak dobrze czuję się pracując w zwykłym garażu.

No właśnie, dlaczego akurat Postularis?

- Wzięło się to od słowa łacińskiego "Postulari, postulario", czyli "zapomniany". Kiedyś byłem bardziej romantyczny, ale chodziło mi o to, że gdybym kiedyś gdzieś miał promować polską sztukę, to nazwa nawiązywałaby do tego, że czasami sami zapominamy, kim jesteśmy, kim byliśmy. To też takie "codzienne" zapominanie. Czy to starych znajomych, czy czegoś fajnego, co wart zachować... Ale to przecież zdjęcia i obrazy te chwile zachowują. A my, choć to oglądamy, to i tak zaraz zapominamy.

Z których swoich dzieł jesteś najbardziej dumny?

- To na pewno głowa kobiety z chlapaniami i kłębkiem włosów, i praca z kursu u Marissy, bo wtedy się najbardziej otworzyłem...

A ostatnio zrealizowane projekty?

- Na przykład stolik z siekier. Kiedyś widziałem chyba wizualizację, gdzie ktoś osadził coś na siekierach i postanowiłem to zrobić po swojemu. Poszedłem do sklepu z narzędziami, kupiłem siekiery, zrobiłem projekt mocowania. Potem dałem ramę do spawania, zrobiłem blat i wypaliłem grafikę.

- Cały koncept pojawił się po tym, jak malowałem pracę na konkurs aerografii. Tematem byli bogowie słowiańscy. Siekiery to przecież jedna z podstawowych broni Słowian właśnie. To połączenie mi zagrało i powstał stolik...

W twojej pracowni widziałem też ciekawie pomalowaną beczkę...

- Beczka to inny temat inny. Koncepcja urodziła się po jednej z wizyt na zlocie klasycznych samochodów pn. Krakowskie Klasyki Nocą. Ktoś miał taką beczką przymocowaną na dachu. Pierwotnie beczka miała mieć wartość użytkową w sensie bagażnika dachowego dla ratcara właśnie.

- Kolega z zaprzyjaźnionego serwisu samochodowego udostępnił mi beczkę i zacząłem prace: czyszczenie, cięcie, podkładowanie, nitowanie elementów i w końcu grafika. Beczka spodobała mi się na tyle, że koncepcja się zmieniła - teraz beczka ma dwie funkcje: po pierwsze, bagażnik dachowy, a po drugie, po instalacji elementów z pleksy będzie służyć jako szafka na kompresor i farby.

Polska to dobry rynek dla artysty takiego jak ty?

- Rynek jest okropnie trudny. Brakuje edukacji artystycznej. Podniecamy się Matejkami i Kossakami, a nie wiemy, że w naszych czasach działają polscy artyści, których zna cały świat. Jak już się znajdzie klient, to chce, żebyś pracował za bezcen.

- Mało kto zdaje sobie sprawę, że aerograf kosztuje 1000 złotych, kompresor drugi tysiąc, nie mówiąc o farbach, czy innych narzędziach. Dlatego niezwykle ciężko się wycenia prace. Zupełnie inaczej jest na Zachodzie. Tam na przykład wspiera się młodych artystów w ten sposób, że kupuje się nawet niedopracowane dzieła tylko po to, by mogli się rozwijać i tworzyć dalej.

Czemu za pracownię wybrałeś garaż?

- Nie mam innego wyjścia. Na razie nie stać mnie na wynajęcie dużej pracowni. Garaż to jedyne sensowne miejsce, w którym da się pracować. Tutaj mam luz, bo jestem z natury zamaszysty. Lubię w malarstwie pewną niewiadomą, mającą genezę w przypadku. W pokoju przecież nie miałbym szans na chlapanie po obrazach...


Nie myślałeś o tym, by rzucić to wszystko i wyjechać za granicę, gdzie mógłbyś normalnie żyć ze swojego zawodu?

- Mam świadomość, że w takiej Francji rynek sztuki wygląda o wiele lepiej. 200 euro za obraz to dla nich okazja. Ja jednak nie chcę uciekać z Polski. Tu się urodziłem, wykształciłem i tutaj chcę zostać. Mam przekonanie, że nie opuszcza się czegoś, co się kocha.

- Wciąż mam nadzieję, że coś się zmieni. Najwyższa pora, by coś się zmieniło. Tak na dobrą sprawę w każdym polskim mieście mieszkają niedoceniani twórcy, potrafiący robić coś na skalę europejską. Zupełnie jak w tym powiedzeniu: "Cudze chwalicie, swego nie znacie"...

Rozmawiał:

Rafał Walerowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Artysta | malarz | fotograf | pracownia | deska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy