​Pancerna Dorota, czyli jak nie to nie [felieton]

Czym naprawdę jest "mityczna" mentalność zwycięzcy? /123RF/PICSEL
Reklama

Przeczytałem niedawno w poście młodego, świeżo upieczonego przedsiębiorcy, że jedną z lekcji, jakie odebrał w ciągu kilku miesięcy budowania własnej firmy to "mieć mentalność zwycięzcy". Niby rozumiem, niby uzasadnione, niby sensowne. Nawet niby modne. Ale na swój sposób jednak zawarta jest w tym twierdzeniu jakaś mimowolna melancholia Zachodu.

Barłomiej Maczaluk, mój dawny sąsiad a obecnie połowa offtopowego duetu "Wczasy" melorecytuje, że "nie każdy może być inżynierem, ktoś zawsze musi być ostatni". I ma rację, bo przecież mentalność zwycięzcy zakłada również istnienie przegranych.

Niekoniecznie - powie pewnie wielu. Bo przecież jednym z możliwych wariantów jest wygrana-wygrana. Ja wygrywam i ty też wygrywasz. Zapewne, jednak stosowanie takiego podejścia wymaga długiego mentalnego treningu. Może nawet sformalizowanej edukacji. Pomijam fakt, że czasem po prostu nie da się, by obie strony były wygrane. Problem w tym, że zakładają, że MUSZĄ razem grać.

Reklama

A tymczasem jest jak jest. Właśnie zaczynają się wakacje. Dzieci i młodzież mają kilkutygodniową przerwę od treningu gry w życie pt. "prymusy vs lamusy". Zdobyły kolejne punkty w indywidualnych czelendżach: język polski, matematyka, biologia... Wygrani przed wypuszczeniem na wczasy zostali odpowiednio obrandowani fantami, artefaktami, a wszystkich ometkowano świadectwami, dla każdego po jednym. Wyświetliły się oficjalne statsy na koniec rundy. Ścigające się szczurki pobiegły się poregenerować.

W jednej ze szkół trochę podminowałem system, rozmawiając z uczniami o tym, po co w ogóle chodzą do szkoły. Najpierw trochę się śmiali - że takie głupie pytanie. Otóż chodzą - tak twierdzą - żeby dostać dobrą pracę. Jaka to dobra praca? Ano taka, w której dużo zarabiasz. Fajnie. Urodziłeś się, teraz chodzisz do szkoły a potem pójdziesz do pracy i zostaniesz zweryfikowany. Czy wygrałeś, czy może przegrałeś. Nie śmiali się.

Straszna dychotomia: czy naprawdę nie ma innych opcji?

Patrząc i słuchając Polaków - odnoszę wrażenie, że nie. Innych opcji chyba nie przewidziano. Wiadomo, kto wygrywa. To osoby, o których dużo się mówi. O których trąbią serwisy plotkarskie w programach śniadaniowych. To artyści, politycy, celebryci. Maluczkim oferuje się kwintesencję współczesnego "wygrywania życia" w postaci programów reality show dla wszelakiej maści amatorów-talentów-samouków. Marzą oni o wielkiej wygranej i tytule superartysty, superkucharza, supermodelki, superdzieciaka. I ten podstawówkowy samorealizacyjny przekaz o wykuwaniu własnego szczurzego losu ponownie idzie w świat: są wygrani i przegrani.

Nie trzeba oczywiście iść do telewizji czy podbijać internetów. Wystarczy wygrywać prywatnie. Kosić hajs a w pracy mieć zawsze rację. Konkurentów zastrzelić argumentacją. Powiększać zakres władzy. Niech inni robią co im każesz. Wtedy wygrywasz.

W dawnych czasach etatu rektor kazał mi stworzyć nowy kierunek studiów wespół pewną osobą. Nazwijmy ją "Dorota". Oboje byliśmy, ja i ona, szefami swoich katedr. Żadnego zwierzchnictwa, żadnej podległości. Mieliśmy w tym procesie twórczym współpracować. Tak wydawało się mi, ale nie jej. Dorota niszczyła moje koncepcje na każdym kroku w myśl dwóch prostych zasad. 

Po pierwsze: Dorota wie lepiej. Po drugie: Dorota mówi, ty robisz. W ostateczności niszczone były nie tylko moje pomysły - ja sam również byłem niszczony. Mobbowany przez Dorotę przy przełożonych, wysłuchiwałem jej ostentacyjnych prychnięć, gdy tak "kwitowała" wszelkie moje sugestie. Długo tak się nie dało. Doszło do ostatecznej konfrontacji, w której, niemal purpurowa na twarzy i z pianą w kącikach ust usiłowała mnie sprowokować. 

Pamiętam, że głęboko jej wtedy współczułem - że tak się miota i że nie umie inaczej. Że tak bardzo zależy jej na swojej wizji, że tak mocno w nią wierzy, współczułem jej, że widzi we mnie wyłącznie przeszkodę na drodze do realizacji swojego celu, do swojej wygranej. Rektor zmontował kompromis (dla niej równoznaczny z przegraną), który ona przełknęła. A dokładniej - przełykała jakieś pół doby i zwróciła. Na drugi dzień Dorota oświadczyła: róbcie to sobie sami. Nie może być po mojemu, to mnie też nie ma.

Furiatka? Histeryczka?

Tak.

Zwyciężczyni? Przegrana?

Nie. Ani to, ani to.

Po latach muszę to przyznać - choć poprzedzona dużym emocjonalnym wysiłkiem, była to doskonała decyzja. I dobra nauka. Nie musimy ze sobą grać, jeśli nie możemy się dogadać. I jeśli głębiej się nad tym zastanowić, bardzo wiele sytuacji w naszym życiu bierze początek w pytaniu: czy w ogóle zgadzamy się na warunki gry. Sądzę, że w wielu przypadkach tę grę w wygranych i przegranych przyjmujemy bez większego namysłu. Wtłacza się nas przez długie dekady, że w życiu chodzi o jakieś "spełnienie" o jakieś "udowodnienie sobie i innym". 

Jeśli tak, dwie trzecie pracujących Polaków już teraz możemy uznać za przegranych - bo właśnie tyle deklaruje, że nie lubi swojej pracy. Nauczeni, że życie jest wyścigiem i że inni to konkurencja, nawykliśmy do traktowania każdego jak potencjalnego rywala. Walczymy o posady, o pieniądze, a nawet o crocsy na promocji w Lidlu. Niech chociaż one pozwolą mi poczuć się raz w życiu wygrywem.

I fajnie, i walczmy o te klapki.

Ostatecznie nie ma w tym nic złego, o ile odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, które już padło. Czy akceptujemy zasady gry. Jeśli tak - nauczmy się przegrywać. Jeśli nie - po prostu nie grajmy. Czy ktoś nas zmusza?

Zasadą "albo oboje wygrywamy, albo nie gramy" kieruję się od kilku lat, właśnie jako freelancer. Od tego czasu nigdy jeszcze nie miałem pretensji do zleceniodawców (i oni do mnie chyba też nie). Robię dokładnie to, na co się zgodziłem. Otrzymuję w zamian dokładnie to, na co zgodzili się oni. 

Nie wyrabiam się? Nie chce mi się? Dostaję szału od nawału roboty? To tylko moja wina i rezultat moich decyzji. Zgodziłem się na zasady gry. To moje wybory, moje obowiązki, na które przystałem. Jeśli mogę ci coś polecić, to polecam takie myślenie. I nie ma znaczenia, czy jesteś samozatrudniony, czy na etacie. Wybór jest zawsze a zasady gry są znane.

A ty? Czujesz się czasem przegranym?

Wkurzasz się na szefa, na zleceniodawcę, na klienta, na płatnika?

Czy naprawdę MUSISZ się na niego wkurzać?

Bądź ponad.

Bądź jak Dorota.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: felieton | Tomasz Kozłowski | coaching | kołczowisko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy