​Olaf Deriglasoff: Jesteśmy skolonizowani i sami na to pozwoliliśmy

"Spotykam czasami kolegów, którzy nie zdążyli wyhamować i dalej jadą bez trzymanki" /Lukasz Piecyk/REPORTER /East News
Reklama

Dzieci Kapitana Klossa, Apteka, Homo Twist, Pudelsi, KNŻ, Męskie Granie, płyty solowe. Nie było chyba w Polsce projektu rockowego, w którym Olaf Deriglasoff nie brał udziału. Mieliśmy szansę porozmawiać z człowiekiem, którzy dorzucił sporo do muzyki III RP. Co to znaczy odstawać od społeczeństwa? Jak ciężko dorasta się w Polsce z obcobrzmiącym nazwiskiem? I ile razy w ciągu swojego życia muzyk słyszy, żeby znalazł wreszcie "normalną" pracę?

Niedawno zaskoczył swoich fanów debiutancką płytą "Magia y tresura" nowego zespołu Cyrk Deriglasoff, który stylistyką mocno odbiega od jego dotychczasowych dokonań. Do mocnego, gitarowego brzmienia doszły trąbki i, jak sam zainteresowany to określa, "melodyjki". Punk rock miesza się z ludowością. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy przy okazji nie zapytali o mnóstwo innych rzeczy: polskie społeczeństwo, współczesną cywilizację i bycie outsiderem.

Bartosz Kicior, Interia.pl: Chyba wszyscy pytają o to, skąd pomysł na taki klimat płyty i sam projekt Cyrk Deriglasoff?

Reklama

Olaf Deriglasoff: Jestem człowiekiem, który dużo zastanawia się nad tym, dokąd to wszystko zmierza. Mam już swoje lata i nie muszę nikomu niczego udowadniać. Nie muszę też być cały czas tym samym, groźnym rockmanem i mogę sobie pozwolić na eksplorowanie innych kierunków, które od dawna mnie inspirowały. 

Tom Waits, Nick Cave, ale i również wielu innych artystów, którzy nie są "anglosascy". Zauważyłem, że jesteśmy skolonizowani - bardzo często wolimy muzykę śpiewaną po angielsku od swojej, rodzimej twórczości. Sami na tę "kolonizację" pozwoliliśmy. Chciałem zrobić więc coś, co będzie stąd. Coś przesiąkniętego duchem miejsca, gdzie się urodziłem i wychowałem.

Czyli co? Polska jest cyrkiem?

Cyrk nie jest tylko w Polsce. Jest wszędzie. Jeżdżę dużo po świecie i w każdym zakątku jest tak samo. Wszędzie tam, gdzie są ludzie, widzimy ten sam cyrk, odgórne sterowanie za pomocą medialnej magii, iluzji i ustawianie ludzi za pomocą tresury. Z jednej strony ludziom serwuje się kolorowo opakowany plastikowy świat z marzeń, a z drugiej tresuje się ich.

Dzieje się to w szkołach, a potem w pracy, w korporacjach. A wracając do płyty - świat wcale nie jest takim przyjaznym miejscem, jak opowiadają w bajkach. To okrutne miejsce. Dlatego pozwoliłem sobie na taki lżejszy, bardziej rozrywkowy projekt, który opowiada o rzeczywistości z ironią.

Ale faktycznie często w wywiadach padają pytania o to, dlaczego obrałeś taki kierunek?

Oczywiście! Wszyscy instynktownie myślimy szufladami. Na przykład: "Takie samochody są ok, a inne nie" i już życie jest poukładane, nie trzeba się nad tym więcej zastanawiać. 

Tak samo z artystami: "Deriglasoff - to rockman", a tu nagle jakieś trąby, melodyjki, jakieś inspiracje ludyczne. Ja zawsze słuchałem dużo dziwnej muzyki: meksykańskiej, mongolskiej, irlandzkiej, rosyjskiej... Ale w mojej twórczości wszystko to było spychane przez rock’n’roll na dalszy plan. Czas zacząć eksplorować nowe obszary.

Jak dużo jest wątków autobiograficznych na "Magia y tresura"?

Ta płyta to właściwie w 100 procentach autobiografia. To są różne fragmenty mojego życia, rzeczywiste postaci i wydarzenia. Łączę je w tekstach w prawdziwe, choć nieco fantastyczne opowieści.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że "czujesz się nieprzystosowany do społeczeństwa". To brzmi ładnie, ale to komunał. Co to właściwie znaczy?

Gdy jako dziecko poszedłem po raz pierwszy do przedszkola, poproszono, abym się przedstawił. Olaf Deriglasoff przez dwa "f" na końcu. Pamiętam twarze wszystkich dookoła. Na zasadzie: "że co proszę?!" To był pierwszy moment, kiedy zrozumiałem, że coś ze mną nie tak. Że nie przystaję do reszty. Mały chłopiec z Gdyni, który idzie do przedszkola z takim nazwiskiem... 

Moi rodzice często się przeprowadzali, chodziłem do czterech podstawówek. Każda nowa nauczycielka, każda nowa szkoła, nowi koledzy na podwórku - wszystkim musiałem się tłumaczyć, dlaczego się tak nazywam i kim właściwie jestem. W szkole zakapiory z wyższych klas podchodziły pytali, jak mam na nazwisko. Odpowiadałem, a oni: "O ty szwabie!" i w ryj. 

Potem, gdy podrosłem, już nie mieli tak łatwo, ale nadal byłem "ten z dziwnym nazwiskiem". Z biegiem lat odkryłem też, że mam zupełnie inną wyobraźnię niż moi koledzy. Okazało się, że nie czytają książek, a ja czytałem mnóstwo. Bardzo wcześnie zacząłem czytać książki dla dorosłych. Tak więc nie miałem za bardzo o czym pogadać z rówieśnikami. 

Miałem inną wyobraźnię. Moi koledzy tłukli się, nikt nie myślał o konsekwencjach, aż ktoś lądował na pogotowiu, komisariacie. Ja, choć nie byłem święty, raczej nie nie przepadałem za robieniem krzywdy.

Co w takim razie znaczy być przystosowanym? Wystarczy mieć polskie nazwisko i nie czytać książek, żeby przystosować się do ogółu?

Przystosowany, czyli nie odstający od grupy. Na podwórku gdy jest pomysł, że gramy w piłkę, to wszyscy grają w piłkę. Nie ma możliwości, żeby ktoś miał inne zainteresowania. No chyba, że dziwak. 

Tak to wyglądało w moim przypadku. Dopiero potem, gdy poznałem punk rock, to odnalazłem swoich ludzi. Wtedy już nikomu nie przeszkadzało, że nazywam się, jak się nazywam, bo każdy miał jakąś ksywę Żarówa, Żyleta, Szelest, Wariat, więc Olaf nie był już dziwny. Do tego cudacznie się ubierali - więc dziwność stała się atutem. Nadal byłem inny, ale byliśmy inni razem.

Grasz już od 30 lat bez mała. Jak często przez te lata zdarzało ci się słyszeć, że "chłop powinien mieć porządną robotę", a nie się bawić w jakąś muzykę, jakiś punk rock?

Milion razy. Zaczynając od ojca i na nim w sumie kończąc, bo pomimo jakichś moich mikro sukcesów i rozwoju, to zawsze ten temat powracał. Wszystkie partnerki, ludzie z otoczenia. W jednym z tekstów na "Magia y tresura" padają słowa: "Panie Deriglasoff, ja pytam zatroskany". Ludzie się bardzo o mnie martwili.

Owszem, pracowałem w różnych miejscach w życiu. Miałem nawet epizod pracy na trzy zmiany w fabryce. Ale to nie pasuje do mojego pomysłu na życie. Jestem człowiekiem, dla którego najważniejsza jest wolność. Jakiś tam jej rodzaj. Nie przepadam za szefami, nakazami. Działam, kiedy mam ochotę. Kiedy nie mam, to czytam książkę. Moja żona też jest artystką i jakoś udaje nam się domknąć budżet co miesiąc.

Wolność i niezależność są dla mnie ważne i staram się ich trzymać w życiu. Bez ludzi, którzy mało wiedzą, ale dużo mówią. Szefowie są często debilami. Umieszcza się na takich stanowiskach, bo łatwiej można nimi sterować i nie mają refleksji. To nie jest mój świat.

Cyrk Deriglasoff to manifestacja tej inności?

Słowo "cyrk" w przypadku mojego zespołu to odniesienie do idei wędrownej trupy, do kuglarzy, do teatru elżbietańskiego, gdy aktorzy za czasów Szekspira z Londynu ruszyli w świat. To grupa wyrzutków, którzy z racji swej nieprzystawalność nie znaleźli miejsca w rodzinnym miasteczku i ruszyli w nieznane, by wieść wędrowne życie.

Często w twoich tekstach i wypowiedziach pojawiają się nawiązania do szeroko pojętego społeczeństwa. Początkowo miałem ochotę zapytać o to, co twoim zdaniem się zmieniło, ale zapytam: co twoim zdaniem się nie zmieniło, od kiedy zacząłeś w tekstach analizować otaczającą cię rzeczywistość?

W tym wypadku mam jasno określone zdanie: od początków istnienia człowieka nic się nie zmieniło. Ciągle napędzają nas te same ambicje, emocje, problemy. Zmieniają się narzędzia, dekoracje, pojazdy. Ale trzon jest ten sam: kobieta, mężczyzna, dzieci, przeżyć, jedzenie, żądze seksualne, żądza władzy, poniżanie innych, niewolnictwo, znęcanie się nad ludźmi, zabijanie. To się nie zmienia.

Tak już będzie zawsze?

Aż do gorzkiego końca.

A jak zmieniła się albo nie muzyka? Każdy, kto zna historię Apteki i wszystkie opowieści waszych przeżyć z tamtych lat na pewno się zastanawia czy świat Deriglasoffa nadal tak wygląda...

Jadę już zupełnie innym pojazdem, niż ten, którym jechaliśmy w Aptece. Jestem tatą, to jest najważniejsze. To już nie jest jazda rollercoasterem. Choć spotykam czasami kolegów, którzy nie zdążyli wyhamować i dalej jadą bez trzymanki. Spotykając młodych ludzi wchodzących dopiero w ten świat szaleństwa informuję ich, iż weszli na niebezpieczną ścieżkę. Może wychodzę na starego dziada, ale wiem, co mówię.

Co do samej muzyki, to wiele zmieniła rewolucja cyfrowa. Zmieniły się sposoby nagrywania i rozpowszechniania muzyki. Zaczęło się od piractwa, a skończyło się na rozdawnictwie. Moja płyta też znajduje się na wielu portalach, na których można sobie jej posłuchać za darmo. Dzisiaj  można nagrać płytę w domu, nie wynajmując drogiego studia. Nie trzeba współpracować z wytwórnią, można bez problemu wydać płytę samemu.

A nie zmienia się to, że ludzie potrzebują muzyki, a my im ją zapewniamy. Życie bez muzyki byłoby bezbarwne. Wymyślilibyśmy to prędzej czy później. Myślę, że muzyka będzie z nami aż do końca.

Co dalej z Cyrkiem? Bo to chyba nie był zespół jednego albumu?

Bardzo chciałbym pracować z Cyrkiem, a "Magia y tresura" nie jest jedyną płytą, którą planuję wydać z chłopakami. Świetnie bawię się z tym zespołem. Dla mnie to forma autoterapii - mogę dać ludziom rozrywkę, ale i samemu złapać nieco pozytywnej energii. 

Musimy teraz włożyć dużo pracy w to, żeby publiczność dowiedziała się o naszym istnieniu, żeby przychodziła na koncerty. Cyrk Deriglasoff zespół stricte rozrywkowy. Mówiąc krótko: wpadamy do klubu i rozkręcamy imprezę. Brakowało mi tego. Rockmani są często przesadnie poważni, muzyka bywa nadęta, brak w tym wszystkim dystansu. I chyba trochę się tym już zmęczyłem.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy