Nagryzione jabłko: Jakim człowiekiem naprawdę był Steve Jobs?

Jaki prywatnie był twórca potęgi Apple? /materiały prasowe
Reklama

Steve Jobs zostawił trwały ślad w rozwoju ludzkości. Fascynowała go technologia, odważnie kroczący własną drogą. Chrisann Brennan poznała go jeszcze w szkole średniej, dostrzegając pod szorstką powierzchownością wartości często niezauważane przez innych: otwarty umysł, błyskotliwość, wizjonerstwo. 

Pociągały ją w Jobsie przede wszystkim uduchowienie, młodzieńczy zapał i idealizm. Te cechy wywołały zauroczenie, które z czasem przeszło w miłość. Ale geniusz miał też swoje ciemne strony, o których Brennan nie boi się wspominać. Chłód, nieobecność i zamykanie się w sobie także stanowią część osobowości Jobsa. 

Reklama

"Nadgryzione jabłko" to przede wszystkim intymne i szczere wspomnienia kochanki, żony i przyjaciółki. 

Książka ukazuje czytelnikowi ludzki wymiar Jobsa i odkrywa na nowo tajemniczą postać twórcy Apple.

Przeczytaj fragment "Nadgryzionego jabłka":

Liceum Homestead uważaliśmy zapewne za drugi dom  - nie widzę innego wyjaśnienia, dlaczego właśnie na terenie szkoły postanowiliśmy ze Steve’em wziąć LSD. Chyba tylko niewinność i arogancja kazały nam stwierdzić, że to dobry pomysł, choć trzeba zaznaczyć, że teren szkoły był duży, niewidoczny z ulicy, a w soboty również opustoszały. Nie pamiętam, skąd wytrzasnęliśmy LSD, ale to ja raczej je skombinowałam, bo Steve nigdy wcześniej nie miał z tym do czynienia. 

Mgliście pamiętam, że wyciągnęłam z kieszeni dwa zapieczętowane kartoniki i  pokazałam je Steve’owi, sugerując, byśmy podzielili się jednym na pół. Koniec końców jednak takie rozwiązanie nas nie satysfakcjonowało, połknęliśmy więc po całym kartoniku i czekaliśmy. Podekscytowani siedzieliśmy na klatce schodowej piętrowego budynku, gdzie wykładano nauki humanistyczne. Ja w każdym razie byłam podekscytowana. 

Steve próbował LSD po raz pierwszy i choć miał wiele odważnych teorii, to czekając na efekty, wydawał się zaniepokojony. Nagle zaczął mi tłumaczyć, że mam go "przywołać do porządku", jeśli zacznie "się pysznić". Słowa "pysznić się" wydawały mi się tak teatralne, że uznałam je równocześnie za przesadne i wspaniałe. Potem jednak oświadczył, że powinnam ćwiczyć zdanie: "Nie pysznij się", żeby się na "to" przygotować. 

Na co się przygotować? Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Było to dziwne i krępujące, ale Steve tak nalegał, że przystałam.

- Nie pysznij się - powiedziałam. 

- Nie! Musisz to powiedzieć z większym przekonaniem. - Wcale nie żartował. 

- Dobra - zgodziłam się. - Hmm... Nie pysznij się! Nadal nie był zadowolony. 

- Nie!  - Uniósł głos. Tracił do mnie cierpliwość, ale usiłował nadal być uprzejmy. 

- Spróbuj znowu. To ważne. Jeśli nie będziesz bardziej zdecydowana, to mnie nie powstrzymasz. 

Nie powstrzymam przed czym? Zaśmiałam się nerwowo. Wszystko to zupełnie zbiło mnie z tropu. Po moim trzecim podejściu podniósł się ze schodów i  znowu dobitnie powtórzył, by mi wytłumaczyć: 

- Nie! Musisz to powiedzieć z większą siłą. - Rozłożył ręce i wrzasnął: - W ten sposób: NIE PYSZNIJ SIĘ! (...)

Godziny mijały niepostrzeżenie. Nie mogłam znaleźć słów i  nurt życia przepływał przez nas tak wartko, że po prostu milczałam. Patrzyliśmy sobie w oczy, a Steve opowiadał dowcipy, aż powiedziałam, że już czuję się lepiej. Pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża na północ i znaleźliśmy szeroką plażę. Rozłożyliśmy śpiwory daleko od wody, żeby nie obudzić się wśród fal. Przytuliliśmy się i Steve zaraz zasnął. 

Ja nie mogłam spać - leżałam przez kilka godzin, kołysana szumem fal i jego oddechem. Przeżyłam w  tym momencie jedną z  najgłębszych i  najtrwalszych wizji swojego życia. Na zjeździe (to mój ulubiony moment po LSD, kiedy nerwowość mija i  sam fakt oddychania staje się cudownym, radosnym doznaniem) doświadczyłam swoistego snu na jawie, kiedy to ujrzałam przezroczyste, świetliste kuranty, wysokie na miliardy kilometrów, jednocześnie rozbrzmiewające we wszechświecie

Przez kilka godzin patrzyłam i słuchałam tych wielkich dzwonów w niebie, których odgłos wypełniał moje ciało przy każdym uderzeniu fal. Zrozumiałam, że kolor i dźwięk tworzą jedną wspaniałą całość. Choć wcześniej rozróżniałam doznania według zmysłów, to od tamtej nocy zawsze widzę dźwięki, słyszę kolory, a  także czuję kolory, kształty i  dźwięki jako części jednej całości. 

Wydawało mi się wtedy, że ta wizja dzwonów narodziła się z naszej zespolonej świadomości. Nadal tak sądzę. LSD jest jak wyprawa na górski szczyt i doznanie fantastycznej, zmieniającej życie wizji. Kto raz to przeżył, nigdy tego nie zapomni. (A  jeśli zapomni, to tylko dlatego, że poszedł dalej albo że zostało to przyćmione przez coś jeszcze bardziej fantastycznego). 

Po wzięciu LSD człowiek nawet nie wie, że jego całe życie się przeorganizowało według tych chwil nagłej przenikliwości. Tak już jest z przenikliwością. Potrzeba wielu lat, by zdać sobie z tego sprawę. Jeśli bierze się LSD bez jakiejś wyższej intencji, może być to niebezpieczna jazda - lecz jeśli się je zażywa z szacunkiem, zdobywa się dostęp do potencjału nieobecnego jeszcze w  świecie. Niczym ogień wykradziony bogom, LSD zmienia wszystko i otwiera drzwi do najgłębszego zrozumienia  - drzwi, które już nigdy się nie zamkną. Mówiąc prosto, może zmienić ludzki los. 

Co to dało Steve’owi? Nie wiem. Czy LSD potrafi zrobić rycerza Jedi z mugola? Też nie wiem. Myślę, że może stanowić wartościowe doznanie religijne, ale nie może zastąpić praktyki duchowej. W późniejszych czasach Steve publicznie wypowiadał się o dobrodziejstwach LSD, więc zapewne odegrało ono w jego życiu ważną rolę. Nie wydaje mi się jednak, aby któreś z  nas brało je po skończeniu dziewiętnastu czy dwudziestu lat, kiedy weszliśmy w dorosłe życie.

Myślę, że powszechne zażywanie LSD było częściowo reakcją na bombę atomową. Podczas gdy Ram Dass twierdził później, że pozwalało mu dostąpić dużo bardziej zaawansowanych stanów medytacyjnych (i że było bardziej przewidywalne i dłużej działające niż narkotyki), dla mnie LSD było symbolem naszych czasów, częścią głębokiej potrzeby otwarcia świata na nową wizję, opartą na życiu, a nie na śmierci.

Nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy nurty lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mogą wydać się naiwne, to ukształtowały nasz obecny złożony i wyrafinowany kraj. Grupy wsparcia uczyły mężczyzn płaczu, zachęcały kobiety i mężczyzn do zamiany ról, umożliwiającej zyskanie większej autentyczności w  życiu i w związkach. Powstające oddolnie ruchy działały na rzecz bardziej humanistycznego świata. 

Był to stopniowy proces, który podbijał coraz to nowe serca i zyskiwał na znaczeniu. Kształtował inne sposoby myślenia, wizję, sztukę i  technologię, mające stworzyć lepszy świat: Feminizm, Czarne Pantery, Human Potential Movement, The Hunger Project i musical Hair otwierały nowe horyzonty. Hunter Thompson ukuł słynne hasło: When the going gets weird, the weird turn pro!- co oznaczało, że każdy może zmienić świat, jeśli ma po temu serce, umysł i wolę. A wielu miało. 

Steve przeczytał książkę Arthura Janova The Primal Scream i  wyjaśnił mi, że zarówno LSD, jak krzyk w  terapii regresywnej uruchamiają w  nas wspomnienia i  wyzwalają z  traumatycznych przeżyć dzieciństwa. "Jeśli doświadczymy naszych najgłębszych, niezaspokojonych potrzeb - tłumaczył - to możemy uwolnić zablokowane emocje i pełniej żyć. Każdy może to osiągnąć". 

Powiedział, że Janov wypracował technikę pierwotnego krzyku, bo jednego z jego pacjentów nękało wspomnienie o spektaklu teatralnym, podczas którego aktor krążył po scenie w pieluchach, krzycząc: "Tato, wróć! Mamo, nie opuszczaj mnie!". Artysta powtarzał to w kółko, aż w końcu zwymiotował na scenie. (...)

Świat Steve’a różnił się od mojego. Stanowił mieszankę Boba Dylana, Johna Lennona i Szekspira; nauk ścisłych, matematyki i psychologii - innej niż ta, która była mi znana. Ja natomiast przepadałam za fantastyką naukową i realizmem magicznym. Zachwycałam się wesołymi scenami przedstawiającymi latających ludzi, śluby, miasteczka, rabinów i zwierzęta na obrazach Chagalla. Uwielbiałam głębokie złote światło i prosty realizm społeczny dzieł Rembrandta, kochałam duchową szczerość w dziewiętnastowiecznym malarstwie rosyjskim. 

Słuchałam Jefferson Starship, Jethro Tull, Leonarda Cohena, Joni Mitchell, elektrycznych skrzypiec w  Mahavishnu Orchestra oraz - podobnie jak Steve - Johna Lennona. Steve zapoznał mnie również z poezją bitników. Sam studiował ich twórczość i styl. 

Ten odprysk światła pozostał w nim i później - wdzięczna elegancja przystojnego nerda-poety-szamana. Była to cienka struna, wibrująca w samym jego środku, nadająca szczególny rytm jego słowom, żartom, pomysłom. 

Jestem przekonana, że za pośrednictwem Steve’a estetyka beatu ukształtowała przyszłą estetykę Apple’a. Wchodząc w związek ze Steve’em, nie byłam oczywiście białą kartą, ale on na wiele sposobów poszerzył moje horyzonty.

Kiedyś podzielił się ze mną myślą, że Szekspir mógł być oświecony. Oświecony? Jak można było tego pojęcia rodem ze wschodniej filozofii użyć wobec zachodnioeuropejskiego geniusza literackiego? Parsknęłam śmiechem  - wydawało mi się to absurdalnym pomysłem. Steve jednak w to wierzył. 

Niektóre z jego twierdzeń zapadały mi w pamięć i tkwiły tam wiele lat, aż wreszcie docierało do mnie, co miał na myśli. Teraz się z nim zgadzam. Świadome czy nieświadome poszukiwanie oświecenia kierowało wieloma z nas. 

Całe nasze liceum było jak wylęgarnia kreatywnych uczniów i nauczycieli. Próbowaliśmy wprowadzać nowe, pozytywne myślenie, oparte na nowych, pozytywnych wartościach. Siedem lat po naszej maturze reporter "Time’a", Michael Moritz, opowiedział mi, że rozmawiał z nauczycielami w  Homestead o  Stevie i Wozie. Wielu z nich twierdziło, że roczniki między 1967 a 1974 rokiem były w liceum twórczą anomalią, eksperymentalnym rozkwitem w  pełnym tańcu.

Aż nagle, bez uprzedzenia, z dnia na dzień, wszystko minęło. Koniec. Kaput. Po ptakach. Według Moritza nauczyciele zupełnie nie mogli tego zrozumieć, pytali: "Co się stało?". "Gdzie to zniknęło?". Z  obecnej perspektywy myślę sobie oczywiście, że cała ta nieokiełznana magma kultury wsączyła się w chłodne układy scalone niepomiernie małego chipa komputerowego, w  racjonalnej reakcji na kształtowanie się społecznej różnorodności, struktury i sprzężeń.

Świat żądał zmian i bardziej złożonych działań. Wymagał nie tylko nowej nauki i  technologii, ale też nowych, regulujących je praw oraz nowych, wyrażających je rodzajów muzyki i sztuki. Właściwie wszystko musiało być nowe, by uwzględnić nowe szczeble odpowiedzialności i miłości. A my byliśmy elementem tej nowej sceny. 

Kiedy kończyliśmy trzecią klasę, w liceum Homestead zaczęto wprowadzać zmiany zmierzające do zdławienia naszej kreatywności. Trawniki stopniowo pokrywano betonem. Jak pamiętam, beton następnie pomalowano na bladozielono. Wokół dziedzińca rozmieszczono reflektory, a  cały teren szkoły otoczono dwuipółmetrowym ogrodzeniem. Rok po mojej maturze pustaki pociągnięto mdłą, kremową farbą. Może chodziło o  remont, bezpieczeństwo i  kosztów, ale wyglądało to, jakby szkołę przekształcono w łatwiejszą do kontrolowania instytucję.

Nasze czasy minęły, a wraz z nimi przeminęła nasza wyjątkowa kreatywność. Natomiast teraz, trzydzieści lat później, muszę przyznać, że szkoła jest niezwykle piękna. Wszystko się zmienia. Teraz nowe pokolenie dzieciaków uczących się w Homestead ma nowe zadania. Widzę to i czuję. Te dzieci są też delikatniejsze i łagodniejsze, niż byliśmy my w ich wieku. 

Patrząc wstecz, widzę, jak blisko byłam ze Steve’em, jak wiele czasu spędzaliśmy ze sobą. Chodziliśmy do kina, jak młode pary na całym świecie. Oglądaliśmy filmy François Truffauta, Felliniego, Charliego Chaplina, Woody’ego Allena i innych - a na życzenie Steve’a także filmy o  Bobie Dylanie, Johnie Lennonie, Lennym Brusie i Woodym Guthriem. Steve romantyk szczególnie lubił film Truffauta Jules i Jim oraz Komediantów Marcela Carné. 

Chociaż fascynowały mnie struktury tych filmów, chyba nie potrafiłam w pełni pojąć ich głębi. Oba opowiadały o wyniszczającej utracie miłości, czego po prostu nie rozumiałam. Dopiero dużo później, kiedy w 1988 roku obejrzałam Zagadkę Kaspera Hausera, po raz pierwszy dotarł do mnie dramat emocjonalnego wypalenia. Tego dnia, opuszczając kino, czułam się, jakbym brnęła po dnie oceanu. A więc tak to wtedy odbierał - pomyślałam. 

Niestety wielokrotnie zdarzało się, że w  pełni pojmowałam przeżycia i emocje Steve’a dopiero po dłuższym czasie. Pewnego wieczoru dane mi było zaobserwować, do jakiego stopnia kino może wpłynąć na nastrój Steve’a. 

Poszliśmy w San Jose do kina Camera One na film dokumentalny o Dylanie, Don’t Look Back, z 1967 roku. Pamiętam, że w pewnym momencie przeniosłam wzrok z ekranu na Steve’a, bo emanowała z niego tak silna energia, jakby całe jego ciało było naelektryzowane. Film porównywał Dylana z  innym współczesnym piosenkarzem folkowym, Donovanem. 

Steve całkowicie identyfikował się z wyższością artystyczną i sukcesem Dylana i widziałam, jak mu zależy, żeby znaleźć się po zwycięskiej stronie tej rywalizacji. Aż dech mi zaparło, gdy zobaczyłam jego wściekłą, mroczną minę, wyrażającą bezlitosną pogardę dla "gorszego talentu" Donovana.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Steve Jobs
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy