Mamed Khalidov: Po przyjeździe do Polski byłem agresywny

Szczepan Twardoch i Mamed Khalidov /materiały prasowe
Reklama

Przeczytaj fragment książki "Lepiej, byś tam umarł"

Szczepan Twardoch: Masz bardzo dużo zrozumienia i miłosierdzia dla innych ludzi. A jednocześnie jesteś zawodowym wojownikiem. To chyba rzadko idzie w parze?

Mamed Khalidov: Nie wiem, może rzadko. Ale nie mogę inaczej.

Sz.T.: Bardzo mi się podoba, że ty mówisz Polakom na przykład takie rzeczy o uchodźcach, bo sam z bardzo bliska widziałeś wojnę i rozumiesz, przed czym ci ludzie uciekają. Rozumiesz ich o wiele lepiej niż ci, którzy spędzili całe życie wygodnie.

M.K.: Wiem, co to jest wojna. Wiem, co to jest krzywda ludzka, ale powiem ci szczerze, że po przyjeździe do Polski na początku byłem agresywny. To nie było tak, że miałem pogodne usposobienie. Ta wojna spowodowała, że miałem w głowie straszne rzeczy. Mimo tego, że gdy mieszkałem w Rosji, to nie było tak, że cała agresja skupiała się po jednej stronie. Ale władza w Rosji w tamtych czasach, ech...

Reklama

Sz.T.: Czyli w połowie lat dziewięćdziesiątych?

M.K.: Tak. Oni się zachowywali podczas tej wojny tak, jakby każdy Czeczen był bandytą. Nawet małolat, gówniarz. W wieku piętnastu, szesnastu lat byłem bandytą. Dla władz, dla niektórych ludzi, także dla Rosjan. Wiadomo, że niektórzy dali się zmanipulować mediom, zwłaszcza telewizji. Mimo tego, że w tej wiosce, gdzie mieszkałem, mnóstwo ludzi, wielu sąsiadów było dla nas jak rodzina, byli bardzo życzliwie nastawieni. Wszyscy byli hojni, gościnni, niczego złego od nich nie zaznałem. Ale znaleźli się też tacy - młodzież jakaś, starsze chłopaki - którzy gdy gdzieś tam wieczorem wyszedłeś... To był taki okres, że non stop się biłem. Miałem piętnaście lat, to wieczorem chodziłem się powłóczyć i po prostu ciągle się biłem. To jest taka druga strona medalu.

Sz.T.: Byłeś tam jedynym czeczeńskim chłopakiem czy było was więcej?

M.K.: Nie, nie byłem sam, było parę osób. Ale niedużo. Miałem przyjaciela z Dagestanu, Zamana, rok ode mnie starszego. On miał szesnaście, ja piętnaście lat. Gdzieś tam sobie chodziliśmy wieczorkiem i zawsze słyszeliśmy: "A wy, czarnuchy, czego tam szukacie?!". Często zaczepiali nas jacyś pijani, bo akurat z wojska wrócili. Tak od słowa do słowa, no i musiałeś się pobić. Mój pradziadek był takim chojrakiem, to ja też nie będę gorszy. Non stop były bójki i można powiedzieć, że tak to wyglądało do wyjazdu do Polski, gdy miałem siedemnaście lat. Ciągle byłem na oriencie.

Sz.T.: Co to znaczy: "na oriencie"?

M.K.: Bardzo skupiony, napięty, orientujący się cały czas, co się dzieje, czy ktoś mi nie zagraża. Kiedy przyjechałem do Polski, to dalej byłem na oriencie, bo już się nauczyłem, że muszę być cały czas przygotowany na jakiś atak policji, ludzi. Jeszcze raz powtarzam, że tam, gdzie mieszkałem, w Kanowie, gdzie wszyscy się znali, to było wszystko okej. Ale kiedy się wyjeżdżało w głąb Rosji... To nie był przyjazny czas dla Czeczenów; trwała wojna, w telewizji mówiło się o bandytach, separatystach, terrorystach i tak dalej, tylko dlatego, że byliśmy w swoim kraju i chcieliśmy być niezależni. Takie były wtedy cele. Dzisiaj jest inaczej. Jednak wtedy w drodze do Polski, gdy przejeżdżałem przez Moskwę czy jakiekolwiek inne miasto, ja, siedemnastoletni chłopak, cały czas byłem na oriencie. Buzowała we mnie agresja. Nikogo pierwszy nie zaczepiałem, ale kiedy ktoś coś do mnie powiedział, to mu agresywnie odpowiadałem. Szukałem jakiegoś podtekstu, cały czas dopatrywałem się haków. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że ci ludzie tutaj nic do mnie nie mieli. Nikt im nie mówił, że Czeczeńcy to bandyci i terroryści.

Sz.T.: O tak, to zupełnie coś innego. Wtedy w ogóle Polska była zakochana w Czeczenii. Mały górski naród walczący o niepodległość z wielką Rosją. I jeszcze wygrywający pierwszą wojnę! Za to was wtedy w Polsce kochano.

M.K.: Tak, za walkę o niepodległość. Kiedy przyjechaliśmy do Polski i nawet zaczynała się z kimś jakaś kłótnia... Wiesz, wieczorem, podpita młodzież... Kiedy mieszkałem w Rosji, jak ktoś był podpity, to u nas od razu dochodziło do bójki, bo Czeczen i tak dalej. A tu, w Polsce, nawet jeśli wybuchała jakaś awantura i pytali, skąd jesteśmy, a my na to, że z Czeczenii. "O, z Czeczenii jesteście" - dziwili się i zaraz wrogość ustępowała. Siadali, chwytali się za głowy, zaczynali wypytywać: "Jak tam u was? Jesteśmy z wami! Naprawdę ciężką walkę toczycie, bo was tak mało na wielką Rosję...". I ja sobie myślę, jak to było: człowiek przez cały czas był atakowany ze względu na swoje pochodzenie, a tu przyjeżdżasz i mówią, że Czeczeńcy są super. Wtedy pokochałem Polskę i od takiego podejścia zacząłem powoli łagodnieć. W tym czasie zwróciłem się też do swojej religii i dzięki temu również stałem się jakoś mniej zaczepny.

Sz.T.: Dopiero po przyjeździe do Polski zainteresowałeś się swoją religijnością?

M.K.: Wcześniej to było takie raczej powierzchowne...

Sz.T.: No właśnie, a twoi rodzice są religijni?

M.K.: Urodzili się i żyli w czasach głębokiej komuny. Tak, mój ojciec jest muzułmaninem, jest religijny, ale ta komuna, ten ateistyczny ustrój tak go wychowały, że musiał to zawsze ukrywać.

Sz.T.: No jasne.

M.K.: Takie to były czasy.

Sz.T.: W Polsce mimo komunizmu było jednak inaczej. Bo Kościół trzymał się mocno, nie rozwalili go.

M.K.: W Związku Radzieckim było inaczej. W państwie komunistycznym muzułmanów tępiono. Wszystkie sprawy związane z religią odbywały się potajemnie.

Sz.T.: I jak to wyglądało?

M.K.: Jeśli chciałeś się modlić, to musiałeś się z tym kryć. Tam był przecież systemowy ateizm, a jednak to pokolenie dorastało podczas komuny. Oni tak naprawdę byli częściowo zepsuci, bo im odebrano ten moment, gdy człowiek jakoś się kształtuje, wyrasta w religijności.

Sz.T.: A twój dziadek?

M.K.: Mój dziadek i pradziadek byli wierzącymi muzułmanami.

Sz.T.: Dla ciebie religia jest bardzo ważna.

M.K.: Cokolwiek bym dzisiaj zrobił, muszę się najpierw zastanowić, czy to jest zgodne z islamem. Każdy mój ruch muszę tak rozważyć. Gdy komuś coś mówię, coś robię albo staram się zrobić, ale sam nie wiem, czy jest to dobre, muszę czytać, sprawdzać w rożnych źródłach, u różnych znawców religii i ewentualnie zapytać kogoś dobrze zaznajomionego z tematem. Na przykład gdy w biznesie chcę sprawdzić, czy są jakieś odsetki, procenty, muszę najpierw o to zapytać znawcę. Mówię więc ewentualnemu partnerowi biznesowemu: "Poczekaj sekundę, muszę się zastanowić, czy mogę z tobą to robić, bo widzę, że tutaj umowa jest związana z odsetkami, procentami i tak dalej".

Sz.T.: W islamie lichwa jest zakazana, prawda? I wszystko, co wiąże się z pożyczaniem pieniędzy na procent, jest zabronione?

M.K.: Tak. I powiem ci coś jeszcze. Twierdzisz, że dzisiaj we mnie jest miłosierdzie...

Sz.T.: Tak.

M.K.: To wszystko bierze się z religii. Z tego, że staram się tę religię coraz lepiej poznawać.

Sz.T.: A jak byłeś wychowywany? Ja jestem z religijnej rodziny. Często widziałem w dzieciństwie - co zawsze robiło na mnie wielkie wrażenie - mojego tatę na klęczkach, kiedy się modlił.

M.K.: To dobry przykład. Ja nie miałem takiego obrazu, wzorca, nie miałem takiego wewnętrznego nakazu, że muszę się modlić, pościć i tak dalej. Jakie są filary islamu, czym musisz się kierować - tego wszystkiego nie miałem. Dopiero później, kiedy byłem na studiach w Polsce, po różnych sytuacjach, które mi się przydarzyły, zacząłem się bardziej interesować religią.

Sz.T.: Co to były za sytuacje?

M.K.: Zdarzają się takie sytuacje, w których człowiek jest blisko śmierci i zaczyna się zastanawiać, dlaczego coś się stało tak, a nie inaczej, dlaczego przeżył. Podczas wojny miałem kilkanaście lat, ale później wydarzyły się ważne rzeczy, które bardzo mnie zmieniły. Kiedy miałem dziewiętnaście lat, przeżyłem porwanie. Porwali mnie i chcieli mnie zabić.

Sz.T.: Gdzie to się wydarzyło?

M.K.: W 1999 roku w Rosji, ale niedaleko Czeczenii, w Kabardo-Bałkarii, w granicach Federacji Rosyjskiej, na zachód od Czeczenii. Mieszkałem już w Polsce, ale pojechałem do Czeczenii. I to był cud, że przeżyłem.

Sz.T.: A kto cię porwał?

M.K.: Tacy bandyci. Kabardyńcy. Chcieli mi zabrać samochód. Jechałem z przyjacielem Koreańczykiem. Taki koleżka jeszcze ze szkoły. On miał piętnaście, a ja dziewiętnaście lat. Pojechałem do tej sąsiedniej republiki, tam miałem jakąś lekką spinkę z miejscowymi i tak się zaczęło. W końcu samochód chcieli mi zabrać, skatowali... Jego związali, a mnie stłukli, ukamienowali, normalnie zmasakrowali, a potem ledwie żywego wrzucili do bagażnika i wieźli, żeby nas zabić i zabrać ten samochód. No i wtedy wydarzył się cud.

Sz.T.: Cud?

M.K.: To zakrawało na cud, bo byłem skatowany, miałem rozbitą głowę, wybitą szczękę, złożony cały przód nosa. Byłem w tragicznym stanie, cały poraniony, straciłem dużo krwi i zemdlałem po tym katowaniu. Ta banda już zabiła kilka osób. Okazało się, że to grupa przestępcza. Wtedy byłem dziewiętnastoletnim chłopakiem, niby-muzułmaninem, niby-wierzącym, ale takim jeszcze młodzikiem z dyskotekami w głowie. Potem, kiedy już uciekłem i później usiadłem, przeżyłem to wszystko, przeanalizowałem cały przebieg sytuacji, zastanowiłem się, dlaczego przeżyłem. Przecież trafiłem do bagażnika ze związanymi rękami i nogami. Mój kolega też był związany.

Sz.T.: Ten Koreańczyk był z tobą w bagażniku?

M.K.: On się nie stawiał, ja się z nimi biłem jakieś dziesięć minut. Ich było czterech, a ja sam. W końcu nie dałem rady. Nie byłem wtedy sportowcem. Dzisiaj może byłoby inaczej.

Sz.T.: Domyślam się.

M.K.: Wtedy byłem dziewiętnastoletnim gówniarzem i to oni mnie straszliwie katowali. Podnosiłem się trzy razy. Ci Kabardyńcy mnie tłukli, ja padałem, wstawałem, biłem się, padałem, wstawałem. No i potem znalazłem się w tym bagażniku. Związali mi ręce i nogi. Zacząłem prosić Boga, żeby mi pomógł, żebym nie zginął w ten sposób, żeby dał mi siłę, żeby znalazło się jakieś wyjście z tej sytuacji. I zanosiłem dua, czyli prośbę do Boga, głośno, po czeczeńsku. Oni w tym momencie usłyszeli, że ja w bagażniku głośno coś mówię po czeczeńsku, i pogłośnili muzykę. To, co się dalej działo, było według mnie cudem. W pewnej chwili coś mi się przełączyło w mózgu i raptem z tego otępienia nabrałem takiego wyostrzonego postrzegania rzeczywistości jak nigdy dotąd. Zacząłem zupełnie jasno i na chłodno kalkulować, co robić teraz. Aha... Leżę w bagażniku, mam związane ręce taką cienką linką. Nawet policjanci potem nie wiedzieli, jak to się stało. Na swoich kościach tę linkę rozerwałem. Miałem rozciętą skórę.

Sz.T.: Czyli udało ci się oswobodzić ręce?

M.K.: Tak, rozerwałem tę linkę, rozwiązałem sobie nogi, rozwiązałem kolegę. Obróciłem się w stronę miejsca, gdzie miałem w bagażniku torbę na narzędzia.

Sz.T.: No tak, bo oni cię przecież wieźli twoim samochodem.

M.K.: Tak, to było moje auto. Leżałem zamknięty w bagażniku u siebie. Tę torbę na narzędzia otwierałem setki razy. To jest proste, zdejmujesz, otwierasz i już. Wiedziałem, że tam jest śrubokręt. W tym momencie nie myślałem już o przeżyciu, powiedziałem sobie po prostu, że jednego ze sobą zabiorę. Myślałem tak: "Dobra, otworzę torbę, wezmę śrubokręt, komuś może w łeb czy w oko wbiję, chociaż jednego zabiorę ze sobą". Nie miałem innego planu, tylko tyle. Żeby jednego zabrać ze sobą. Byłem wściekły i tylko na to liczyłem. Żeby to zrozumieć, musisz wiedzieć, jak wygląda życie w Czeczenii, jaka jest nasza historia. U nas honor i takie sprawy były i są bardzo ważne. Wtedy taka śmierć wydawała mi się niedopuszczalna. Postanowiłem, że bez walki nie mogę umrzeć. To takie myślenie typowo czeczeńskie, niereligijne, nie według zasad islamu. Po prostu pomyślałem, że jednego ze sobą zabiorę. Sięgnąłem po tę torbę na narzędzia i moja ręka się zatrzymała. Mówię sobie: "Poczekaj, otwórz to". Moje ręce leżały na tych dwóch zapięciach i je odpinały. Bez skutku. Obracałem rękami, leżałem i mówiłem do siebie: "Co ty robisz? Otwórz torbę". Sam ze sobą gadałem... Sięgałem do zamka i znowu pytałem: "Czemu nie mogę tego zrobić?". Patrzyłem na swoje ręce, a one się nie poruszały. Kilka razy tak zrobiłem, cofałem się, żeby otworzyć torbę. "Co jest? Dlaczego mi się nie udaje?". Jakbym miał jakąś blokadę. Później od razu przełączyło mi się coś w mózgu, jakby coś mi mówiło: "Otwieraj bagażnik i uciekaj!". Jak otworzyć bagażnik? Kurczę, nie dam rady. Sięgałem, grzebałem, grzebałem, w końcu zarzuciłem nogi za siebie i wygiąłem bagażnik...

Sz.T.: Jak to wygiąłeś bagażnik?

M.K.: No, to była łada. Maksymalnie blachę wygiąłem, bo to rosyjskie auto. Bez problemu. Całą jedną stronę.

Sz.T.: No tak, łada.

M.K.: Łada 99. Taka z dłuższym bagażnikiem, sedan, nie hatchback. W hatchbacku tak by mnie nie mogli wieźć. Wyciągnąłem rękę, z zewnątrz otworzyłem bagażnik. A u nich w tym czasie głośno grała muzyka.

Sz.T.: Ale auto cały czas było w ruchu?

M.K.: Tak, cały czas jechali nad jezioro, do którego chcieli mnie wrzucić. W tym momencie otworzyłem bagażnik, powiedziałem temu mojemu przyjacielowi Koreańczykowi, żeby wyskoczył pierwszy. Żeby ci nie skłamać: co najmniej z osiemdziesiąt na godzinę jechali. Mój kumpel wyskoczył na nogi, na dupę spadł, a ja jak usiadłem, to byłem do połowy rozebrany i po asfalcie, wiesz? Nie widzieli, że wyskoczyłem, zasłonięte było. Dopiero jak ich bujnęło, to skumali, że coś jest nie tak. I znowu szczęście, że stało się to akurat w polu. To była późna jesień. Padał deszcz, okropny ziąb. I była skoszona kukurydza. Ona tak jakoś na wysokości kolan jest ścinana. Gdy wyskoczyłem, zobaczyłem, że ten mój kolega pobiegł w lewo. Krzyknąłem do niego, a on zaczyna zawracać. Krzyczałem: "Połóż się!". W końcu się położył, a ja tylko pamiętam, że biegłem, biegłem, aż poczułem, że słabnę. I w tym momencie półprzytomny padłem w trawę. Zemdlałem, a gdy później na kilka sekund odzyskałem przytomność, widziałem światło. W końcu oni zawrócili i pojechali.

Sz.T.: Po prostu was nie znaleźli...

M.K.: Tak. Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy. Byłem kompletnie porozbijany. Siedzieliśmy w tym polu, padał deszcz, było zimno. Kolega dał mi swoją bluzę. Błąkaliśmy się bez celu. W końcu znaleźliśmy taką dużą kupę słomy. Wsadziłem tam rękę i okazało się, że jest tam gorąco. Zakopaliśmy się w tę słomę i rzeczywiście się tam rozgrzaliśmy. Nic nie było widać, ciemnica. Od razu tam zasnąłem. Rano obudził mnie krzyk mojego kolegi. Krzyczał do mnie po imieniu, bo myślał, że umarłem.

Sz.T.: Musiałeś strasznie wyglądać.

M.K.: Tak, wyglądałem strasznie. Na tym ramieniu miałem zastygłą krew. Obudziliśmy się i okazało się, że tutaj, dosłownie trzysta, czterysta metrów, było jakieś gospodarstwo. Poszliśmy tam, umyliśmy ręce i twarze. Zdziwieni gospodarze pokazali nam, skąd odjeżdża autobus. Pojechaliśmy nim do miasta, tam podszedłem do pierwszego milicjanta i powiedziałem, co się stało: "Napadli nas". Jeszcze nie skończyłem, a on do mnie: "Taki a taki samochód, takie blachy?". Pokiwałem głową. "To wy żyjecie?" - zdziwił się. Później wezwali komendanta głównego.

Mamed Khalidov, Szczepan Twardoch: LEPIEJ, BYŚ TAM UMARŁ (fragment książki). Wydawnictwo W.A.B. Premiera 15 marca 2017 r.

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy