Łukasz Kocewiak o zdobywaniu gór „po swojemu”

"Jadąc samemu (...), jestem wręcz zmuszony, by wchodzić w interakcje z lokalną społecznością, by być bardziej otwartym na otaczający świat." /Łukasz Kocewiak /materiał zewnętrzny
Reklama

Pasje do podróżowania, fotografii i gór łączą się u niego w harmonijny sposób, co pcha go do eksploracji gór w różnych zakątkach świata. Zrealizował autorski projekt górski "8 solo" wychodząc na kolejne kilkutysięczniki, zaczynając od jednego tysiąca i kończąc na ośmiu tysiącach. Górskie wyprawy dla niego to nie tylko rozwój sportowy, hartowanie ciała i budowanie wytrzymałości, ale także możliwość poznawania innych kultur.

Łukasz Kocewiak - specjalista od energetyki odnawialnej. Pochodzi z Mazowsza, jakiś czas temu przeniósł się do Kopenhagi. Najprawdopodobniej jedyny człowiek, który uprawia prąd i hoduje wiatraki, a swoje doświadczenie wykorzystuje w budowaniu morskich farm wiatrowych. Pasje do podróżowania, fotografii i gór łączą się u niego w harmonijny sposób, co pcha go do eksploracji gór w różnych zakątkach świata. Jest autorem książki "Aconcagua. W cieniu śnieżnego strażnika".

Jakub Zygmunt, Menway Interia: Niedawno ukończyłeś swój autorski projekt górski "8 solo". Na czym on polegał? Czy możesz przybliżyć jego szczegóły oraz wyjątkową misję, jaka jemu przyświecała?

Reklama

Łukasz Kocewiak: - 8 solo jest sposobem na eksplorację gór, na poznanie siebie oraz ścieżką górskiego rozwoju. Dla mnie jest to alternatywa dla dawno przetartych szlaków i znanych ścieżek jak chociażby Śnieżna Pantera (wszystkie pięć siedmiotysięczników na obszarze dawnego ZSRR) czy Korona Ziemi, które cieszą się dużym zainteresowaniem. Realizując takie 8 solo, wybieram sobie dowolne osiem szczytów - pierwszy ma tysiąc metrów, drugi dwa tysiące i tak dalej do ośmiu tysięcy. Wychodzę na nie samodzielnie, finansuję sobie wszystko sam, działam bez wsparcia sponsorów czy agencji. Dzięki temu mam wolność w decydowaniu, jak i którędy wchodzę, a dzięki samodzielnej eksploracji mocniej doświadczam górskie otoczenie.

- Pomimo tego, że wchodzę samotnie, to zawsze kogoś spotkam na swojej drodze - nomadów, pasterzy, lokalnych mieszkańców, ale także innych alpinistów. Nowe znajomości ubogacają, bo takie osoby mają często dużo do przekazania. 8 solo nie polega tylko na rozwoju sportowym, hartowaniu ciała i budowaniu wytrzymałości, ale to także możliwość poznawania innych kultur. Jadąc samemu w odległe miejsca, jestem wręcz zmuszony, by wchodzić w interakcje z lokalną społecznością, by być bardziej otwartym na otaczający świat. Piękna sprawa!

- Skąd się wzięło u ciebie to zainteresowanie do chodzenia po górach?

- Kiedyś wjechałem z tatą jako dziecko na Kasprowy Wierch i zobaczyłem te ośnieżone wierzchołki w oddali. Pamiętam, że Świnica jawiła mi się jako wielka i sroga góra. To było w dzieciństwie. Te obrazy z dzieciństwa miałem przed oczami, kiedy wiele lat później wspinałem się zimą Północnym Filarem.

- A w życiu dorosłym, kiedy się zaczęło?

- Początek był w Tatrach Wysokich. Moja dziewczyna przekonała mnie, bym pojechał z grupą znajomych w Tatry. Na początku, wiadomo, fajnie się szło tymi szlakami, ale pomyślałem, żeby zrobić coś więcej. Chciałem swobodnie wspinać się mniej utartymi szlakami. Najpierw wziąłem udział w kursie skałkowym w Jurze, następnie w letnim taternickim i zimowym taternickim. Zwłaszcza ten ostatni jest niezwykle potrzebny w górach wysokich, gdzie powyżej pewnej wysokości mamy do czynienia tylko z warunkami zimowymi.

- Przypomnijmy teraz, że niedawno wróciłeś z Iranu, gdzie zdobyłeś najwyższy szczyt kraju Demawend, który w dodatku jest wulkanem. Dzisiaj w czasach pandemii, kiedy mamy do czynienia z wieloma obostrzeniami, restrykcjami i utrudnieniami, jak sobie poradziłeś logistycznie z tą wyprawą?

- To nie był mój pierwszy raz w Iranie. Poza Iranem byłem także w Afganistanie, więc umiałem się odnaleźć w panującym tam klimacie kulturowym. Nie ukrywając, było jednak to trudne przedsięwzięcie. W ambasadzie w Polsce nie wydawali w ogóle wiz turystycznych. Skontaktowałem się więc z ambasadą Iranu w Kopenhadze, gdzie dostałem odpowiedź, że wiz turystycznych nie wydają, ale... wizy wjazdowe już tak. Trzeba zwrócić uwagę, że ambasada w Kopenhadze nie wydaje wiz każdemu przyjezdnemu. Trzeba udokumentować swój związek z Danią. Mam pozwolenie na pobyt tutaj z tytułu zatrudnienia w Danii, więc nie było problemu, ale niestety z Polski nie było możliwości, aby polecieć do Iranu.

- Dość szybko się zorientowałem, że w Polur, takim irańskim odpowiedniku Zakopanego, byłem jedynym zagranicznym turystą w tym roku. Stanowiłem dzięki temu dużą atrakcję w regionie i mogłem nawiązać kontakt z wieloma osobami. Kolejnym utrudnieniem było to, że wówczas w Iranie nie można było przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi stanami, ale tylko prywatnymi samochodami. Komunikacja publiczna natomiast jest przepuszczana na rogatkach, więc pomimo nasilającej się pandemii poruszałem się tylko w taki sposób. Niemniej udało mi się wyjść na Demawend, który był ostatnią górą w ramach 8 solo.

- Podsumowując, te wszystkie obostrzenia i utrudnienia nie umniejszyły ci odbioru pełni wrażeń z górskiej wędrówki na Demawend (5610 m n.p.m.)?

- Zdecydowanie nie. Bardzo dobrze się odnajdywałem w Iranie. Poza tym zaplanowałem wejść mniej uczęszczaną drogą na szczyt, od zachodu. Za to najpopularniejsza od południa była nawet teraz bardzo oblegana przez samych Irańczyków. Demawend to góra, która zajmuje szczególne miejsce w sercu chyba każdego mieszkańca Iranu. Podejście od zachodu mimo, że dłuższe, pozwoliło mi w pełni delektować się dziką górską przyrodą - codziennie budziłem się z widokiem na wschód słońca.

- Ponadto nie zauważyłem zbytnio w Iranie, że mamy pandemię - ludzie w górach nie nosili maseczek, nie trzymali dystansu, cieszyli się chwilą w licznych grupach znajomych itd. Pomyślałem przy tej sytuacji, że raczej nikt, kto jest chory i ma objawy infekcyjne, nie będzie się wybierał na pięciotysięcznik, więc nie obawiałem się, wędrując na Demawend.

- Pojedźmy teraz trochę dalej. W 2019 roku zdobyłeś Manaslu, ośmiotysięcznik w Himalajach. Całą wyprawę zorganizowałeś sam i zdobyłeś szczyt również sam. Jak logistycznie udało ci się doprowadzić ten projekt do końca?

- Opowiadając całą historię po kolei, z Katmandu w Nepalu do podnóża Manaslu (8163 m n.p.m.) pojechałem razem z grupą osób wynajętym busem, żeby mieć pewność, że dojadę na czas. Miejscowa komunikacja autobusowa jest dość niepewna - nie wiadomo, kiedy się dojedzie i czy się dojedzie. W drodze powrotnej, kiedy miałem zapas czasu, już wracałem komunikacją publiczną i zdarzyła się awaria skrzyni biegów, której wymiana zajęła pół dnia. Następnie, żeby dojść do bazy pod Manaslu trzeba wędrować szlakiem trekkingowym dookoła góry - Manaslu Circuit, który można przejść w całości w około 12 dni. Doświadczone osoby dojdą w 5-6 dni do samej bazy. Oczywiście można dolecieć tam też helikopterem.

- Ponadto trzeba zwrócić uwagę, że Himalaje w Nepalu są bardzo skomercjalizowane i czasami żeby poruszać się po terenie parku narodowego, trzeba iść z wynajętym przewodnikiem. Ja również z takim szedłem, dołączyłem do kilkuosobowej grupy. Oczywiście mowa o samym szlaku do bazy pod Manaslu na wysokości 4700 m. Według idei 8 solo prawdziwa wspinaczka zaczyna się od bazy na szczyt - tam dopiero jesteśmy zdani na samych siebie.

- Ile czasu potrzebowałeś na całą wyprawę?

- Wyprawa na Manaslu trwała 4-5 tygodni. Trzeba było wziąć ze sobą około 60 kilogramów bagażu, ale do bazy nie wniosłem go sam. Pomogły mi w tym muły, które są tam wykorzystywane jako środek transportu zarówno dla mieszkańców, jak i przyjezdnych. W samej bazie w sezonie może przebywać nawet powyżej stu osób. Baza pod Manaslu jest ostatnim miejscem, gdzie mamy jeszcze styczność z jakąś cywilizacją.

- Powyżej zaczyna się akcja wysokogórska - przede mną były cztery obozy na coraz większych wysokościach. Żeby wejść na Manaslu bez dodatkowego tlenu trzeba zrobić trzy tzw. rotacje, czyli wychodzimy na nocleg kolejno do obozu pierwszego C1 na 5800 metrów, druga rotacja do obozu drugiego C2 na 6300 metrów i wreszcie trzecia do obozu C3 na wysokości 6800 metrów. Jeśli jesteśmy w stanie spać spokojnie w kolejnych obozach, to znaczy, że jesteśmy zaaklimatyzowani i możemy atakować szczyt. Przy sprzyjającym oknie pogodowym wychodzimy na atak szczytowy do obozu czwartego C4 na wysokość 7400 metrów, gdzie raczej nie da się spać - człowiek bardziej wegetuje, nie ma apetytu i czeka tylko na odpowiedni moment, aby wyjść na szczyt.

- Finałowa wędrówka na szczyt bez dodatkowego tlenu z butli zajmuje 8 godzin. Radość z wejścia na szczyt jest ogromna, ale przebywanie na tych wysokościach bez dodatkowego tlenu wyniszcza organizm. Trzeba dość szybko schodzić, ale nie do czwartego obozu, tylko dużo niżej. Były przypadki, że ludzie po ataku szczytowym zostawali w C4, a potem umierali w namiotach z wycieńczenia i niedotlenienia. W moim przypadku, zszedłem od razu do obozu drugiego na 6300 m n.p.m., gdzie mogłem spokojnie odpocząć w nocy.

- A co z tym 60-kilogramowym bagażem?

- Większość zostawiłem w bazie lub jako depozyt, a na atak szczytowy poszedłem z podstawowym ekwipunkiem, który ważył 10-15 kilogramów. Ale jak się idzie komercyjnie, to są tragarze wysokogórscy, którzy wnoszą cały sprzęt, przygotowują posiłki, niosą także butle z tlenem. Pozwolę sobie tutaj na komentarz, że człowiek tak naprawdę wychodzi na taką wysokość, na której musi już skorzystać z tlenu. Spotkałem się z osobami, które wychodziły samodzielnie do C4, a potem korzystały z tlenu. To znaczy dla mnie, że same doszły na wysokość 7400 metrów. Owszem, zdobyły szczyt, zrobiły zdjęcie, ale pod względem sportowym, wyczynowym, to doszły na znacznie niższą wysokość. Trud wędrówki w górach wysokich wynika właśnie z deficytu tlenu na wysokości, bo trudności wspinaczkowych, technicznych może czasami nie być. Niekiedy zimą na Kazalnicy Mięguszowieckiej w Tatrach jest trudniej technicznie niż na niejednym kilkutysięczniku.

- Zatem, abstrahując od kwestii związanych z aklimatyzacją do wysokości, czy samo wychodzenie na Manaslu jest trudne? Trzeba być niezwykle doświadczonym górołazem, czy jednak każdy sobie mógłby poradzić z tą górą?

- Powiem tak: spotkałem w bazie pod Manaslu osoby bez większego doświadczenia, które wychodziły na szczyt, ale miały przewodników, tragarzy wysokogórskich i wychodziły z dodatkowym tlenem. Pomijając to, Manaslu jest trudną górą, która ma rozległy lodowiec lubiący się niespodziewanie cielić. Ponadto Szerpowie często podkreślają, że sporym wyzwaniem na dużych wysokościach jest tzw. "blue ice", czyli bardzo twardy lód. Na Manaslu powyżej 7000 metrów też spotykamy miejscami wymagające odcinki skute lodem.

- Warto też zaznaczyć, że góra jest na tyle popularna, że na początku sezonu grupa opłaconych nepalskich wspinaczy wytycza drogę przez lodowiec i zabezpiecza trasę w wymagających miejscach. Na wyznaczonej drodze w niektórych miejscach są liny poręczowe, a nad szczelinami lodowca są rozłożone drabinki. Trudno sklasyfikować wejście na Manaslu po zaporęczowanej drodze pod względem wspinaczkowym, bo nie ma zbyt wiele technicznych miejsc, ale mogę ją uznać za wymagający szczyt do zdobycia bez dodatkowego tlenu, głównie ze względu na wysokość, kapryśną pogodę, logistykę i ten "błękitny lód". Nie należy lekceważyć tego szczytu! Ścieżka 8 solo była przygotowaniem to samotnego pokonania bariery 8000 metrów.

- Rok wcześniej przed Manaslu byłeś w jeszcze innym, niemniej ciekawym miejscu. Zdobyłeś najwyższy szczyt Afganistanu - Noszak, który ma 7492 m n.p.m. Możesz przybliżyć, w jakiej części tego kraju znajduje się ta góra? Jak się okazuje, aby tam dotrzeć, nie trzeba jechać przez cały Afganistan.

- Afganistan w 70 procentach jest pokryty górami, więc mamy gdzie się wspinać, ale Noszak jest pod pewnymi względami wyjątkowy. Ma swoją wyjątkową historię. Na górę weszli jako pierwsi zimą Tadeusz Piotrowski i Andrzej Zawada. Symbolicznie przyjmuje się, że ten wyczyn otworzył drogę himalaizmu zimowego. Noszak znajduje się w paśmie Hindukuszu, ma 7492 metrów i jest na granicy z Pakistanem. Afganistan, jak się domyślamy, nie jest w ogóle zorientowany na turystykę, więc nie ma tam żadnych tragarzy, nie znajdziemy tam butli z gazem, nie ma sprzętu wyprawowego, czy chociażby nie można kupić jedzenia liofilizowanego. Wszystko trzeba ze sobą przywieźć.

- Ze względów bezpieczeństwa wjechałem do Afganistanu od strony Tadżykistanu, aby uniknąć podróżowania przez cały kraj. Dokładnie dotarłem od tadżyckiej strony regionu zwanego Badachszanem - granicę przekroczyłem w Iszkaszim, żeby zminimalizować ryzyko przebywania w rejonie konfliktu zbrojnego. Niestety nie tak łatwo było przewidzieć zachowanie talibów i ich intencje w stosunku przyjezdnych. Kiedy aplikowałem o wizę w Tadżykistanie, w mieście Chorog, musiałem poświadczyć, że jestem świadomy, iż w razie wypadku nie otrzymam żadnej pomocy.

- Jak się okazało, w dniu kiedy chciałem przekraczać granicę, były potyczki talibów niespełna 15 kilometrów od miasta Iszkaszim i musiałem czekać kilka godzin na granicy, aż ktoś mnie odprawi. Byłem tam sam i dlatego nikt szczególnie nie zwracał na mnie uwagi. Myślę, że strażnicy pomyśleli sobie: "jak chce iść, to niech idzie." Z jednej strony jechały karetki z rannymi, a ja zmierzałem w przeciwnym kierunku. Myślę, że większej grupie ze względów bezpieczeństwa nie pozwoliliby na tak swobodne przemieszczanie.

- Tak to wszystko wyglądało w 2018 roku, a jak jest tam teraz?

- Jak wiemy, z decyzji prezydenta USA kontyngent amerykańskich żołnierzy oraz pozostałych sojuszników NATO do 11 września ma wycofać się z Afganistanu. Doprowadziło to do tego, że zaledwie w tydzień talibowie podporządkowali sobie prawie cały Afganistan. Dużo wojsk rządowych zbiegło za granicę lub przeszło na stronę silniejszych. Sam w Iszkaszim spotkałem żołnierzy, który byli wcześniej talibami, a potem zaciągnęli się do wojsk rządowych - służyli silniejszym. Na wszelki wypadek jednak nie golili brody. Teraz też to widzimy.

- Warto też zwrócić uwagę, że określenie talibowie funkcjonuje w prasie zachodniej. Sami nazywają siebie mudżahedinami. Odnoszę wrażenie, że określenie "talibowie" jest wykorzystywane przez cywilizację zachodnią, aby zbiorczo zdefiniować wspólnego wroga. Talibami mogą być zarówno np. Tadżycy, jak i Pasztuni, którzy identyfikują się właśnie jako mudżahedini. Dystrykt Iszkaszim wpadł w ręce mudżahedinów 6 lipca, a obszar Korytarza Wachańskiego - 9 lipca. Nic nie wskazuje na to, żeby jakaś inna siła chciała przejąć kontrolę nad tym regionem.

- Aktualnie przejście graniczne kontrolowane jest przez talibów i nie można wjechać tamtędy do Afganistanu. Jest to pierwszy raz odkąd pamiętamy, a przynajmniej od ponad 40 lat, jak trwa konflikt zbrojny w tym kraju, kiedy sunniccy mudżahedini podporządkowali sobie Wachan. Ten teren nigdy nie był do tej pory pod wpływem talibów.

- W Korytarzu Wachańskim mieszkają Wachowie i oni są zupełnie inną grupą etniczną. W przeciwieństwie do muzułmańskich sunnitów, oni są szyickimi ismailitami, którzy od pokoleń zamieszkują Korytarz Wachański i różnią się zdecydowanie od pozostałych wyznawców islamu. Oni np. modlą się 2 razy dziennie, szyici - 3 razy, a sunnici aż 5 razy. Pośród tej społeczności można zdecydowanie łatwiej wejść w interakcję z kobietami. Teraz pod rządami talibów Wachowie zmuszeni są zapuścić brodę, a kobiety założyć niebieskie burki na piękne tradycyjne stroje. Kobiety w Wachanie mają zwyczaj wypasać udomowione zwierzęta. Teraz za każdym razem, kiedy talibowie przebywają w okolicy, kryją się po domach. Ludzie są niepewni jutra. Niestety talibowie chcą siłą zaprowadzić swój system wartości, który jest zdecydowanie inny od Wachów. Jeśli sytuacja się nie zmieni, może doprowadzić to do kolejnej wojny domowej.

- Wróćmy jeszcze chwilę do samego Noszaka. Jak wygląda zdobywanie najwyższej góry Afganistanu? Jak miałbyś porównać Noszak do Manaslu, to gdzie było trudniej?

- Wyjazd do Afganistanu w porównaniu z Nepalem to był naprawdę złożony projekt, który musiał być dopracowany w szczegółach, bo tam nie można liczyć na wsparcie agencji, muszę być samowystarczalny oraz przygotowany na trudne warunki wysokogórskie. To było znacznie bardziej złożone przedsięwzięcie niż w przypadku Manaslu. Ponadto przyznam, że nie był to mój pierwszy raz pod Noszakiem, więc wiedziałem, z czym się będę mierzył.

- Miałem wiele trudności po drodze, oczywiście. W Tadżykistanie trudno było zdobyć butle z mieszanką propan-butan - był tylko sam butan, który ma znacznie wyższą temperaturę parowania i nie nadaje się w góry wysokie. Podczas poprzedniej wyprawy był to duży problem. Teraz byłem już na to przygotowany. Ponadto wiedziałem, z kim się kontaktować na miejscu i kto mi pomoże z transportem sprzętu do bazy pod Noszakiem.

- Co więcej? Sam teren do bazy został zaminowany przez Sojusz Północny (przyp. red. militarno-polityczny sojusz ugrupowań afgańskich walczący z talibami o kontrolę nad krajem) ponad dwadzieścia lat temu w obawie przed mudżahedinami (talibami) z Pakistanu. Są tam trzy pola minowe, dwa z nich są na drodze pod Noszak. Ponieważ uczęszczają nadal po nich ludzie, a także zwierzęta domowe, wytyczono wąską ścieżkę, którą rozminowano i trzeba iść tylko po niej.

- A akcja wysokogórska jak wyglądała?

- W afgańskich górach nie ma żadnych utartych ścieżek, czy zaporęczowanych lin, więc trzeba działać samodzielnie w każdej kwestii. Noszak jest górą techniczną - na wysokości prawie 7000 metrów znajduje się mikstowa bariera skalna. W drodze na szczyt znajduje się lodowiec, na którym trzeba lawirować pomiędzy szczelinami. Skała jest bardzo krucha - występują tam łupki fyllitowe, które łatwo odłupują się od ściany, co utrudnia wspinaczkę.

- Ponadto trzeba mieć dobrą aklimatyzację, pod szczytem znajduje się plateau, po którym się idzie w kopnym śniegu. Ponadto sama grań szczytowa ciągnie się na kilkaset metrów. W warunkach afgańskich taki Noszak jest dużym wyzwaniem. Mimo iż Noszak jest nieco niższy od Manaslu, była to zdecydowanie najtrudniejsza ekspedycja ze wszystkich w ramach projektu 8 solo.

- W tym samym sezonie, co ty, stała się jeszcze jedna niesamowita rzecz. Pierwsza Afganka stanęła na szczycie Noszaka. Czy możesz przybliżyć, jak wyglądała ich wyprawa? Czy miałeś okazje spotkać osoby z tej ekspedycji po drodze?

- Ich wyprawa była zorganizowana przez agencję pozarządową wspieraną przez Amerykanów. Z grupy afgańskich alpinistek, wybrana została najsilniejsza reprezentacja: Neki, Freshta, Shegufa i Hanifa. Rzeczywistość zrewidowała ich plany, bo do Iszkaszim, na lokalne lotnisko przyleciały z tygodniowym opóźnieniem ze względu na działalność talibów w tamtym regionie. Afgańskie kobiety były wspierane również przez doświadczone we wspinaczce wysokogórskiej osoby z innych krajów, m.in. z Norwegii czy z USA, które pomagały w transporcie ekwipunku i poprowadziły wyprawę na szczyt. Na miejscu zdecydowano, że tylko jedna z Afganek wyjdzie na Noszak. Hanifa w tamtym czasie była w najlepszej kondycji fizycznej - przebiegła maraton bez uprzedniego przygotowania. Przez większość czasu nie spotykałem ich na swojej drodze, ale zobaczyliśmy się w bazie pod Noszakiem przed moim atakiem szczytowym i później podczas zejścia w obozie drugim na 6100 metrów, gdzie się dopiero aklimatyzowali.

- Poznałem osobiście Hanifę. Jest silną i zdeterminowaną kobietą, ale z trudną historią. Dużo nie rozmawialiśmy, bo ona po angielsku niewiele mówiła, a ja w dari znałem tylko podstawowe zwroty. Nie trzeba jednak było tłumacza, żeby życzyć sobie wszystkiego dobrego. Była lekko zszokowana, kiedy zobaczyła mnie samotnie schodzącego ze szczytu. Myślę, że moje solowe wejście trochę ją zdeterminowało, żeby wykrzesać z siebie siłę do wejścia na szczyt. Zostawiłem też im zaporęczowaną barierę skalną. To właśnie Hanifa jako pierwsza afgańska kobieta weszła na wierzchołek Noszaka, pomimo tego, że nie była zawodową alpinistką.

- W kontekście kobiecych wejść na Noszak warto też wspomnieć o jeszcze innej afgańskiej wyprawie i alpinistce - Fatimie. W 2020 roku odbyła się w pełni zorganizowana przez Afgańczyków wyprawa na Noszak, ale niestety nieudana. Pokonali największe trudności, ale niestety nie osiągnęli wierzchołka. Wspinacze dość pochopnie obwieścili światu, że zdobyli szczyt, chociaż dostępna dokumentacja zdjęciowa oraz ślady z nawigacji satelitarnej na to nie wskazują. Daje się odczuć, że ich działania rzucają cień na dość młodą historię afgańskiego alpinizmu. Myślę, że warto o tym wspomnieć, bo od pokoleń w środowisku górskim bazuje się na wzajemnym zaufaniu w ocenie osiągnięć wspinaczkowych.

- Czy wiesz, jak dalej się potoczyły losy Hanify?

- Stała się bardzo popularna. Pisały o niej nie tylko media afgańskie, ale także zagraniczne. Często udzielała wywiadów. Będąc w Londynie na zgrupowaniu, żeby opowiedzieć o swoim sukcesie, postanowiła zostać i wniosła o azyl w Wielkiej Brytanii. Następnie usunęła konto na Facebooku i ślad o niej zaginął. Ciężko oceniać takie zachowanie. Trzeba wziąć pod uwagę, że Hanifa miała ciężkie życie: mieszkała jakiś czas w Pakistanie, gdzie była drugą żoną swojego męża i w dodatku źle traktowaną. Zbiegła od niego, rozwiodła się, wróciła do rodziny, ale niestety kobiety rozwiedzione nie są dobrze traktowane przez konserwatywne afgańskie społeczeństwo. Po przejęciu władzy przez talibów widzimy, że nie każda kobieta z tego kraju ma możliwość polecieć do Europy i prosić tam o azyl. Ona jako jedna z nielicznych miała sposobność opuścić kraj, w którym prawa kobiet nie są przestrzegane i rola płci zdecydowanie odbiega od europejskiego wyobrażenia świata.

- O Afganistanie, jak już zdążyliśmy się przekonać, można rozmawiać godzinami, ale także można te słowa przelać na papier. Napisałeś książkę o Afganistanie, która niebawem ujrzy światło dziennie. O czym w niej przeczytamy?

- Książkę pisałem na bazie swoich doświadczeń z wyjazdów do Afganistanu. Jest to opowieść o kraju od dziesięcioleci targanym wojnami, zapomnianych górach Hindukuszu, samotnym wejściu na najwyższy szczyt Afganistanu, narodzinach polskiego himalaizmu zimowego i zmaganiach afgańskich alpinistek. Staram się ukazać ten kraj jak najbardziej obiektywnie w oparciu o teksty źródłowe. Podkreślam dużą złożoność kulturową i etniczną, które definiują różne systemy wartości. Opisuję także sytuację ciężko doświadczonych przez wojny mieszkańców, opowiadam o historii tego kraju, żeby zrozumieć kreowany przez media współczesny obraz tego kraju. Ponadto ubogacam książkę wywiadami z osobami związanymi z Afganistanem, m.in. panią Anną Pietraszek, dla której to druga ojczyzna. Staram się, żeby to był pełny obraz tego kraju i moich doświadczeń, ale napisany w sposób przystępny dla czytelnika.

-  Wszystko brzmi niezwykle ciekawie. Kiedy będziemy mogli poprosić o autograf?

- Jeszcze chwilę trzeba poczekać. Książka pojawi się w księgarniach na wiosnę 2022 roku.

Przeczytaj też:

Wywiad z Wojciechem Ganczarkiem z wyprawy rowerowej przez Amerykę Południową

Wywiad ze Zdzichem Rabendą o życiu w jaskini na Teneryfie

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Afganistan | Himalaje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy