Krew na rogach: Krótka historia upadku Chicago Bulls

Przez kilka lat z rzędu Chicago Bulls królowali w NBA. Ale w sporcie każda seria sukcesów musi się kiedyś skończyć / Brian Bahr / Staff /Getty Images
Reklama

"Byki", które zdominowały pod koniec ubiegłego wieku NBA stały się czymś więcej, niż tylko drużyną. Michael Jordan i spółka byli ikonami popkultury, idolami i ludźmi, których tropem podążać chciały miliony dzieciaków na całym świecie. Oglądana z zewnątrz ekipa wydawała się ponadto wyjątkowym monolitem i grupą ludzi w stu procentach skoncentrowanych na wygrywaniu. Rzeczywistość? Cóż... w niektórych przypadkach wyglądała nieco inaczej.

Przeczytaj fragmenty książki "Chicago Bulls. Krew na rogach" autorstwa Rolanda Lazenby'ego, która ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa SQN

Dennis Rodman poza grą w kosza kochał hazard, a jego myśli często krążyły wokół tego, jak zarobić bez specjalnego wysiłku jeszcze więcej kasy. W 1997 roku dla przykładu wziął nawet udział we... wrestlingowych mistrzostwach świata.

Reklama

Zarobione pieniądze sprawiły, że zaczął się zastanawiać, czy nie zaangażować się w to na dłużej. - Mógłbym bez problemu uprawiać wrestling przez najbliższe dwadzieścia lat i nie robić nic innego - mówił Rodman. - Taki Ric Flair jest już po pięćdziesiątce. Hulk Hogan po czterdziestce. Większość z nich zaczynała, kiedy mieli po osiemnaście-dziewiętnaście lat. I kiedy dochodzą do szczytu swoich umiejętności, to wyglądają na pięćdziesiątkę albo sześćdziesiątkę. Wrestling jest łatwy. Zawsze mogę na tym zarabiać po kilkaset tysięcy dolarów. 

- Najciekawsze we wrestlingu jest to, że gdziekolwiek się pojawiasz, hale są wypakowane po brzegi - opowiadał gwiazdor NBA. - Nie ma z tym problemów. Ludzie w to wierzą. Myślą sobie: "Kurde, to się naprawdę dzieje!". Ale jest też coś takiego, co nazywa się Ultimate Wrestling, widzieliście to? To jest dopiero szalone g***o. Polega to na tym, że wychodzi się na matę, walą cię w łeb i giniesz. Co za g***o. Wolę wyjść, zarobić w łatwy sposób, kilka razy upaść na plecy i broń Boże nikomu nie zrobić krzywdy - mówił.

Mało? Kiedy Rodmanowi przytrafiał się kryzys formy, czy też po prostu - seria słabszych występów, wyjeżdżał do... Las Vegas. Dostając w klubie około dwóch tygodni urlopu nieustannie tam imprezował, po czym wracał... i po kryzysie nie było już śladu.

W opozycji do tych szalonych historii "Robaka" stały spokój i opanowanie Michaela Jordana. Lider Bulls gdziekolwiek się nie pojawił, budził niekłamany podziw. Jak to ujął Lazenby, "skrzyła się dla niego każda hala".

Podczas ceremonii prezentacji zawodników przed każdym meczem witały go flesze tysięcy aparatów. Najefektowniej wyglądało to oczywiście w United Center w Chicago, gdzie podczas prezentacji narastała wrzawa i robiło się coraz jaśniej, aż w końcu nazwisko Jordana wywoływano jako piątego zawodnika pierwszej piątki. Hala zamieniała się wtedy w pulsujący stroboskop. 

Potem, kiedy mecz się rozpoczynał, te same światła znowu zaczynały migotać. Ale do największego szaleństwa dochodziło przy rzutach wolnych, kiedy na linii stawał Jordan, a całe rzędy kibiców za koszem zamieniały się w oszałamiający błysk, który nasuwał na myśl kulę dyskotekową na balu maturalnym albo rój świetlików w letni wieczór.

Kibicom regularnie przypominano, że nie wolno robić zdjęć z fleszem i że flesze są w ogóle niepotrzebne w nowoczesnych, dobrze oświetlonych halach NBA. Ale to ich nie powstrzymywało, a ochroniarze wyglądali na pogodzonych, że nie da się nic na te emocje poradzić. Zapytany, jak w ogóle może w takich warunkach rzucać wolne, Jordan odparł z dobrodusznym uśmiechem: - Już dawno się do tego przyzwyczaiłem.

To właśnie różnice charakterów między głównymi postaciami ekipy z Wietrznego Miasta były czynnikiem, który stopniowo osłabiał drużynę. O wiele większe spustoszenie wywołał w niej jednak spór trenera, Phila Jacksona z Jerrym Krause, głównym menedżerem ekipy. Tym, co ich poróżniło była, jak to zazwyczaj w takich przypadkach, władza, a ich spór odbijał się bezpośrednio na zawodnikach.

Jackson od kilku lat powtarzał w prywatnych rozmowach, że Krause zarządza drużyną w sposób obcesowy i że woda sodowa uderzyła mu do głowy. - Jerry chce być najpotężniejszą osobą w całym klubie i ciężko mu jest pozwolić Michaelowi być Michaelem - mówił Jackson. Michael nie musi mieć władzy. Chce być jednym z zawodników. Ale nie potrzebuje kogoś, kto będzie nim dyrygował, rozkazywał mu albo wręcz nim pomiatał. O to tu chodzi - tłumaczył.

W oczach opinii publicznej Jerry Reinsdorf, właściciel klubu, sprzyjał Krause’owi, który był jego lojalnym sługą. Kibice Bulls nazywali ich "dwójką Jerrych", mroczną koalicją, której jakimś cudem udało się do tej pory zarządzać klubem w epoce Jordana. Nasza historia stawała się coraz bardziej zawiła, otaczała ją też coraz bardziej tajemnicza aura, bo przecież zgoda na rozbicie tak wspaniałej drużyny wydawała się ogromnym błędem biznesowym, gigantycznym przelicytowaniem. A Reinsdorf, który zaczynał jako reprezentant niższej klasy średniej na Brooklynie i dorobił się ogromnego majątku na nieruchomościach i biznesie sportowym, rzadko popełniał duże błędy. 

- Już tysiąc razy przez to przechodziliśmy, ale nikt tak naprawdę nie wie, jaki jest plan - mówił Steve Kerr, obrońca Bulls, przyznając, że posunięcia zarządu sprawiają, że zarówno on, jak i jego koledzy z drużyny są skołowani. - W Chicago, wszędzie, gdzie chodzimy, ludzie zadają nam pytania: "Jak to możliwe, że w ogóle bierze się pod uwagę rozpad tej drużyny?". I mówiąc szczerze, nie mamy pojęcia, co im odpowiedzieć.

Z czasem drobne rysy, wynikające z wymienionych tu konfliktów charakterów czy sporów o władzę przeradzały się w pęknięcia, ostatecznie doprowadzając do rozpadu ekipy "Byków", którą wszyscy pamiętamy. Ponad dwie dekady od tamtych wydarzeń członkowie ówczesnej drużyny wciąż nie zawsze potrafią spojrzeć na całą sprawę z dystansem. Jim Stack, wieloletni asystent Krause’a jest na przykład zdania, że kluczowe w tym względzie było pozbawienie kluczowej roli Michaela Jordana.

- Ostatecznie to Michael czuł największy żal - zauważył Stack - bo moim zdaniem był przekonany, że ta drużyna mogła dalej rywalizować i wygrać jeszcze więcej. Ale klub pozbawił go wpływu na to, co miało się wydarzyć, zupełnie tak jak wtedy, kiedy Jordan złamał kość w stopie. To była bardzo podobna sytuacja: kierownictwo ponownie dyktowało warunki. Michael nie chciał jeszcze rezygnować z gry, ale został do tego zmuszony przez splot najróżniejszych okoliczności.

Na temat relacji między gwiazdą klubu a generalnym menedżerem Stack powiedział jeszcze: - Moim zdaniem z powodu całej tej sytuacji Jerry znów ściągnął na siebie gniew Michaela. W ich stosunkach był okres odprężenia, kiedy potrafili kontrolować swoje emocje, zwłaszcza po zdobyciu trzech pierwszych tytułów mistrzowskich. Wszystko jednak zepsuło się ponownie, kiedy istnienie tej drużyny dobiegło końca. 

Stack tłumaczył, że Jordan, człowiek o pozornie nieograniczonej władzy, znalazł się nagle w położeniu, w którym nie miał żadnego wpływu na wydarzenia. A spodziewał się co najmniej tego, że zwycięży w tej próbie sił z managementem. - Michael poczuł, że to nie od niego zależy, czy odejdzie z zespołu, tylko od czynników zewnętrznych. Długo wychodził z założenia, że ostatecznie to on zadecyduje o przyszłości drużyny - powiedział.

Tak naprawdę to wszyscy są po trosze odpowiedzialni za rozpad Bulls. Jerry Krause. Phil Jackson. Scottie Pippen. Michael Jordan. Jerry Reinsdorf. Tex Winter. Podobnie jak to dzięki nim drużyna przeżyła wszystkie te słodkie, niesłychane chwile triumfu. Taka opinia nie spodoba się Michaelowi Jordanowi i Scottiemu Pippenowi, którzy nienawidzą Krause’a. I jest mi naprawdę przykro, że mówię coś, co może nie spodobać się Jordanowi albo Pippenowi, bo obaj stanowią wielkie serce wspaniałej drużyny koszykarskiej. Ale taka jest prawda. Dlaczego nienawidzili Krause’a?

Pippen dlatego, że generalny menedżer próbował sprzedać go do innego klubu, co gwiazdor uważał za przejaw totalnego braku szacunku. Jordan też nienawidził Krause’a za to, że ten próbował sprzedać Pippena, i za to, że nie dogadywał się z Jacksonem. Te dwie rzeczy utrudniały drużynie rywalizację, a Jordan nie akceptował niczego, co mogło przeszkodzić w osiągnięciu sukcesu.

Bulls znaleźli się w środku morderczej, wyniszczającej batalii o przejęcie kontroli nad drużyną, podczas której Jackson, Jordan i Scottie Pippen stanęli naprzeciw Jerry’ego Krause’a, wiceprezesa klubu odpowiedzialnego za operacje koszykarskie i generalnego menedżera, który już przed rozpoczęciem sezonu ogłosił, że jesienią 1998 roku Jackson nie wróci do klubu jako pierwszy trener. - To by było na tyle - powiedział wtedy Krause. - I ja, i Phil o tym wiemy. Wszyscy o tym wiemy.

Ogłaszając swoją decyzję, Krause nie powiedział, co dokładnie doprowadziło do wyznaczenia terminu odejścia Jacksona, ale relacja pomiędzy trenerem a generalnym menedżerem ewidentnie się wypaliła, co zresztą nie było niczym niezwykłym w świecie zawodowej koszykówki - biznesie łączącym się z ciągłym zainteresowaniem mediów, ogromnymi pensjami i jeszcze większymi ego. Oświadczenie Krause’a z kolei wywołało do odpowiedzi Jordana, który zaraz po tym, jak w październiku rozpoczął się obóz treningowy, powiedział, że zakończy karierę, o ile nie uda się zatrzymać Jacksona. 

- Jeśli nie będzie tu Phila, to z pewnością nie będzie też mnie - powiedział dziennikarzom Jordan. Tym samym niski i grubawy Krause postawił się w niezręcznej sytuacji - bo to on miał stać się człowiekiem, który spowoduje, że Michael Jordan odejdzie ze świata koszykówki.

Książka "Chicago Bulls. Krew na rogach" autorstwa Rolanda Lazenby'ego, ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa SQN

materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: NBA | sport | książka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy