Bogusław Linda: Wstrząśnięty, nie zmieszany

Anna Jasińska,Twój Styl: Jest facet, który panu imponuje?

Bogusław Linda: Jak się ma tyle lat, co ja, to już się nie znajduje gości, którzy imponują. Ja nie znajduję.

A sam sobie pan kiedyś zaimponował?

- Mam dość ambiwalentny stosunek do siebie, a w takiej sytuacji trudno sobie imponować. Zawsze mam w głowie myśl, że mogłem...

...pokazać coś więcej?

- Zrobić więcej, nie pokazać. To nie musi być na pokaz. Mnie wystarczy, że ja wiem - zrobiłem to.

Parę rzeczy chyba Pan sobie już udowodnił. Pomijając status legendy polskiego kina, ma pan papiery instruktora nurkowania głębinowego, jazdy konnej, czarny pas i pierwszego dana w judo. Wykonywał pan też skoki ze spadochronem w najbardziej ekstremalnej kategorii AFF, z wysokości pięciu tysięcy metrów. Jeden taki liczy się za pięćdziesiąt zwykłych. Wymieniłam wszystkie Pana ekstremalne dokonania?

Reklama

- Nie.

To za mało, żeby sobie zaimponować?

- Mnie się nie udało.

Pamięta pan jeszcze swój pierwszy skok?

- Tak. Niesamowite przeżycie. Lęku przestrzeni w zasadzie nie ma, bo leci się helikopterem nad chmurami i tylko je widać. Stoję na jednej nodze na krawędzi tylnej rampy i czekam, aż się dla mnie zapali zielone światło. Potem pada hasło: "ready, steady, go". Daję krok do przodu i lecę.

Lecę i myślę o...

- Wtedy tylko o tym, by przeżyć - pamiętać o ciśnieniomierzu, patrzeć na pomiary, w odpowiednim momencie otworzyć spadochron.

A po wylądowaniu miał pan kiedyś myśl: po co to robię? Do czego mi to jest potrzebne?

- Miałem. Wielokrotnie, ale odpowiedź jest jedna. Dla adrenaliny. Przygody. Zawsze tego potrzebowałem. Choć oczywiście miewałem czasem refleksje w stylu: "Po co tu lazłem?!". Kiedyś podczas rejsu po Karaibach przydarzył nam się sztorm. Wyło tak, że nie można było przebywać na pokładzie, bo w jednej chwili by zwiało. Jacht stał tylko na dwóch kotwicach, bo nie mieliśmy trzeciej. Wokół zaczęło nagle krążyć imponujące stado rekinów. Od cholery ich było. Robiło to wrażenie. Jakby nam się jedna kotwica zerwała, a było blisko, to wystąpilibyśmy w roli pasztetu dla tych rekinów. I wtedy, pamiętam, stałem pod pokładem i zadawałem sobie pytanie: "Co ja tu, k..., robię?! Po co się tu pchałem?!". Sytuacja była taka, że nic, tylko się modlić. Uspokajało mnie jedynie to, że przed wyjazdem spisałem testament, choć nie bardzo mi się chciało. I ta myśl mi jakoś pomagała, że nie zostawiam za sobą chaosu.

Nie powiedział pan sobie: "Jeśli wyjdę z tego cało, drugi raz już się w coś takiego nie wkręcę"?

- A gdzie tam! Jak się tylko uspokoiło i było już jasne, że kotwice dały jednak radę, to z takim politowaniem na siebie spojrzałem: "No i po coś tak panikował? O co ci, chodziło?! Słońce wyszło, dobrze jest, płyniemy dalej". Jest takie powiedzenie wśród ludzi gór, że jak ktoś się nie boi, to pierwszy ginie. Ja żyję. I nie wstydzę się tego, że się bałem.

A czegoś się pan wstydzi?

- Bywa, że tak. Kiedyś w Tatrach kręciliśmy scenę do filmu Prowokator. Trzeba było przejść parę metrów wąską granią. Mój kaskader złamał nogę przed zdjęciami i miałem to wykonać ja. Robiłem takie rzeczy wielokrotnie bez problemu. Ale tamtego dnia siadła mi psyche i nagle poczułem, że nie jestem w stanie podejść do krawędzi przepaści bliżej niż na półtora metra. Byłem tak rozdygotany, że wiedziałem - jak tam pójdę, spadnę. Wszyscy skonsternowani, bo wcześniej grałem w bardziej ryzykownych ujęciach i nic. Sam byłem na siebie wściekły: "No co jest, k..., tego nie zrobisz?!". W końcu mówię do reżysera: "Nie dam rady". I to przejście zrobiła za mnie dziewczyna z ekipy. Wstała i powiedziała: "To ja pójdę". Było mi wstyd jak cholera.

Zaprosił ją pan na wódkę?

- Tak (śmiech). Wielokrotnie.

Jak pan reaguje, kiedy przegrywa?

- Mam takie podejście: jak już nie masz siły albo coś nie wychodzi, to wstawaj i zaczynaj ćwiczyć od początku. Z reguły się do tego stosuję. Wziąłem to sobie z dżudo. Pamiętam, jak na treningach, kiedy byłem już w takim stanie, że nic, tylko zejść do szatni, podchodził do mnie trener i mówił: "Co, już masz dosyć? No to jeszcze dwie godziny". I ja to uwewnętrzniłem. W porażce staram się zawsze zobaczyć tylko etap w dochodzeniu do celu.

Stosuje pan w życiu inną wschodnią zasadę "ugiąć się, aby zwyciężyć"? Potrafi się pan ugiąć?

- Kiedyś miewałem z tym trudności, dzisiaj myślę, że każda metoda dochodzenia do zwycięstwa ma sens. Czasem trzeba nawet uciec, żeby zwyciężyć, albo ustąpić, albo się wycofać. I to może być większe zwycięstwo niż znokautowanie kogoś.

To ciekawe, bo słyszałam, że bywał pan trudny i raczej miewał problem z ustępowaniem.

- Byłem konfliktowym facetem. Dziś myślę o tym z przerażeniem. Choć i to w swoim czasie miało sens. Często walczyłem z reżyserami o jakość swojego aktorstwa. Chciałem coś zrobić lepiej, niż ode mnie wymagano. I to bywało źródłem spięć. Komuś wystarczało, żebym coś wygłosił, a ja chciałem to zagrać. Zależało mi. Oglądałem zachodnie filmy, mierzyłem się z Nicholsonem, z Brando...

Ma Pan poczucie, że kiedyś doskoczył pan do tej klasy?

- Nie mnie sądzić. Ale jak mówimy o doskoczeniu, to pamiętajmy o realiach. Budżet przeciętnego hollywoodzkiego filmu wynosi sto, czasem nawet tysiąc razy więcej od tego, czym dysponowali producenci większości filmów, w których grałem. Na przykładw Nocnym kowboju Dustin Hoffman dostał rok, żeby wejść w rolę. Ja grałem podobną postać w Kobiecie samotnej i miałem jeden dzień, żeby przymierzyć kostium i wejść na plan.

"Artystą się nie jest. Bywa się nim i to krótko", to pana słowa. Kiedy panu się ostatnio zdarzyło?

- ...w tzw. śmiertelnym monologu w Panu Tadeuszu. Mam nadzieję. Żeby dobrze powiedzieć taki tekst, trzeba już coś przeżyć, wiedzieć i jeszcze trafić na swój moment. Uda się może raz. I wtedy to się wszystko u mnie zeszło. Powiedziałem, co miałem powiedzieć, i pomyślałem, że się za siebie nie wstydzę. A to już dużo, bo często się wstydzę. Jak patrzę na siebie na ekranie, to zazwyczaj mówię sobie: "Cienias jesteś, weźże się do roboty i czegoś naucz". Z tego powodu nie oglądam swoich filmów po premierze. Gdy parę razy to zrobiłem, głupio mi było, że ludzie będą na to patrzeć. Słowo honoru.

Ale dla równowagi mówi pan sobie czasem jakieś miłe rzeczy: "No, Boguś, dałeś radę", "W porządku facet z ciebie" itp.

- Nigdy.

Cierpi pan na udręczający perfekcjonizm?

- Możliwe, możliwe... Żeby sobie powiedzieć coś w stylu "byłeś świetny", to trzeba by siebie kochać. A ja się chyba nie kocham.

Ma pan zasadę, której jest pan wierny?

- Od lat niezmiennie powtarzam sobie dwa hasła: "możesz wszystko" i "nic nie musisz". W "możesz wszystko" mieści się też to, że mogę przegrać. I jest OK. A w "nic nie musisz", że nie ma sensu się do niczego przywiązywać. Dziś jest tak, a jutro? Mogę mieszkać na innym kontynencie, nie pracować w tym bezsensownym zawodzie, nie muszę być sławny, nie muszę być najpiękniejszy...

Nie wiem, czy legendzie kina zadaje się takie pytania, ale sprowokował mnie Pan tym, że o swojej profesji często wypowiada się Pan z przekąsem. Tak szczerze, gdyby mógł Pan sobie jeszcze raz wybrać zajęcie, nie zostałby Pan aktorem?

- Dziś wydaje mi się, że wybrałbym inny zawód. Ale jednocześnie absolutnie nie żałuję, że wybrałem ten. Miałem i mam fantastyczne, ciekawe życie. Nie każdy zawód daje taką szansę.

Co by robiła pana alternatywna wersja, gdyby miał pan zacząć wszystko raz jeszcze?

- Siedziałbym pewnie w Afryce, bo to uwielbiam, i coś bym tam sobie zorganizował, żeby żyć jak prawdziwy facet. A czy czułbym się lepiej niż dzisiaj? To już osobna kwestia. Dawno temu pływałem na jachcie w tropikach jako instruktor nurkowania. No, po prostu spełnienie marzeń. Wydawało mi się, że będę się fantastycznie bawił. A po miesiącu liczyłem już na centymetrze, jak w wojsku, dni, które mi zostały do końca tego rejsu. Ciągle ci sami ludzie, te same dialogi, trudno mi było na tak małej przestrzeni znaleźć trochę prywatności. Na dodatek, po kolejnym konkursie skoków do wody, a odbywały się tam na okrągło, ciągle ktoś siadał mokrymi gaciami na moim łóżku. Materac nie sechł potem przez miesiąc, bo sól absorbuje wilgoć. To było piekło. Kiedyś podpłynął do nas samotny żeglarz w małej łódce. Na jego poszarpanym podkoszulku przeczytałem napisane flamastrem zdanie: "Another fucking day in this shitting paradise" (jeszcze jeden pieprzony dzień w tym gównianym raju). Jakże ja go wtedy doskonale rozumiałem! Jak widać, raj też może okazać się rozczarowaniem.

Co pan robi z czasem, gdy nigdzie pan nie gra, nie uczy w swojej szkole filmowej?

- Jak jest zimno, siedzę przy kominku i czytam albo oglądam piękne książki. Najczęściej coś związanego z historią, bronią, jachtami albo końmi. A jak mi się chce, to jeżdżę konno. Mam swojego konia w stajni pod Krakowem. Piękna klacz. Kadi. Jedno oko ma niebieskie, drugie czarne.

Rozmarzył się pan.

- Bo to wspaniały koń. Kadi jest quarterem. To taka rasa koni westernowych. Fascynujące jest to, że aby nimi kierować, nie używa się siły. Żadnych ostróg, palcatów, nawet wodzy. Wysyła się lekki sygnał dosiadem i taki koń robi dokładnie to, czego się chce. A na dodatek przywiązują się do człowieka jak pies. Z Kadi mam pełne porozumienie.

Brzmi jak opis idealnej relacji. To miłość?

- Poważny związek (śmiech). Zdarza się, że jadę do niej tylko po to, żeby ją odwiedzić. Jutro się wybieram. Nie będę jeździć, bo Kadi jest w ciąży, ale ciężarną trzeba wspierać. Będziemy mieli źrebaka.

Gratuluję.

- Naprawdę szczerze dziękuję. Czekam na ten moment. I bardzo się emocjonuję.

Im więcej wiesz, tym mniej potrzebujesz. To takie powiedzenie indiańskie. Zgadza się pan z tym?

- Coś w tym jest... ale nie, gdy ma się rodzinę. Moim zdaniem wymyślił to Indianin, który nie miał rodziny (śmiech).

A dla samego siebie dużo pan potrzebuje mieć, żeby było dobrze? Pomińmy konia.

- Lubię niektóre gadżety. Kiedyś np. uwielbiałem fajne zapalniczki i papierośnice. Długo nie przestawałem palić, bo trudno mi się było z nimi rozstać. Dziś moim gadżetem numer jeden jest westernowe siodło i czapsy, takie kowbojskie ochraniacze, które sobie uszyłem według oryginalnego wzoru.

Skromnie. Myślałam, że wspomni pan o prywatnej wyspie. Kiedyś miał pan takie aspiracje.

- Inne czasy były. Do kupienia wyspy przymierzałem się w latach 80. Dostałem wtedy propozycję zagrania w australijskim filmie Silver City. Honorarium zbliżone do stu tysięcy dolarów. Dowiedziałem się, że Mrożek akurat kupił sobie taką wyspę w Grecji za 60 tysięcy dolarów. I też chciałem. Plan był gotowy, ale przyszedł stan wojenny i nie dostałem paszportu. Rolę zagrał ktoś inny. Wyspy brak.

Co by pan z tą wyspą robił?

- Pięknie byłoby powiedzieć chłopakom przy wódce: "A ja wyspę w Grecji mam, przyjedziecie?". Ale dziś już chyba nie ma szans. Ceny poszły w górę. W aktorstwie się nie dorobię. Musiałbym coś wygrać gdzieś...

No, właśnie. Przeczytałam, że trzy razy w życiu wypełnił pan kupon totolotka. I chciałam panu dać jeszcze jedną szansę. Przyjmie pan?

- Przyjmę. Dziękuję. A miałem nawet niedawno myśl, żeby zagrać. Jeśli zgarnę te miliony, oczywiście dzielimy się na pół. I trzeba będzie to opić.

Wypił Pan już całą wódkę, którą miał pan wypić?

- Mam wrażenie, że dostałem spory przydział i coś tam jeszcze zostało. Pracuję nad tym, żeby się ten przydział nie zmarnował. Nie ukrywam, że nigdy nie prowadziłem się ascetycznie.

Marcin Świetlicki, z którym nagrał pan płytę, napisał w jednym z wierszy "z kapralami nie piję". Jest ktoś, z kim pan by się nie napił?

- Bardzo uważam na to, z kim piję wódkę. Kiedyś tak nie było. Byłem ciekawy ludzi, a wódka, wiadomo, skraca dystans. Dziś lubię to robić z przyjaciółmi albo chociaż z dobrymi kumplami.

Kim są pana przyjaciele? Powiedział pan kiedyś, że to raczej ludzie spoza branży.

- Taternicy, komandosi, zawodowi jeźdźcy. Faceci, z którymi mam wspólne pasje.

A ogląda się pan za kobietami, jeszcze?

- (śmiech) ...jeszcze. No, oczywiście!

Flirtuje pan?

- Tak.

Studentki, zdarza się, że prowokują?

- No, myślę, że trochę się boją. Jako pedagog surowy jestem. Czasem zdarza się taka bardziej odważna, to sobie wtedy żartujemy. To wszystko.

A jakby któraś złożyła panu śmiałą propozycję, to...

- Jest kilka sytuacji: gdy jest się pedagogiem, szefem, reżyserem na przykład, w których romans jest dla mnie z zasady wykluczony. Bo wtedy cała robota bierze w łeb. Trzymam się tego.

A gdyby dziennikarka, załóżmy, że atrakcyjna, w czasie rozmowy wyznała nagle: jest pan facetem moich marzeń, cały ten wywiad to tylko pretekst, żeby wreszcie pana spotkać...

- Proszę pani, na stole leży dyktafon. To też jest element wykluczający pewną grę (śmiech).

Myślałam, że powie pan coś o zasadach.

- Nie powiedziałem.

Skoro jesteśmy przy temacie kobiet, jest jakaś, która panu zaimponowała?

- Wiele takich kobiet spotkałem. Ostatnio? Chce pani wiedzieć naprawdę? Bywałem na oddziale onkologicznym, tak się złożyło. I widywałem tam dziewczynki, które miały przed sobą rok życia, miesiąc. Wiedziały o tym, a były takie... pogodzone z rzeczywistością. Uśmiechały się do mnie, a mnie było trudno ten uśmiech odwzajemnić. Wychodziłem stamtąd i płakałem. Wiem, że ja bym tak nie potrafił. Nie kryguję się.

Pan lubi kobiety? Serio pytam. Bo po Franzu Maurerze został pan utożsamiony ze stylem "bo ty niezła dupa jesteś".

- Lubię. Bardzo. Wiele podziwiam. Nie myślę o jakichś sławnych koleżankach po fachu, raczej o takich zwykłych kobietach, które spotykam, jeżdżąc po polskiej prowincji. Czwórka dzieci, mąż alkoholik, robota za grosze, a one jakoś z tym wszystkim dają radę. Żyją z godnością. To jest dla mnie prawdziwy heroizm. Żaden facet by czegoś takiego nie wytrzymał. Ja na pewno.

Grał pan nadwrażliwców i niezbyt skomplikowanych twardzieli. Do której wersji faceta jest panu bliżej poza planem?

- Do obu. Chciałbym tylko zweryfikować stereotyp: twardziele też bywają skomplikowani.

Wzruszyło coś pana ostatnio do łez w kinie?

- Zdarza się. No dobra, powiem to, czasem szlocham (śmiech). Ale szybko zapominam tytuły.

W Polsce zdobył pan status gwiazdora. Są plusy takiej pozycji, wiadomo. Ciekawi mnie jednak, co pana z tego powodu w życiu ominęło? Na wywiadówkach u córki na przykład pan bywał?

- To mnie raczej ominęło, ale zarabiałem wtedy na dom i czuję się usprawiedliwiony. Ominęło mnie też bywanie na Mazurach i polskim Wybrzeżu, które kocham. Ale w sezonie liczba pijanych facetów, którzy podchodzili do mnie i mówili: "nie chce mi się z tobą gadać" itp., przekroczyła w pewnym momencie masę krytyczną.

Chłopcy z mafii po filmie Miasto prywatne też podobno chcieli się z panem bratać.

- No, tak. Film był o mafii pruszkowskiej, a ja mieszkam w Pruszkowie. Przyjechał do mnie kiedyś chłopak z ferajny, nazwiska nie wymienię, i mówi: "Panie Bogusiu, wie pan, nieścisłości w filmie są. Ja nikogo żelazkiem nie przypalałem. Owszem, robiło się to i tamto, ale żelazko nie. Pan mi powie, gdzie ten reżyser mieszka, to ja się przejadę i mu wytłumaczę, co trzeba" (śmiech). Kiedyś znowu w knajpie Piekiełko w hotelu Gdynia podchodzi facet z tego samego towarzystwa i pyta: "Boguś, a jaki ty byś chciał mieć samochód?". No to ja mówię: "Porsche". A on od razu rzeczowo: "Ty, a jaki kolor? Tylko pamiętaj, nie możesz tym jechać za granicę, ale tu jeździsz, chłopaku, gdzie chcesz. Spoko". Konkretnie było, ale jednak nie skorzystałem (śmiech).

Są sytuacje, w których pan traci swój luz?

- Tak, są. Niestety. W sprawach związanych z bliskimi. Wtedy za bardzo mi zależy i tracę dystans. W stosunku do własnych dzieci, kobiety... Bywa, że traktuję jakiś problem tak serio, że się głupio zachowuję. Mogę coś powiedzieć, czego potem żałuję. I czego bym nie powiedział obcej osobie, nawet jakbym był cholernie wkurzony. A bliskiej powiem.

Nie do końca wyczuwam, co pan ma na myśli.

- No, że na bliską osobę mogę się wk...ć bardziej niż na kogoś obcego. I zranić ją. Choć wiem, że to głupie. Podobnie zresztą jest z wyrażaniem uczuć. Mówienie bliskim osobom o miłości jest dla mnie cholernie trudne. Skoro jestem, opiekuję się, to chyba jasne, że kocham. Trudno mi zrozumieć, że ktoś potrzebuje, żeby to jeszcze jakoś wyrażać. Uczę się tego przy córce, bo dotarło do mnie, jak bardzo jest to dla niej ważne. No i próbuję z siebie czasem wydobywać jakieś pomruki dotyczące uczuć.

Dobrze panu idzie?

- Nie, niestety. Wstydzę się, gdy mówię takie rzeczy. Głupie, wiem. To jest moja pięta Achillesowa.

A w sytuacjach konfliktowych, jak to mawia Krzysztof Majchrzak, ma pan krótki lont?

- No, nie mam aż takiego krótkiego jak Majchrzak. Zbyt długo mam broń w domu. Jak ktoś pozwala sobie na to, że zaczyna nim rządzić adrenalina, to jest zdolny do wszystkiego. A co ja miałbym zrobić, wyjąć broń i kogoś zastrzelić? Jak mnie ktoś prowokuje, - a zdarzało się, był czas, że połowa pijanych facetów mnie zaczepiała, żeby się zmierzyć z Franzem Maurerem - to ja raczej obserwuję gościa i oceniam, o co naprawdę chodzi. I w 99 procentach przypadków chwilę później słyszę: "Nie chciałem, przepraszam, głupio wyszło". Po drugiej stronie też jest człowiek, prawdopodobnie dobry, tyle że grają w nim jakieś kompleksy. To co, ja się z tymi kompleksami będę bił? Najgorzej, gdy się człowiek zaperzy: "Co, do mnie to mówisz?! Ja ci, k..., pokażę!". To mi się na szczęście nie zdarza.

A kiedy panu ktoś ostatnio przyłożył?

- Piętnaście lat temu w Chicago, w portorykańskiej dzielnicy. Chłopcy z dystryktu uznali, że źle podszedłem do ich kobiety. Dostałem tak, że się przewróciłem i nawet nie próbowałem się podnieść. Czekałem tylko, czy wyjmą noże. Nie wyjęli.

A co pan tej kobiecie zrobił?

- Zapytałem, jak wyjechać z tej części miasta. Siedziała w samochodzie, więc podszedłem, grzecznie sformułowałem pytanie i chyba się do niej uśmiechnąłem. Wystarczyło.

Lubi pan tę świadomość, że powstają o panu prace magisterskie, a kobiety piszą piosenki miłosne, w stylu disco polo na przykład. Wysłuchałam jednej przed naszym spotkaniem.

- (Śmiech) Zabawne. Ale ja wiem, że szczyt popularności mam już za sobą. Apogeum przypadło na lata 90. Pamiętam, jak wtedy kierowca autobusu, którym przyjechałem z kolegami na festiwal do Gdyni, zbladł ze strachu, bo ludzie tak rozhuśtali mu wóz, że prawie go wywrócili.

Krzycząc: "Boguś, Boguś"?

- Tak było. Albo kiedy otwierałem jakiś lokal w Lublinie, też w latach 90., to przyszło cztery tysiące ludzi i ochroniarze nie wiedzieli, jak sobie z tym poradzić. Zrobiła się taka zadyma, że dziś samemu trudno mi w to uwierzyć. Na szczęście minęło i teraz oddycham spokojnie.

Kryzys wieku średniego zajmuje pana myśli?

- Nie. Zupełnie.

Ale chyba na swój sposób jakoś pojedynkuje się pan z czasem? Jest pan jednym z tych facetów, którzy wstają o świcie, dziesięć kilometrów biegu...

- Broń Boże! Nienawidzę biegać.

To jak pan zaczyna dzień? Kawa i wałęsanie się po domu w szlafroku?

- Kawy nie piję, odkąd rzuciłem palenie.

Czyżby dotarł pan do etapu "zdrowa żywność"? Płatki owsiane, kiełki, sok z brzozy?

- Nieeeee (śmiech). Ale dobra żywność, tak. Plus zielona herbata i...

...dobre drinki.

- Zgadza się.

Jakie są pana ulubione?

- Hemingwayowski, czyli Hawana Libre. Najlepiej we własnym wykonaniu. Podaję przepis: sok z limonki, rum i cola - wszystko w równych proporcjach. Robi cuda z kobietami (śmiech). Druga na liście jest Caipirinha. Trzeba pokroić całą limonkę, uciera się ją specjalnym urządzeniem, zmieszać z cachacą (brazylijska wódka z agawy - red.) i dodać dużo kruszonego lodu.

Też cuda z kobietami robi?

- Ten to robi cuda nawet z mężczyznami. Jak wygramy tę szóstkę, to zapraszam. Zdegustujemy oba.

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy