Basta. Moje życie, moja prawda. Jak Marco van Basten zadłużył się na 32,8 mln euro?

Marco van Basten promujący swoją autobiografię "Basta. Moje życie, moja prawda" /Pro Shots Photo Agency/Sipa USA/East News /East News
Reklama

Trzykrotny laureat Złotej Piłki. Najlepszy piłkarz roku 1988 wg "World Soccer" i piłkarz roku 1992 w rankingu FIFA. Mistrz Holandii, mistrz Włoch, legenda Ajaxu Amsterdam i AC Milanu, selekcjoner reprezentacji Niderlandów. Pomimo tego, że futbolową przygodę Marco van Bastena przedwcześnie zakończyła kontuzja kostki, liczba trofeów i sukcesów Holendra przysporzyła mu popularności, uznania i statusu wielkiej postaci w historii piłki. Otworzyła mu także drogę do kariery trenerskiej.

Ale nie wszystko w jego życiu było proste i przyjemne. Tam, gdzie jest medialny sukces, tam są duże pieniądze. A duże pieniądze często oznaczają duże kłopoty. W swojej autobiografii "Basta. Moje życie, moja prawda" opisuje piłkarskie tryumfy, kulisy współpracy z Silvio Berlusconim, grzeszki holenderskich managerów, zmagania z kontuzją i tarapaty finansowe, w które wpadł po zakończeniu kariery. 

Reklama

Poniższy fragment pochodzi z książki "Basta. Moje życie, moja prawda", autorstwa Marco van Bastena i Edwina Schoona, w tłumaczeniu Ryszarda Turczyna, wydanej w Polsce przez SQN:

Rok 2001. Od trzech lat mieszkaliśmy znowu w Badhoevedorp. W roku 1998 wyprowadziliśmy się z Monako, głównie z powodu dzieci. Chcieliśmy, żeby chodziły do holenderskiej szkoły i dorastały w ojczyźnie. Pewnego dnia w tygodniu przed Bożym Narodzeniem usłyszałem, że Liesbeth woła coś z dołu. Przed chwilą rozbrzmiał dzwonek do drzwi, a teraz dało się usłyszeć, że jest straszliwie spanikowana. A Liesbeth niełatwo wpada w panikę. W zasadzie nie pamiętam, żeby kiedykolwiek do tego doszło. 

Dlatego pognałem na dół, zbiegając po dwa stopnie. Patrzę, a ona stoi w korytarzu z wielką niebieską kopertą w ręku i ma w oczach przerażenie.

- On powiedział, że wszystko zajmują. Nasze rachunki bankowe też. 

- Kto powiedział? Jak to? 

- No, urząd skarbowy, sam zobacz.

Wcisnęła mi do ręki grubą kopertę. Kiedy ją wspólnie otworzyliśmy, zobaczyliśmy kwotę wydrukowaną wytłuszczoną czcionką na pierwszej stronie. Rachunek był niewiarygodnie wysoki. O wiele większy, niż bylibyśmy w stanie zapłacić. Urząd skarbowy zablokował nam wszystko. Poczułem się tak, jakby ktoś złapał mnie za gardło, napięły mi się mięśnie nóg. 

Oczywiście mieliśmy jeszcze pieniądze z czasów mojej gry we Włoszech - chociaż już od prawie dziewięciu lat nie tknąłem piłki - ale zostały zablokowane i nie miałem do nich dostępu. Nic z tego wszystkiego nie rozumieliśmy. Przez pierwsze miesiące po zakończeniu kariery godzinami przesiadywałem w urzędzie skarbowym i u adwokatów. 

Robiłem, co mogłem, żeby dotrzymywać wszelkich finansowych terminów, ale wszystko to było strasznie skomplikowane, nie sposób było za tym nadążyć, nie mówiąc o tym, żeby się w tym połapać. Chwilami marzyło mi się, żeby wrócić do czasów, kiedy grałem jeszcze w Ajaxie i co tydzień popijałem kawkę z Corem Costerem, moim pierwszym pełnomocnikiem finansowym.

Ten niezwykle błyskotliwy człowiek bardzo mi pomógł w wielu sprawach, chwilami może podejmując trochę zbyt ryzykowne decyzje, ale tak czy siak za jego czasów nigdy nie wpadłem w żadne tarapaty. 

Kiedy jako gracz Ajaxu po raz pierwszy podpisywałem kontrakt, chciałem, żeby wszystko było załatwione jak należy. Cruijff dużo rozmawiał z młodymi piłkarzami zarówno o futbolu, jak i o takich sprawach. Przez niego trafiłem na Costera, jego teścia. Mieszkał w pięknej kamienicy przy Nassaukade w Amsterdamie. 

Często wpadałem do niego w niedzielę przed południem, jego żona robiła kawę, a wujek Cor zaczynał snuć opowieści. Niektóre z nich były wprost niebywałe. O robieniu interesów, ale także o życiu. On też utorował mi później drogę do AC Milanu. Johan bardzo chciał mnie jeszcze zatrzymać na rok w Ajaxie, ale byłem już wtedy trzeci rok z rzędu królem strzelców w Holandii i zdobyłem Złoty But. Coster widział więc duże możliwości, a ja to zrozumiałem.

Bardzo go polubiłem. Nigdy nie zapomnę, jak latem 1986 po raz pierwszy byliśmy we Włoszech, zaproszeni przez Berlusconiego do jego wiejskiej posiadłości. Cor Coster, Apollonius Konijnenburg i ja. Apollonius zajął się przygotowaniem kontraktu. Zostaliśmy przyjęci po królewsku. Posiadłość była ogromnym kompleksem, w którym każdy zakątek był piękniejszy od poprzedniego. 

- Tylko nie daj się zaślepić, Marco, trzymamy się tego, co ustaliliśmy. On chce ci po prostu zaimponować - powiedział Cor.

Trochę mi się chciało śmiać, bo zauważyłem, że zrobił się lekko nerwowy. Dla mnie było tu po prostu pięknie i nic więcej. Berlusconi pokazał nam swoją bibliotekę, wspaniałe pomieszczenie. I znowu Coster szepnął mi do ucha:

- Nie daj się podpuścić, dobrze? Podpisujemy tylko wtedy, kiedy zaakceptuje kwotę, którą chcemy uzyskać.

W tym momencie już całkiem się z niego w duchu śmiałem, bo cały czas pieprzył te swoje głodne kawałki, podczas gdy Berlusconi po prostu nas oprowadzał. W pewnym momencie puścił nam nowy hymn Milanu, który kazał skomponować.  Nawet sam śpiewał do wtóru. Wreszcie podpisał dokładnie to, co chcieliśmy, i nerwy Costera okazały się zupełnie niepotrzebne.

Kilka miesięcy później, w Amsterdamie, Berlusconi dał mi jeszcze w prezencie zegarek. Miły gest, chociaż oczywiście nie po to podpisuje się kontrakt z zagranicznym klubem. Berlusconi miał wielkie plany co do Milanu, to było najważniejsze, i inwestował w drużynę duże pieniądze. 

Naprawdę zarabiałem tam znakomicie. Kontrakt wstępny z AC Milanem podpisałem już latem 1986 roku i kasa za jego podpisanie, kilka milionów guldenów, została zdeponowana w jednym ze szwajcarskich banków. Kiedy rok później przeszedłem do Milanu, podpisałem już oficjalny kontrakt. 

Oczywiście te pieniądze ze Szwajcarii zostały potem jeszcze zgłoszone we Włoszech. Można było wtedy ubiegać się o coś w rodzaju condonno, rozwiązanie szeroko stosowane w tamtych latach. 

Kiedy zarobiło się dodatkowo coś, co nie zostało zgłoszone, to przy takim condonno uiszczało się jakąś kwotę w formie podatku i dodatkowo stosunkowo niską karę. Tym samym dla włoskich władz podatkowych takie pieniądze stawały się "legalne".

Coster w zasadzie załatwiał wszystko znakomicie, ale ponieważ z upływem lat chodziło o coraz większe sumy, w 1989 roku zaangażował wielką międzynarodową firmę zajmującą się sprawami prawnymi na całym świecie. Od tej chwili zaczął współpracować z pewną panią adwokat. Podejmowała ona energiczne działania, ale Coster bardzo szybko zaczął mieć jej dosyć. 

Zawsze chciała załatwiać wszystko zbyt formalistycznie i sztywno trzymając się litery prawa, a według niego w ramach tej współpracy coraz częściej sama podejmowała decyzje. Dał mi do zrozumienia, że chciałby zrezygnować z jej usług, ale mnie ona odpowiadała. Mówiąc szczerze, jak dla mnie liczyło się tylko to, żeby wszystko zostało jak najformalniej załatwione i udokumentowane. Zależało mi, żeby sytuacja była maksymalnie przejrzysta i zgodna z przepisami. Żadnego kombinowania. 

Chciałem móc spać spokojnie. Po tym, co spotkało Johana, kiedy wyszły te sprawy z Michelem Basilewiczem, jego białoruskim doradcą finansowym, widziałem, że wszystko może pójść nie tak. Johan poszedł za wskazówkami Basilewicza, zainwestował wszystkie zarobione pieniądze w farmę tuczników w Hiszpanii i wszystko stracił. Wtedy po raz pierwszy zrobił coś bez wiedzy Costera. 

Podobno Coster powiedział potem: "Teraz Johan bez mojej wiedzy może jedynie pójść do kibla". Musiał zaczynać wszystko od nowa. Między innymi dlatego grał jeszcze długie lata w piłkę. Znana sprawa. A ja naprawdę nie chciałem, żeby spotkało mnie coś takiego. Coster postawił mnie w końcu przed wyborem: albo on, albo pani adwokat. Wtedy podziękowałem mu za dotychczasową pomoc i całkowicie przeniosłem się do tamtej firmy.

Od tej chwili wszystkie moje sprawy prowadziła wspomniana pani adwokat. Wychodziło to wprawdzie nieco drożej, ale przynajmniej wiedziałem, że sprawy są w dobrych rękach. Rzeczywistość okazała się niestety nieco mniej przyjemna niż wszystkie piękne obietnice. 

Razem z Liesbeth żyliśmy w przekonaniu, że sprawy finansowe są prowadzone jak należy i wszystko jest w idealnym porządku. Aż do tej chwili pod koniec grudnia 2001 roku, kiedy w Badhoevedorp usiedliśmy razem na kanapie i otworzyliśmy kopertę.

NINIEJSZĄ ZALEGŁOŚĆ PODATKOWĄ NALEŻY PRZELAĆ W CAŁOŚCI NA KONTO  URZĘDU SKARBOWEGO DO DNIA 31 GRUDNIA 2001 ROKU. KWOTA DO UREGULOWANIA: 32,8 MLN EURO.

Zupełnie inaczej wyobrażaliśmy sobie tegoroczną Gwiazdkę z naszymi dziećmi.


INTERIA/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy