Artur Hajzer. Człowiek do łamania barier w Himalajach

Artur Hajzer / fot: Agnieszka Bielecka /Wydawnictwo Znak
Reklama

Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie on, wielu młodych wspinaczy nigdy nie pojechałoby w Himalaje. Artur Hajzer łamał bariery. Działał jak rasowy biznesmen, nie bał się podjąć ryzyka dla późniejszego zysku – zwraca uwagę Bartek Dobroch, autor wydanej właśnie biografii twórcy programu Polski Himalaizm Zimowy.

Był jednym z czołowych polskich himalaistów i kontynuatorem idei Andrzeja Zawady, który pierwszy wpadł na to, że najwyższe góry świata trzeba zdobywać również zimą.

Spektakularne sukcesy - i porażki - odnosił nie tylko na oblodzonych szczytach. Jako przedsiębiorca współtworzył Alpinusa i HiMountain, marki oferujące odzież i sprzęt outdoorowy. Zginął 7 lipca 2013 na stoku Gaszerbrum I w Karakorum.

Wielowątkową biografię twórcy programu Polski Himalaizm Zimowy możemy zgłębić za sprawą publikacji Bartka Dobrocha pt. "Artur Hajzer. Droga Słonia", która właśnie ukazała się na rynku.

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: Artur Hajzer uchodził za osobę zamkniętą, wyjątkowo rzadko pozwalającą sobie na okazywanie emocji. Jak ten powszechnie znany wizerunek twardego himalaisty i biznesmena ma się do człowieka, którego poznałeś pracując nad książką?

Bartek Dobroch: - Hajzer był osobą, która składała się z bytów nieraz zupełnie sprzecznych. Z jednej strony faktycznie był dość zamknięty i nieufny w relacjach międzyludzkich, ale gdy się przełamał, potrafił się mocno otworzyć. Powstał wokół niego mit twardziela, który nie okazywał emocji. To nie tak. Potrafił sobie na nie pozwolić. W jednym z filmów o Jurku Kukuczce widać w jego wypowiedzi gwałtowne wzruszenie, nawet łzę, która zakręciła się w oku.

Czyli emocje w nim tkwiły, chociaż pieczołowicie skrywane...

- Gdzieś te emocje, wręcz chłopięce, były. W końcu himalaizm i wspinanie wyrastają z chłopięcych marzeń. O tym też jest ta książka: jak z chłopięcych marzeń rodzą się wielkie idee, które stanowią treść naszego życia.

Kiedy pojawiła się myśl, żeby napisać biografię Hajzera?

- Pierwszą osobą, która mnie o to zagaiła był Janusz Majer. To było podczas naszych rozmów do książki "Broad Peak. Niebo i piekło", czyli pod koniec 2013 roku. Janusz, tak sądzę, uważał wówczas, że na książkę o Broad Peaku jest za wcześnie, z drugiej strony byliśmy świeżo po śmierci Artura. Miałem przeczucie, że Janusz może był już gotowy, żeby o nim rozmawiać, ale na pewno nie byli na to gotowi bliscy Hajzera. Na tę książkę było wtedy za wcześnie. Poza tym mieliśmy z Przemkiem Wilczyńskim podpisaną umowę na książkę o Broad Peaku, zmiana jej tematu nie wchodziła w grę.

Po jej wydaniu wróciłeś do idei podrzuconej przez Majera.

- Tak, pomysł ten ewoluował w stronę biografii, która nie jest pomnikowa. Jest dość krytyczna. Starałem się pokazać Hajzera w całej jego złożoności, bo to nie jest człowiek, któremu powinniśmy stawiać tylko pomniki albo nazywać jego imieniem ważne projekty, powinniśmy też do jego przedsięwzięć podchodzić w sposób krytyczny - zestawiając zdania tych, którzy go chwalili z głosami krytyki. A krytycy Hajzera nieraz mieli bardzo negatywny stosunek do jego poczynań.

Do której ze stron ci bliżej?

- W książce starałem się tego nie okazywać. Podobnie jak to robiliśmy przy "Broad Peaku", chciałem podejść do tego w uczciwy, dziennikarski sposób, wyważając głosy krytyków.

Z czego ta krytyka wynikała?

- Myślę, że z jego rysu osobowościowego. Był osobą trudną, dosyć bezkompromisową, która nie czuła problemu w tym, że niektórymi swoimi działaniami przysparzała sobie wrogów.

Hajzer przejmował się głosami krytyki?

- Na pewno bolała go krytyka Polskiego Himalaizmu Zimowego i jego firm, ale ta dotycząca jego samego, jego prywatnych działań czy pomysłów wręcz napędzała go do kolejnych wyzwań. PHZ i swoje przedsiębiorstwa traktował jak dzieci, dlatego zdarzało mu się reagować na krytykę ostro, łącznie z wysyłaniem prawników. W stosunku do siebie miał dość duży dystans.

W ramach krytyki jego poczynań przywołujesz w książce słowa himalaisty Aleksandra Lwowa. W pewnym wieku, uważa, trzeba sobie odpuścić, bo kolejna wyprawa może skończyć się tragedią. Zgadzasz się z tym? Himalaista powinien po przekroczeniu np. pięćdziesiątki dać sobie spokój?

- Nie sądzę. Ja w książce oczywiście nie polemizuję z Alkiem Lwowem, chociaż mógłbym, podając przykłady ludzi, którzy w dużo bardziej zaawansowanym wieku chodzą w góry, zdobywając wysokie szczyty. Dobrym przykładem jest blisko 80-letni Hiszpan Carlos Soria. Zostały mu do zdobycia jeszcze dwa ośmiotysięczniki. Owszem, mogę polec w swojej polemice, bo Soria też nie jest nieśmiertelny. Zgadzam się z Robertem Szymczakiem, że Hajzer absolutnie nie był w podeszłym wieku, dlatego nie powinniśmy mówić, że ta przekroczona pięćdziesiątka w jakikolwiek sposób miałaby go eliminować z działalności górskiej.

- On był świadomy upływu czasu. Być może pewne przyspieszenie w jego działaniach, podobne zresztą jak kiedyś u Wandy Rutkiewicz, był właśnie tym spowodowane. Chciał dużo zrobić, póki jeszcze mógł. Wiek w himalaizmie to sprawa bardzo indywidualna. PESEL nie odgrywa takiej roli, jak przygotowanie. Hajzer, wracając po 16-letniej przerwie do wspinania, był w zdecydowanie gorszej formie, niż wtedy, kiedy miał 50 lat i dużo trenował pod okiem Zbigniewa Borka.

Właśnie ten trener powiedział ci, że Hajzer nie czuł się pewnie przed swoim ostatnim wyjazdem.

- Nie tylko trener, ale właściwie wszyscy moi rozmówcy, zwłaszcza członkowie rodziny, podkreślali, że nie poświęcał tej wyprawie i przygotowaniom do niej należytej uwagi, nie mówiąc o głowie, która była kompletnie gdzie indziej.

Myślami nadal był na Broad Peaku?

-  Tak. Głowa była tam, gdzie zostali Maciek Berbeka i Tomek Kowalski. Jego myśli cały czas krążyły wokół tego, w jaki sposób środowisko i media potraktowały wyprawę na Broad Peak i jego potencjalną winę w tych wydarzeniach. Czuł się skrzywdzony tym, jak atakowano go za organizację wyprawy. Wiele wypowiedzi na jego temat rzeczywiście było w stosunku do Hajzera krzywdzących, co nie znaczy, że był osobą absolutnie bez winy. Nie wykazał się należną empatią w stosunku do rodzin Berbeków i Kowalskich. To było dla niego tak ciężkie, że nie wiedział, jak się zachować.

Krytyka Adama Bieleckiego i Artura Małka też go zabolała? To on wciągał młodych himalaistów w góry...

- Nie wiemy, jak zareagowałby Hajzer, gdyby dożył publikacji raportu Zespołu ds. zbadania okoliczności i przyczyn wypadku podczas zimowej wyprawy na Broad Peak w 2013 roku, ale sądzę, że polemizowałby z nim. Broniłby Bieleckiego i Małka, w tym raporcie dość mocno skrytykowanych za swoje działania, bądź ich brak. Natomiast to nie jest tak, że broniłby Bieleckiego, bo uważał go za młodego boga himalaizmu. Nie był osobą sentymentalną. Nie broniłby go zatem ze względu na jakieś koleżeńskie relacje, ale z racji niesprawiedliwości osądu. Myślę, że starałby się, żeby w tym raporcie uniknąć pewnych kategorycznych ocen o charakterze moralnym. Co nie zmienia faktu, że sam był bardzo krytyczny w stosunku do niektórych działań swojego podopiecznego, tak jak trener wobec każdego - nawet najbardziej zdolnego - zawodnika.

Wspominałeś o długim rozbracie Hajzera z górami. Sam mówił o sobie: były himalaista. Dlaczego wrócił?

- Był człowiekiem sukcesu. Gdy odniósł porażkę w biznesie, chciał wrócić tam, gdzie mu wychodziło. Trwał w biznesie tak długo, jak długo był motywowany sukcesami Alpinusa. Decyzja o powrocie w góry zbiegła się z bankructwem tego przedsięwzięcia. Po wielu spektakularnych sukcesach biznesowych poniósł bolesną porażkę. Kto wie, czy gdyby kierowana przez niego wyprawa nie zdobyła po raz pierwszy zimą Gaszerbruma I (9 marca 2012 na szczycie stanęli Adam Bielecki i Janusz Gołąb - przyp. red), podobnie nie stałoby się z PHZ. Program mógłby się zawalić, kto wie, czy Hajzer nie zrobiłby kolejnej wolty w swoim życiu i nie zabrał się za jeszcze coś innego. Przed wyprawą na Gaszerbrum I, a po Makalu, która o mało nie skończyła się tragicznie, spadła na niego fala krytyki. Był na granicy wytrwałości w kierowaniu programem. Do kolejnych działań napędził go sukces.

Każdy ma swój narkotyk...

- Jego stymulowały osiągnięcia.

Sława?

- Niekoniecznie. Nie był człowiekiem dążącym do sławy współcześnie postrzeganej. Nie miał parcia do bycia celebrytą. Dzisiaj media szukają w himalaistach potencjalnych celebrytów, pewnie próbowałyby go do tego świata wciągnąć. Był pragmatykiem. Wykorzystywał media do swoich celów, związanych z pozyskiwaniem sponsorów i kontaktów sięgających najwyższych szczebli biznesu i polityki.

Mówisz, że napędzały go sukcesy. On je miał w górach znacznie wcześniej, ale z nich zrezygnował. Za bardzo napatrzył się na śmierć bliskich mu osób?

- Miał sukcesy, ale też bardzo bolesne porażki. Jedną z nich było trzykrotne nieudane zmierzenie się z południową ścianą Lhotse. Wymiary tej porażki wzrosły na skutek śmierci Rafała Chołdy, pierwszego, a niektórzy mówią, że jedynego przyjaciela Hajzera. Bardzo mocno dotknęła go również śmierć Kukuczki, partnera z najważniejszych wypraw. Nie potrafił tego ukryć. Mówił nawet o pewnym żalu do Ryszarda Pawłowskiego. Żalu symbolicznym, bo Pawłowski nie był winny temu, co się stało. Miał żal do ostatniego partnera Kukuczki, że nie dopilnowali siebie nawzajem tak, żeby wrócić - z sukcesem lub bez - ale razem.

Czy był himalaistą spełnionym?

- Nigdy nie powiedziałby, że jest spełniony jako człowiek gór, chociaż ma niezaprzeczalne miejsce w historii himalaizmu. Wraz z Kukuczką pozostanie pierwszym zimowym zdobywcą Annapurny, jest autorem nowych dróg na Sziszapangmę i Manaslu. Ciągle miał przed sobą cele, chociaż już nie sportowe. Był świadomy tego, że po 16-letniej przerwie owszem, powrót w Himalaje jest możliwy, ale już nie na swoim najwyższym poziomie. Widział w górach możliwość osobistego spełnienia. Zdobywanie szczytów normalnymi drogami nie miało już znaczenia dla historii himalaizmu, ale miało dla niego. I chociaż krytykował kolekcjonowanie szczytów, sam w tym uczestniczył. Robił to, żeby zmierzyć się ze sobą, starzejącym się Hajzerem. Nie epatował tymi sukcesami, ale był szczęśliwy i dumny z tego, że dokonał tego po tak długiej przerwie - mimo widocznych słabości fizycznych w stosunku do młodych himalaistów.

Dla wielu z nich był wzorem.

- Pokazywał im, że w górach liczą się też wytrzymałość, odporność na trudne warunki i doświadczenie. Był encyklopedią i żywym poradnikiem dla tych, których zabierał w góry. Wielu z nich umożliwił wyjazd w Himalaje. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie on, to by w nie nigdy nie pojechali. Nie znaleźliby albo samozaparcia, żeby zdobyć środki na taki wyjazd, albo nie uwierzyli wystarczająco w siebie, że mogą podołać organizacji czegoś tak skomplikowanego. Hajzer łamał bariery, często te występujące w głowach wspinaczy. Działał jak rasowy biznesmen, nie bał się podjąć ryzyka dla późniejszego zysku.

Na tle biznesowym czyniono mu też zarzuty.

- Wiele osób uważało, że jego zaangażowanie w PHZ służyło promocji HiMountain, kolejnej po Alpinusie firmie Hajzera. Zdawał sobie na pewno sprawę z tego, że to może pomóc firmie, ale to nie był jego wiodący cel. Krytycy nie wiedzieli najpewniej, że kiedy powstawał PHZ, kondycja firmy była dość dyskusyjna. Nie wiem, czy nawet spektakularny sukces programu pomógłby jej przetrwać, tak samo, czy uratowałby ją Hajzer, gdyby nadal żył.

Jak chciałbyś, żeby został zapamiętany?

- Jako wielki organizator polskiego himalaizmu. Kontynuator pewnych idei Zawady, który rozwinął je z czegoś spontanicznego w rozwiązania systemowe, poparte całą machiną dostosowaną do dzisiejszych czasów. Niektórzy go za to bardzo krytykowali, zapominając, że nie żyjemy w latach 80., i każda działalność sportowa i eksploracyjna podporządkowana jest pewnym mechanizmom, na które składają się sponsorzy i media. Nie da się od tego uciec, o ile nie jesteśmy Elonem Muskiem. Hajzer nie miał nieograniczonych zasobów, ale był dobry w roli organizatora i planisty w PHZ, chociaż nie o wszystko zadbał.

Co masz na myśli?

- Nigdy by się do tego nie przyznał, ale w jego poczynaniach widoczny był element wyścigu. Czołówka światowego himalaizmu też zaczęła sobie ostrzyć zęby na cele zimowe. Mówię tu o Simone Moro, Denisie Urubko i Rosjanach, którzy atakowali już K2 zimą i chcieli tam wrócić. Mieli takie możliwości, na pewno nie wahaliby się użyć wszelkich środków, odległych od uznanego w zachodnim alpinizmie stylu. Hajzer narzucił sobie wobec tego tryb pracy, w który wpisany był za duży pośpiech.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

Bartek Dobroch "Artur Hajzer. Droga Słonia". Wydawnictwo Znak, data wydania: 21.05.2018.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy