Andrzej Zawada. Człowiek, który wymyślił medialny himalaizm

Andrzej Zawada i Anna Milewska w bazie pod Everestem, styczeń 1980 /Foto: Fundacja Polskiego Himalaizmu im. Andrzeja Zawady /materiały prasowe
Reklama

Jestem przekonany, że siedziałby teraz na Twitterze, a media społecznościowe miałby w małym palcu. Jan Kiełkowski powiedział mi kiedyś następujące zdanie: "Zawada nie wymyślił zimowego himalaizmu, Zawada wymyślił medialny himalaizm". Bardzo celne - przyznaje w rozmowie z Interią Piotr Trybalski, autor wydanej właśnie biografii Andrzeja Zawady pt. "Wszechmogący. Człowiek, który wymyślił Himalaje".

Andrzej Zawada był wspinaczem, organizatorem wypraw w góry wysokie i jednym z najważniejszych pionierów himalaizmu zimowego. 

Jego dorobek jest imponujący. Zanim w lutym 1980 roku prowadzona przez niego wyprawa zdobyła Everest, inicjując nowy rozdział w eksploracji Himalajów i Karakorum, Zawada kierował m.in. pierwszym zimowym przejściem grani głównej Tatr (1959) i wyprawą na niezdobyty Kunyang Chhish (1971). Wraz z Tadeuszem Piotrowskim jako pierwsi zdobyli zimą Noszak (1973). Po wyprawie na Everest (na wierzchołku stanęli Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki), Zawada prowadził dalsze ekspedycje, m.in. na K2, Czo Oju i Nanga Parbat.

Reklama

Piotr Trybalski, biograf Zawady, jest dziennikarzem, fotografem i autorem książek. Przed "Wszechmogącym" wydał m.in. następujące pozycje: "Fotograf w podróży", "Podróże z Adrenaliną", "Ja, pustelnik. Biografia Piotra Pustelnika", "Wszystko za K2. Ostatni atak lodowych wojowników" i "Gdyby to nie był Everest" (wraz z Leszkiem Cichym).

Dariusz Jaroń, Interia: Skąd się wzięły góry u Andrzeja Zawady?

Piotr Trybalski: - Na pewno nie z powtarzanej przez niego anegdoty z dzieciństwa. Opowiadał w wywiadach, że jeszcze przed wojną, gdy mieszkał w Rabce z matką, stary Żyd zawiózł ich Rolls-Roycem w Tatry. Pierwszy raz zobaczył góry, wielkie wrażenie zrobiła na nim kolejka na Kasprowy, no zakochał się w tatrzańskich widokach. Pytałem o ten wyjazd Tadeusza Siemka, kumpla Zawady z młodych lat. "Andrzej? W góry? W życiu! Chodziliśmy w góry, nie za często, ale jednak. Jego to w ogóle nie interesowało".

W książce przytaczasz o wiele więcej mitów związanych z Zawadą.

- On się nimi budował. Pisał w dzienniku, będąc młodym studentem: "Jestem stworzony do rzeczy wielkich". Wspaniałe i przerażające zarazem. Ogromna pewność, kim chce być - nie w kontekście zawodu, tego, czym chce się zająć w przyszłości, tylko z punktu widzenia statusu społecznego. On to wiedział, zaplanował, kreował się od samego początku. Popatrz na małżeństwo z Anną Milewską - dziesięć lat się spotykali i rozstawali, każde miało kogoś na boku. Ale w końcu zdecydowali się na małżeństwo. Kochali się, owszem, ale dla Zawady był to bez wątpienia awans społeczny - związał się z aktorką, kobietą, która obracała się w tzw. sferach. Zawada zawsze chciał przynależeć do artystycznego środowiska, zdawał nawet do łódzkiej filmówki, ale się nie dostał. 

No dobrze, mamy faceta, który chce być kimś, gór praktycznie nie zna, a nagle postanawia zostać wybitnym wspinaczem. Dlaczego?

- Wychodzę z założenia, że góry były zupełnym przypadkiem. Zawada pretendował do sfer intelektualnych, grona postaci komentujących rzeczywistość. Wyniósł taką potrzebę z domu. Matka znała kilka języków, grała na pianine, organizowała wieczorki chopinowskie w okupowanej Rabce. Ojciec był dyplomatą, działał w wywiadzie gospodarczym, dziadek z kolei był powstańcem styczniowym. Wyobraź sobie, że masz taki background i lądujesz w powojennej, zniszczonej Warszawie, mieszkasz na stancji w ogródkach działkowych na Okęciu, masz szkorbut, bo nie dojadasz i zastanawiasz się, co zrobić ze swoim życiem? I jeszcze zawalasz studia, bo ci nie idzie fizyka, a jeszcze niedawno była dla ciebie odpowiedzą na wszystkie bolączki świata. Człowiek w momencie, w którym znalazł się Zawada, jest jak gąbka. Chłonie, szuka dla siebie kierunku. 

Kto mu pokazał góry?

- Koledzy i koleżanki ze studiów z Klubu Wysokogórskiego -  Jerzy Wehr, Maciej Kozłowski i Ela Kowalska, późniejsza żony Romana Teisseyre’a. To Ela zabrała go po raz pierwszy w Tatry. Wrócił zafascynowany, urzeczony romantycznym mitem wspinaczki, odskoczni od rzeczywistości, antytezy codzienności. Zawada był romantykiem, Anna Milewska mówi, że był sentymentalny, bujał czasem w obłokach. Klub Wysokogórski zawsze był elitą intelektualną. To go totalnie pochłonęło, był silnie zmotywowany, no i piekielnie ambitny, żeby robić coś wielkiego i oryginalnego.

Ile miał wtedy lat?

- Czasy studenckie. 22-24 lata.

Pamiętasz o czym myślałeś w jego wieku?

- Na pewno nie o tym, że muszę być kimś. Nie miałem wielkich przemyśleń egzystencjalnych, prób pozycjonowania siebie w świecie. Płynąłem z falą. Nie miałem nudnego życia studenckiego, ale prędzej korzystałem z nadarzających się okazji niż cokolwiek kreowałem. Chapeau bas przed Zawadą, on już wtedy wiedział, kim chce być.

Chciał być wielkim wspinaczem czy organizatorem?

- Z początku sam tego nie wiedział. Pewne jest natomiast to, że lubił adrenalinę i niebezpieczeństwo. Nie bez kozery zapisał się do Aeroklubu Warszawskiego. Skakał ze spadochronem, latał samolotem. Bardzo ważny był dla niego pierwszy skok ze swobodnym otworzeniem czaszy. Zrezygnował ze skakania, bo spadochroniarstwo było w latach pięćdziesiątych silnie zmilitaryzowane. Pojawił się Klub Wysokogórski, zaczął się wspinać, ale jak patrzyłem na rejestr jego przejść tatrzańskich z tamtego okresu, to są jakieś niuanse, tydzień w roku może. Bez porównania do tuzów epoki - Janusza Kurczaba, Jana Długosza czy Czesława Momatiuka. Ja więcej na rowerze jeżdżę niż on się wtedy wspinał.

Później nadszedł Międzynarodowy Rok Geofizyczny, zrzeszający badaczy z kilkudziesięciu krajów świata z obu stron żelaznej kurtyny. Na wspinanie nie było czasu. Jaka była w nim rola Zawady?

- Nie ma przesady w stwierdzeniu, że był ważnym trybikiem w polskiej delegacji. Odpowiadał za całą logistykę trudnego wyjazdu do Wietnamu. Jak się wczytywałem w szczegóły, to mam wrażenie, że żadna późniejsza wyprawa górska nie była trudniejsza do przygotowania. Oprócz Wietnamu, gdzie założono m.in. stację geofizyczną, wziął udział w wyprawie badawczej na Spitsbergen. Powstała wówczas Polska Stacja Polarna Hornsund, a Zawada przez cały pobyt blisko trzymał się z Ryszardem Schrammem, świetnym taternikiem i biologiem - w 1955 roku był w zespole, który jako pierwszy przeszedł latem główną grań Tatr. Zawada wrócił do kraju i trafił na silne parcie w środowisku, by powtórzyć ten wyczyn zimą. To był święty graal taternictwa - marzył już przecież o tym Adam Karpiński w dwudziestoleciu międzywojennym. Zawada chciał taką wyprawę poprowadzić.

Trafił na odpowiednich ludzi. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

- Był mistrzem świata świata w odnajdywaniu się we właściwym miejscu i czasie. To było coś więcej niż intuicja. Był akurat w pensjonacie w Zakopanem, gdzie zeszła ekipa Andrzeja Sobolewskiego po nieudanej próbie, zakończonej śmiercią jednego ze wspinaczy. Pociesza ich, mobilizuje. Mówi, że za rok zrobią to wspólnie. I tak się dzieje. Inny przykład - w 1973 roku Benon Czechowski wpada na pomysł, by jechać zimą w Hindukusz. Nie definiuje celu. Zawada jest po wejściu na Kunyang Chhish, dostaje propozycje od Komisji Sportowej Klubu Wysokogórskiego, by dołączyć do wyprawy. Do składu dołącza też Tadeusz Piotrowski, a Zawada wskazuje cel - Noszak. Reszta jest historią.

Czy Andrzej Zawada odnalazłby się we współczesnych realiach?

- Zdecydowanie. Jestem przekonany, że siedziałby na Twitterze, a media społecznościowe miałby w małym palcu. Jan Kiełkowski powiedział mi kiedyś następujące zdanie: "Zawada nie wymyślił zimowego himalaizmu, Zawada wymyślił medialny himalaizm". Bardzo celne.

Z obecnej perspektywy to zrozumiałe, kto potrafi zainteresować media i sponsorów, ten prędzej zgromadzi fundusze na wyprawę. A wtedy? Skąd Zawada wiedział, dlaczego i jak trzeba to robić?

- Od Ryszarda Schramma. Będąc na Spitsbergenie, wspięli się razem na Hornsundtind. Bardzo trudna góra, niewysoka (1431 m.), ale o warunkach zbliżonych do alpejskich, do tego dochodzi chwiejna, niebezpieczna pogoda. W raporcie do Taternika doświadczony wspinacz opisał dramatycznie całą drogę, ponazywał przedwierzchołki, wyszło, że eksplorację na miarę pierwszych himalaistów zrobili. Zawada, obserwując Schramma, uzmysłowił sobie, że nie jest ważne, co robisz w górach, lecz to, jak o tym opowiesz. Poza tym w latach 60. przy Klubie Wysokogórskim działała prężnie Komisja Propagandy. Chodziło o to, by odpowiednio nagłośnić sukcesy i umiejętnie wyciszać wypadki.

I co robiono w razie sukcesu?

- Opracowano wytyczne dla kierowników obozów centralnych. Procedura mówiła wprost - będąc, dla przykładu, w Alpach, po osiągnięciu dobrego wyniku należało zadzwonić pod podany numer korespondenta Polskiej Agencji Prasowej i przekazać informacje. Zawada znakomicie się w tym odnajdywał. Wracając do twojego pytania o to, czy chciał być wybitnym wspinaczem, czy organizatorem, myślę, że przełomowy był rok 1977. Po wyjeździe z Brytyjczykami w Hindukusz przekonał się, że jak nie pójdzie w kierunku lidera, nic więcej w górach wysokich nie osiągnie.

Sufitem okazał się wiek?

- Tak. Pamiętajmy, że urodził się w 1928 roku. On swój najlepszy czas przegapił, doszły do tego wyprawy naukowe. W 1977 roku dobijał do pięćdziesiątki, to jest koniec wielkiego wspinania, spada odporność organizmu na wysokość. Oczywiście, on wielokrotnie przeginał, jeszcze w 1996 roku na Nanga Parbat pchał się do góry, ale po wyprawie w Hindukusz uświadomił sobie, że szansa na to, by być kimś, tkwi w kierowaniu grupą.

Później przyszedł spektakularny sukces zimowego Everestu. Po Noszaku i przekroczeniu z Andrzejem Heinrichem jako pierwsi granicy 8000 metrów (na Lhotse) to był naturalny krok dla Zawady? 

- Zimowy himalaizm się do tego nadawał idealnie też dlatego, że nie był sportem indywidualnym. Wytłumaczenie było proste - konieczny jest styl oblężniczy, bo alpejski zimą nie ma w Himalajach i Karakorum szans. Okna są za krótkie, pogoda zbyt gwałtowna. No nie da się. Co prawda Jerzy Kukuczka na Dhaulagiri i Czo Oju zaliczył zimą kilka nocy pod gołym niebem, ale z definicji tak się nie robi. Za duże ryzyko. Zawada wpadł w pewnym momencie na pomysł, żeby do mediów przekazywać informację, że zespół zdobył szczyt, jest sukces wyprawy, a nie jednostek. To była jego inicjatywa, ale też wspinacze byli wtedy inni. Kompletnie inaczej myśleli o zespole, niż to ma miejsce obecnie. Swoją drogą co byś czuł, gdybyś był wtedy na Evereście? 

Strzelam, że mieszaninę euforii i przerażenia. A co?

- No właśnie. W takiej sytuacji nie wpadłbym na to, żeby krzyczeć: "To dzięki wam! To dzięki wam! Sukces jest wspólny". Dla nich to było spontaniczne. Indywidualizm mówiącego te słowa Krzyśka Wielickiego wykiełkował z czasem. 

Drugi zdobywca szczytu, Leszek Cichy, miał już mocny dorobek. Dla Krzysztofa Wielickiego to był właściwie początek sukcesów.

- Absolutny początek. Pojechał z listy rezerwowej. Ale oni wtedy tak myśleli o wspinaniu. To było też echo zdobywania eksploracyjnego gór wysokich. Nie dało się tego wówczas inaczej robić. Natomiast z czasem wspinanie stało się dyscypliną indywidualną - technika wspinania, pokonywanie trudności to jest we wspinaczce sportowej ważniejsze niż wejście na szczyt. Zawada chciał szczytów, dla Wojciecha Kurtyki, dla kontrastu, liczyły się trudne drogi. Weźmy jego słynną Świetlistą Ścianę na Gasherbrumie IV (przebytą wraz z Robertem Schauerem). Ściana zrobiona, wyczyn niesamowity, a szczyt? Już tam ktoś był wcześniej.

Mówiłeś, że Andrzej Zawada dziś odnalazłby się w medialnej rzeczywistości. Ale w latach 90. magia prysła. Opisujesz w książce, jak wraz z dokumentalistką Anną Pietraszek wybrał się na spotkanie do jednego z dyrektorów TVP. Chodziło o środki na realizację filmu. Nie dość, że nie dostał pieniędzy, to jeszcze usłyszał prześmiewcze pytanie, kim właściwie jest Zawada?

- Szedł przekonany, że, jak zwykle, wszystko się ułoży. Strasznie trudny to był dla niego moment, ale jak popatrzymy na bilans tego, co przez lata zdobył, wynegocjował i osiągnął, to jest on zdecydowanie na plus. Aż mi się śmiać chce, jak czytam, że pracownicy ambasady RP w Pakistanie spisywali jego relacje nadawane przez radio, odsyłali mu do poprawki, a potem wysyłali te sprawozdania do Polski. Z własnej woli. Na wyprawy zabierał najlepszych filmowców, w Polsce miał zaprzyjaźnionych dziennikarzy, którzy pod dyktando pisali o jego wyprawach. Zawada chciał by o himalaizmie pisano jak o piłce nożnej - wszędzie i cały czas. 

Co on miał takiego w sobie?

- Potworną charyzmę.

Czym ta charyzma się objawiała?

- Zawada był trochę jak szlachcic. Wielicki ujął to obrazowo: "Myśmy byli środowiskiem kloszardowym, a on był zawsze z lepszej sfery". Mieli do niego respekt, swoje robiła też bariera wieku. Inaczej się wtedy patrzyło na 20 lat różnicy. Poza tym on miał konkretny górski dorobek, jego wyprawom wiele wychodziło, no i potrafił zawsze odnaleźć pieniądze. Nikt mu nie odmawiał. W oficjalnych kontaktach nigdy nie okazywały wyższości. Różni ludzie przychodzili po wsparcie do urzędów i firm państwowych, on zawsze był uprzejmy, władał piękną polszczyzną, miał bajer, ale nigdy nie był nachalny. Była w nim pewna szlachetność i naturalna klasa. Też dlatego szalały za nim kobiety.

Ta umiejętność otwierania wielu drzwi sprawiła, że stał się tytułowym wszechmogącym?

- Z mojego punktu widzenia to się wiąże ze śmiercią Zawady. Jego jedyną porażką z prawdziwego zdarzenia. Jemu się wydawało, że może wszystko, niezależnie od koniunktury. Po 1989 roku skończyło się finansowanie himalaizmu, skończyły się długie urlopy. Długo niczego nie organizował, na K2 zimą trzeba było miliona dolarów, więc wybrał wariant zdecydowanie tańszy - Nanga Parbat. Maciej Berbeka próbował trzykrotnie, nie wyszło. Jedzie wyprawa Andrzeja Zawady, pierwsze podejście, do szczytu zabrakło 150 metrów! Nikt wcześniej nawet nie tknął zimą tej wysokości na Nanga Parbat. Jak się jechało z Zawadą, był większy spręż. Każdy chciał się wykazać, może o tej wyprawie też będzie głośno?

Andrzej Zawada miał nie tylko zwolenników, ale i przeciwników.

- Zgadza się. Dla pokolenia wspinaczy sportowych lat 70. - Kiełkowskiego, Janusza Kurczaba - to był kierownik wypraw, nikt więcej. Kiełkowski tłumaczył mi: "Myśmy byli pokoleniem Kazalnicy". Dla Zawady - zero górskiego szacunku, bo dla nich, jak dla Kurtyki, wspinanie to jest styl alpejski i trudne drogi, a nie poręczowanie w stylu oblężniczym, byle tylko dostać się na szczyt. Ich to nie interesowało. 

Polski himalaizm jest w kryzysie. Myślisz, że ktoś pokroju Andrzeja Zawady potrafiłby to zmienić w obecnych realiach?

- Na pewno brakuje nam ludzi z wizją. Najbliżej do Zawady miał Artur Hajzer. Krzysztof Wielicki tej charyzmy nie ma. Niesamowity wspinacz, świetny człowiek, ale nie realizuje się jako kierownik. Od niedawna w miejsce Polskiego Himalaizmu Zimowego działa Polski Himalaizm Sportowy, jest inicjatywa oddolna, są świetni wspinacze - chociażby niesamowici młodzi ludzie z krakowskiej Sakwy, jak Wadim Jabłoński, Karolina Ośka czy Michał Czech. Poza tym jest Kacper Tekieli, Marcin Tomaszewski, Marek Raganowicz czy Adam Bielecki.

Ludzie są. To czego nie ma?

- Brakuje kogoś, kto by to pociągnął. Z drugiej strony wspinanie sportowe ma w swoim DNA wpisany indywidualizm, czyli zupełnie inaczej niż w himalaizmie oblężniczym, gdzie liczył się zespół, wspólna praca na sukces wyprawy. Kierownik, przeważnie, jest biurokratą, może też motywować wspinaczy, ale co ma powiedzieć dwójce idącej w ścianę? Inny sport, inna motywacja. Himalaizm się zmienił. Polski Związek Alpinizmu może dać środki, sprzęt, pomóc wyznaczyć cel, tak też się dzieje, ale to za mało, jeśli nie będzie kogoś, kto to szarpnie do przodu. Mam nadzieję, że wkrótce ktoś taki się pojawi. 

W tych wszystkich oczekiwaniach są też postronni obserwatorzy.

- Teraz czekają, aż ktoś wskaże nowe K2. Ale czy to jest komukolwiek do czegoś potrzebne?

Rozmawiał Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dariusz Jaroń | książka | Himalaje | himalaizm
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy