Ameryka to Wieża Babel tydzień później

Jakub Ćwiek: Ameryka jest krajem „fast”, bo nikt tam nie chce na nic czekać /Tomasz Pluta /Wydawnictwo SQN
Reklama

- Ameryka to kraj, do którego przybywają ludzie z różnych stron świata, którzy za wszelką cenę chcą się porozumieć. To taka Wieża Babel tydzień później. Wszyscy próbują znaleźć wspólny język i odkrywają, że nawet jeżeli używają zupełnie innych słów, tym językiem są opowieści - mówi pisarz Jakub Ćwiek, autor książki "Drobinki nieśmiertelności".

Agnieszka Łopatowska, Interia: Kiedy w twoim krwioobiegu pojawiają się drobinki nieśmiertelności?

Jakub Ćwiek: - Najczęściej w momentach, w których robi się bardzo, bardzo źle albo bardzo, bardzo niebezpiecznie. Przychodzi kryzysowy moment i mówię sobie: "Przecież muszę sobie poradzić, musi być jakieś wyjście". Wtedy nagle nabieram mocy i robię coś, co wydawało się nieosiągalne. A gdy się uda, czuję niebywałą energię, która pozwala mi od ręki załatwiać codzienne trudności. Nazywam to zasadą zachowania zajebistości, ale drobinki nieśmiertelności brzmią bardziej poetycko.

Reklama

Na ile drobinki nieśmiertelności są powiązane z testosteronem?

- Nie wydaje mi się, żeby były. Mam wrażenie, że mogą działać u jednej i u drugiej płci bez najmniejszego problemu. Nieśmiertelność mamy chyba wszyscy wpisaną w geny. Jest związana z byciem dzieckiem, bo dzieciak, który w nas tkwi, jest w stanie - może z głupoty, może z wiary - podejmować różne zadania, pomimo że niektóre wydają się niemożliwe.

"Drobinki nieśmiertelności" to tytuł drugiej książki, którą napisałeś po powrocie z wyprawy po Stanach Zjednoczonych śladami najpopularniejszych zjawisk popkultury. Wyjaśnisz tym, którzy nie czytali "Przez stany POPświadomości", skąd pomysł na ten wyjazd?

- Wpadliśmy na niego z moją koleżanką Agatą "kreską_" Krajewską. Naszym wzorem był zespół Foo Fighters, który płytę "SonicHighways" tworzył odwiedzając miasta związane z historią amerykańskiej muzyki: Chicago, Los Angeles, Nowy Orlean, Nowy Jork, Memphis i tak dalej. Pod wpływem inspiracji każdym z tych miast, komponowali jeden kawałek. Tak powstała wyśmienita płyta i serial pod tym samym tytułem. Urzeczony jednym i drugim stwierdziłem, że chciałbym zrobić odpowiednik akcji w formie książkowej. Stworzyć zbiór opowiadań pokazujący Amerykę moimi oczami, z europejskiego punktu widzenia. A przy okazji napisać to, co było w serialu, czyli stworzyć książkę podróżniczą ze zdjęciami i z dodatkami filmowym. Zaczęliśmy myśleć, kogo dobrać do ekipy, żeby książkę "making off" uczynić jak najbardziej atrakcyjną. Żeby przedstawiała mnóstwo różnych punktów widzenia, bo powszechnie wiadomo, że ja sam zagadałbym wszystkich na śmierć.



Ale nie jesteś człowiekiem, który marnuje słowa, więc nie widzę problemu.

- Jestem jak ta wiewiórka ze "Skoku przez płot", która dostała kroplę kawy. Mówię za dużo, za szybko i strasznie się wszystkim ekscytuję, więc to nie mógł być tylko mój punkt widzenia. Zaprosiliśmy do współpracy Radka Teklaka, który ma bardziej ironiczne, zdystansowane podejście do życia i popu. Brakowało nam jeszcze dziennikarza fachowca, więc zabraliśmy Bartka Czartoryskiego - uważam, że w tym kraju niewielu ludzi jest od niego lepszych, jeżeli chodzi o popkulturę. Pojechał z nami świetny reżyser Patryk Jurek. Był też mój tata, z którym - chociaż nie mówi słowa po angielsku - gdziekolwiek jestem na świecie, czuję się najpewniej, bo z każdym jest w stanie się dogadać. Był naszym kierowcą, bardzo nam pomógł.

- Docelową książką są jednak "Drobinki nieśmiertelności" i pracą nad nią nie dzieliłem się już z nikim.

Te książki powinno się czytać łącznie, czy mogą istnieć obok siebie?

- Mogą zupełnie egzystować osobno. "Drobinki nieśmiertelności" są napisane jako zbiór niezależnych od siebie opowiadań. Właściwie jedyne, co czytelnik powinien wiedzieć, to to, że są to opowiadania amerykańskie - nawiązujące do różnych spojrzeń na amerykański mainstream. Ale nawet bez tej wiedzy są to po prostu historie o ludziach, którzy ze sobą rozmawiają i sceny, które mogą mieć swoje reminiscencje w filmach.

- Jeżeli ktoś przeczyta najpierw "Drobinki nieśmiertelności", a potem "Przez stany POPświadomości", zobaczy dużo więcej impulsów do powstania tego zbioru, które miały miejsce w rzeczywistości. Każde opowiadanie "Drobinek..." ma na końcu dwa - trzy zdania o inspiracji, ale bardzo skrótowo. Z kolei "PSPOP" jest nieco zwariowaną książką podróżniczą. Są powiązane, mogą się dopełniać, ale też nie ma konieczności, żeby czytać jedną i drugą.

Na pomysł, żeby umieszczać pod opowiadaniami inspiracje wpadłeś od razu, czy przyszedł on ci w trakcie pisania książki?

- Już dawno wiedziałem, że jeżeli będę kiedykolwiek publikował zbiór niezależnych opowiadań, to będę wpisywał skąd się wzięły. Wynika to trochę z lenistwa, ponieważ nie chce mi się za każdym razem wymyślać odpowiedzi na pytanie: "Skąd pan czerpie pomysły?". Nie da się na nie odpowiedzieć uczciwie i satysfakcjonująco, bo odpowiedź brzmi: "Z życia". Ale wiadomo, że pytający chciałby poznać pewien mechanizm skąd od punktu A doszedłem do punktu B. Kiedy dostaje krótką informację o tym, co mnie zainspirowało, może spróbować odtworzyć mój tok myślenia i zbudować sobie własne wyobrażenie na ten temat.

Obejrzyj fragment wywiadu w wersji wideo:

W "Drobinkach..." piszesz, że Ameryka składa się ze szczegółów. Które przychodzą ci od razu na myśl?

- Przede wszystkim Ameryka to kraj, do którego przybywają ludzie z różnych stron świata, którzy za wszelką cenę chcą się porozumieć. To taka Wieża Babel tydzień później. Wszyscy próbują znaleźć wspólny język i odkrywają, że nawet jeżeli używają zupełnie innych słów, tym językiem są opowieści. Te szczegóły, z których składa się Ameryka to fragmenty różnych kultur, które zgrywają się ze sobą właśnie przy pomocy uniwersalizmu opowieści.

"Ludzie nie są już prawdziwi, (...) więc nie chcą prawdziwych historii, prawdziwego jedzenia. Liczą się natychmiastowe wrażenia, łatwe żarcie" - to twierdzenie globalne, czy odnosi się twoim zdaniem tylko do Stanów?

- Myślę, że to jest globalne, ale to Stany nam pokazały, że tak można. Że można skrócić opowieść, wyciągnąć z niej najprostsze emocje i władować ją w blockbuster. Że można podać jedzenie, które jest w taki sposób doprawione, żeby natychmiast dawało satysfakcję. Ameryka jest krajem "fast", bo nikt tam nie chce na nic czekać, nikt nie chce pozwalać sobie na stopniowe rozkoszowanie się czymś. Liczy się to, co jest w tym momencie. To, co jest teraz. I nie trzeba przejmować się konsekwencjami.

A czy my gonimy za taką Ameryką?

- Gonimy. To, że dzisiaj wygrywają na Facebooku dwa słowa ze zdjęciem, że rządzi nami post z Twittera, że Instagram rozwija się tak szybko pokazuje, że potrzebujemy komunikatów przyswajalnych natychmiast i właściwie bez żadnego wysiłku.

"Dziś świat nie ma już do zaoferowania mężczyzn, (...) , którzy wiedzą, jakich historii ludzie chcą słuchać, i czasem uznają, że warto je opowiedzieć" - taka teza pada też w twojej książce. Wielu was jest?

- Szczerze mówiąc, staram się taki być. Natomiast pisząc ten tekst nie myślałem o ludziach takich jak ja, a raczej takich jak Monk - 87-letni emerytowany żołnierz, którego poznałem w Stanach. To jest facet, który potrafił zdumieć samego Johna Wayna. Albo tacy ludzie, jak mój dziadek, który mając 8 lat, kawał czasu przetrwał sam, bez rodziców, w okupowanej Warszawie. To byli ludzie hartowani rzeczywistością. Twierdzili, że po pierwsze niemożliwe nie istnieje, a z drugiej strony jeśli jesteś w czymś dobry, nie powinieneś spoczywać na laurach i się z tym obnosić. Wierzyli, że są zasady, których zawsze trzeba się trzymać, zadania, które zawsze trzeba wykonywać i słowa, których zawsze trzeba dotrzymać.

"Pamiętaj, że nie decydujesz o tym, kiedy wybrzmi ostatni gong, lecz o tym, czy będziesz wtedy stał na nogach" - taką radę dostaje bohater opowiadania "Święty". Czy to jest również twoja dewiza?

- Nie wiem, na ile jest moja, bo ją przemyślanie podzielam, a na ile jest mi wkodowana do głowy, jak na przykład katolickie zasady, które wrastają w ciebie zanim jeszcze jesteś czegokolwiek świadom i determinują cię na całe życie. To parafraza słów z filmu "Rocky", która mocno wpisała się w moją świadomość. Staram się żyć według tego zdania, bo ono obrazuje zasadę: nie nasze zwycięstwa czynią nas tymi, jakimi jesteśmy, tylko porażki i to, jak sobie z nimi poradziliśmy.

Fani twojej twórczości fantastycznej niepokoją się, że już bliżej twoim książkom do realizmu. Porzuciłeś fantastykę?

- Pisałem fantastykę przede wszystkim dlatego, że wywodziłem się ze środowiska fantastycznego i opowieści, które wtedy miałem w sobie, były wyłącznie fantastyczne. Jeżeli obracasz się w odpowiednich kręgach ludzi i cały czas spędzasz z nimi, twój sposób myślenia jest przestawiony tak, żeby utrzymywać się w tym środowisku. Im bardziej poszerzasz swoje kręgi, zmieniają się proporcje opowieści.

- Fantastyka dla szeregu autorów jest formą zabezpieczenia przed brakiem warsztatu. Można się posłużyć gadżetami fantastycznymi, żeby ukryć, że się pewnych rzeczy jeszcze nie umie pisać. U mnie tak było. Znając bardzo dobrze narzędzia fantastyczne, byłem w stanie zamaskować braki umiejętności zawodowych. Po czym doszedłem do momentu, w którym stwierdziłem, że już nie potrzebuję fantastyki, żeby się zabezpieczyć.

Poczułeś się pewnie?

- Poczułem, że mogę pisać, co chcę. I teraz piszę, co chcę. Nie zawsze fantastykę, choć gdy teraz się za nią zabieram, a wciąż czynię to z największą przyjemnością, wiem już, że to świadomy wybór, nie konieczność. Bo jest jeszcze trzeci etap, w którym autorzy dojrzewają do momentu, w którym mogą pisać, co chcą i zdobywać kolejne środowiska. Ale żeby opowiedzieć wszystko, co chcą, zwykle muszą użyć elementów fantastycznych. To już jest ten najwyższy z najwyższych poziomów, który osiągnął na przykład Cormac McCarthy swoją najlepszą książką, czyli "Drogą". Autor wybitny, żeby opowiedzieć historię o tym, do czego zmierzamy - czyli odpowiedzieć na jedno z najważniejszych pytań literatury - musiał się posłużyć fantastyką i to było niesamowite.

- Czuję, że jestem już w pełni na tym drugim etapie i to dla mnie powód do dumy. Ale niczego nie porzucam, nadal mam bardzo dużo historii fantastycznych, które chcę opowiadać. Nie chcę też nieustannie wchodzić w tony nostalgiczno-refleksyjne, bo pisząc chcę się śmiać. Dlatego następną książką będzie "Zawisza Czarny" - przygoda, superbohaterska akcja przeładowana bardzo aktualną satyrą społeczną. Czegoś takiego potrzebuję dla odmiany.

Jesteś człowiekiem wielu talentów. Niewiele osób wie, że jesteś autorem sztuki teatralnej "Świetlik w ciemnościach".

- Jakkolwiek bardzo mi miło, kiedy słyszę, że jestem człowiekiem wielu talentów, to dla mnie nie do końca prawda. Większość tego, czym się zajmuję ma związek z pisaniem. Czasem o trochę innym charakterze, ale to wciąż pisanie. To, że "Świetlik w ciemności" stał się bardzo fajną sztuką, to bardziej zasługa Michała Pałubskiego, który jest jego reżyserem. Tekst tekstem, ale trzeba było w niego tchnąć życie i nie ja się tym zajmowałem. Nie przekładałem go na rzeczywistość.

- Mnie natomiast się marzy, żeby być gawędziarzem. Jakiś czas temu na przykład doszedłem do tego, że nie chcę dzielić swoich idoli na rzeczywistych i nierzeczywistych. I uważam, że niezależnie od tego, czy istniał czy nie, takim idolem jest dla mnie Jezus. Przychodził do konkretnych ludzi, patrzył na nich i mówił: "Mam wam coś do powiedzenia.To jest ważna rzecz, ale żeby wam to przekazać, muszę to powiedzieć w waszym języku, przy pomocy metafor właściwych dla was. To jest moja historia, ale opowiadam ją wam, więc musicie ją tak usłyszeć, żebyście ją zrozumieli". Mistrz gawędy!

- Dostosowanie każdej opowieści do medium właściwego w danym momencie, to coś, czego każdy autor powinien się nauczyć. To bardzo ważny element pokory autorskiej. Czyli: zrobić wszystko najlepiej jak potrafię, ale jeżeli dochodzę do końca swoich kompetencji, oddać to ludziom, którzy się lepiej znają. Przyjąć, że coś zostanie zmienione, że nie gramy już pierwszych skrzypiec. Że to już nie jest moja, ale nasza opowieść.

Do tego trzeba mieć dużo pokory, ale i zaufania.

- Tak. Żeby nabrać tej pokory, zamknąć oczy, policzyć do trzech, spojrzeć na to jeszcze raz i powiedzieć: "Tak, to jest lepsza wersja". Tak miałem z komiksem "Kłamca. Viva l'arte", który robiłem z Dawidem Pochopieniem. Zobaczyłem, jak pracuje na mojej historii, która miała być całkiem zabawna, a potem przeskoczyć w bardzo poważną. U niego emocje się wyrównały. Najpierw mi się to nie podobało, a potem zobaczyłem, jak elegancko historia ułożyła się przy pomocy jego rysunków.

- Jakkolwiek ciągle nie potrafię pracować zespołowo, to kiedy w końcu sobie pokrzyczę, pokłócę się z kimś i wreszcie ustąpię, bo powinienem, to przyznaję, że efekt jest lepszy.

Najnowszy zespół, w którym działasz, to grupa stand-upowa Brothells, ze wspomnianym Michałem Pałubskim i Maciejem Linke. Jak się w niej czujesz?

- To, co właśnie powiedziałem o kłóceniu się, to nasze nowe doświadczenie. Pracowałem w życiu w trzech zespołach, które miały prawdziwe mocne efekty. Mogę opowiedzieć o dwóch. W jednym z nich pracowałem z kreską_ w reklamie i dostawaliśmy zlecenia kampanii, które miały zszokować klienta. Świetnie nam szło właśnie dlatego, że niemal nieustannie się kłóciliśmy i to tak, że ludzie bali się wejść do pokoju, a większość była przekonana, że zaraz się pozabijamy. Ale my tylko toczyliśmy krwawy bój o jak najlepszy pomysł. I gdy go wreszcie spisywaliśmy, zgodnie uznawaliśmy, że to jest to. I faktycznie działało! Druga grupa to właśnie Brothells. Tu też pracując z nimi, często się zacietrzewiam, ponieważ wiem, że większość moich pomysłów jest dobra.

Obiektywnie dobra?

- Tak!!! Obiektywnie dobra dla mnie. (śmiech) Natomiast wiem, że nie jestem szczytem możliwości czegokolwiek, a już na pewno nie naszego zespołu. Jeżeli efekt ma być większy, niż ja, to trzeba wyjść poza pewne ramy, pozwolić ten pomysł zmodyfikować i dopasować do innych. Nie ja stawiam najpiękniejszą na świecie katedrę, ja tylko dokładam jedną z cegieł, która składa się na większą całość. Jeżeli Michał wyrzuca coś mojego z monologu, będę o to walczyć do ostatniej chwili, obrażę się na niego i wkurzę.

Jak wygląda ta ostatnia chwila?

- Nie mogę ci powiedzieć, ale to naprawdę ostatni moment. (śmiech) Naprawdę się wtedy wkurzam, a co gorsza, nie zawsze jestem pewien, nawet już wychodząc na scenę, że to była dobra zmiana. Ale to, co zostaje jest w porządku, a ja dzięki temu zyskuję pewność, że kiedy Michał powie, że coś było dobre, to było dobre. I ta pewność jest często cenniejsza niż bronienie ryzykownego żartu. Zespoły są po to, żeby zrobić coś, co przerasta osobno każdego z nas.

"Czy nie o to chodzi w stand-upie? By rodził się z przetrawionego gniewu i frustracji?" - to też cytat z "Drobinek nieśmiertelności".

- Częstym problemem jest to, że stand-up próbuje być jednoosobowym kabaretem, a nie powinien. Stand-up to gorycz opowieści, która powinna być lekko dosłodzona, żeby była strawna dla publiczności. Najlepsze stand-upy, jakie słyszałem życiu, są strasznie gorzkie. Tylko łykamy tę gorycz jak tabletkę, która ma słodziutką powłokę, ale potem i tak do nas dociera. Richard Pryor mówi o tym, w jaki sposób traktuje się czarnoskórych, słuchamy Louisa CK, kiedy opowiada jak bardzo nie doceniamy naszego życia i tego w jaki sposób moglibyśmy żyć czy George’a Carlina, który był sumieniem Ameryki - to wszystko są opowieści przepełnione smutkiem, a tylko doprawione humorem. Myślę, że stand-up zawsze powinien rodzić się z wk*rwu.

W trójkę pracujecie też nad zupełnie innym projektem - filmowym. Możesz o nim trochę opowiedzieć?

- Żeby to jednym! Ale opowiem trochę o pierwszym. To będzie krótkometrażowy film, trochę świąteczna przypowiastka, trochę kino gangstersko-kopane. Do napisania scenariusza zainspirował mnie film "Ślepa furia" z Rutgerem Hauerem oraz wielka powtórka filmów akcji z lat osiemdziesiątych. Uwielbiam tamto kino, kocham jego szczerość i bezkompromisowość połączone z tą niezwykle charakterystyczną dla tamtej narracji naiwnością i wiarą w prostotę świata. Nie ukrywam też, że ogromne znaczenie miał dla mnie fakt poznania tak cudownych ludzi jak Maciek, Michał, Jacek Rozenek czy Grzesiek Daukszewicz. To oni, a potem stale poszerzający się zespół przyjaciół fachowców, sprawili, że napisałem tę historię z zamiarem przeniesienia go na ekran. Film będzie się nazywał "Niegrzeczny" i ma być naszą wprawką przed serialem internetowym "Stróże". O nim powiem tylko tyle, że to produkcja osadzona w świecie mojego "Kłamcy" i stanowiąca miks "Nieba nad Berlinem", "Dogmy" i "Zabójczej broni".

Z innej beczki: słyszałam, że podobno zepsułeś ostatnio napad na bank...

- Gramy w GTA online (gra Grand Theft Auto - red.). Nie chciałem zaczynać, bo dawno temu dałem się wkręcić w bycie testerem World of Warcraft i miałem przez to wycięte pół roku z życia. Zarzekałem się, że nie będę już grał w żadne gry sieciowe. Ale Maciek postanowił wkręcić mnie w GTA, żebyśmy napadali na banki. To coś, czego nigdy nie chciałbym zrobić w prawdziwym życiu, ale lubię widzieć w filmach, czytać o tym w książkach, więc w grze postanowiłem dać się ponieść. 

- Nie jestem jednak jakimś wybitnym graczem konsolowym. Lubię przygodówki, ciekawe gry niezależne, a z gier akcji preferuję strzelanki. Jestem natomiast fatalny we wszystkich produkcjach, w których trzeba jeździć samochodem i jakimikolwiek innymi pojazdami. Tu wracamy do rozmowy o zespołach - to lider decyduje kto jest kim, wie jakie są słabości i mocne punkty członków zespołu. Więc jeżeli Maciek decyduje, że jestem strzelcem, który siedzi z tyłu i strzela do wszystkiego dokoła to mamy świetne efekty, bo jestem jednym z najlepszych strzelców. Ale jeżeli Maciek postanawia posadzić mnie za kółkiem, to jest więcej niż pewnie, że misja nie wypali.

Czyli w zasadzie nie ty zepsułeś ten napad, tylko on.

- Tak właśnie było!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy