Aleksander Doba: "Jest oczywiste, że odczuwałem wtedy strach"

Aleksander Doba zmarł w wieku 74 lat /Beata Zawrzel/REPORTER /East News
Reklama

Podczas moich morskich wypraw kajakowych rzadko podziwiałem wschody słońca. Często natomiast wspaniałe zachody. Mój morski kajak "North Sea Star", wyprodukowany w firmie "Plastex" pana Ryszarda Serugi w Warszawie, umożliwił mi zrealizowanie kilku wspaniałych wypraw. Kajak ten, o długości 5300 mm i szerokości 660 mm, jest bardzo dzielny w różnych warunkach na morzu. Płynie się nim szybko i pewnie, nawet z dużym bagażem (około 50 kg). 

Przeciętny turysta jednak nie czuje się w nim pewnie, bo nie jest to krypa turystyczna i łatwo się wywraca. Po nabyciu wprawy można na nim pływać w różnych warunkach, bezpiecznie realizując wspaniałe trasy. W żadnym wypadku nie można się jednak w takim kajaku zdrzemnąć, płynąc samotnie. Wyprawy morskie odbywałem wzdłuż brzegów, zatrzymując się pod koniec dnia na lądzie na nocleg. Nie jestem rannym ptaszkiem, i wspaniałe wschody słońca z reguły przesypiałem.

Reklama

Tym razem jestem w kajaku zbudowanym specjalnie dla bezpiecznego przepłynięcia oceanu. Ponieważ mam spędzić w kajaku kilka miesięcy, musi on mieć jakąś kabinę do spania. Do spania na karimacie jestem przyzwyczajony. Tutaj mam aż dwie karimaty dla komfortu. Przecież rok wcześniej opłynąłem Magiczne Morze Syberii - Bajkał. Typowy biwak nad jego brzegiem to namiot rozłożony na kamieniach różnej wielkości z jedną karimatą na podłodze. 

Dobrze znam ten rytuał wybierania szyszek i kamieni na biwaku przed rozłożeniem namiotu w Polsce. Gdy pokazywałem zdjęcia mojego namiotu nad brzegami Bajkału, pytano mnie, jak mogłem spać na tak kamienistym podłożu? "Normalnie - odpowiadałem. - Gdy jakiś kamień za bardzo mnie uwierał, obracałem się i masowane kamieniami miałem inne miejsca na ciele". Wysypiałem się tam dobrze.  Wspaniałe, czyste powietrze. Temperatura w sam raz na użycie cienkiego śpiwora.

(...)

Żeby żyć, trzeba jeść. Miałem w luku bagażowym żywność liofilizowaną na jakieś trzy miesiące. Zaształowałem (upakowałem) ją tam w hali stoczni z pomocą Michała. Aby torebki z jedzeniem się nie przemieszczały, założyliśmy dwie przekładki z grubej karimaty. Przekładki uwiązaliśmy linkami do ścianek komory bagażowej. Mając na uwadze możliwość wydłużenia się mojej Wyprawy ponad zakładany czas trzech, czterech miesięcy, chciałem mieć wystarczającą ilość żywności z rezerwą na dwa tygodnie. Żywność liofilizowana powinna mi starczyć na ponad trzy miesiące. 

Klasyczną żywność kupiłem w wielkim szczecińskim centrum handlowym. Załadowałem duży kosz po brzegi. Nabyłem różne puszki mięsne i rybne. Fasole w słoikach i w puszkach. Ryż w saszetkach, paluszki klasyczne i serowe. Sery twarde żółte, bez dziur. Dużo przeróżnych słodyczy: ciastka, wafelki, czekolady, chałwy, cukierki, nutelle, słodzone mleko zagęszczone w tubkach, mleko w proszku. Suszone owoce - śliwki, morele, jabłka, rodzynki. Różne mieszanki orzechów. Kawę rozpuszczalną i mieloną, herbatę, cukier.

Miałem też kilkanaście kostek przeżyciowych od Andrzeja Bębna - niesamowicie skutecznie załatwiającego wiele spraw. Byliśmy kiedyś aktywnymi członkami Akademickiego Klubu Kajakowego "Pluskon" Szczecin; szkoda, że klub ten obecnie praktycznie nie istnieje. Te kostki to były racje żywnościowe z tratw ratunkowych statków, wycofywane z eksploatacji z powodu kończącego się terminu ważności. Z takich tratw Andrzej zaopatrzył mnie jeszcze w rakiety spadochronowe czerwone, flary czerwone, pławki dymne, dryfkotwy oraz dwie odsalarki o napędzie ręcznym - wielkie dzięki, Andrzeju. Co z jedzenia jest najmniej trwałe, to starałem się spożyć w pierwszej kolejności. Słodycze miały mi starczyć na całą Wyprawę. Jako że jestem wybitnym antytalentem do gotowania, miałem z tym problemy. 

W zamierzchłych czasach, jeszcze w ubiegłym wieku, czyli w 1989 roku, postanowiłem bardzo drastycznie, wszechstronnie przetestować moją rodzącą się pasję kajakową. Pierwszy spływ kajakowy zaliczyłem, mając prawie trzydzieści cztery lata. Było to w lipcu 1980 roku na rzece Drawie. Pierwszy spływ, pierwsza wywrotka (teraz nazywa się to najczęściej kabiną). I tak wpadłem w te kajaki. Członkiem Klubu Kajakowego "Alchemik" Police jestem od pierwszego spływu do dzisiaj. 

Pływając coraz częściej, starałem się poznawać nowy sprzęt, rzeki; nabywać umiejętności i doświadczenia. Zacząłem odczuwać niedosyt pływania. Często gdy kończyliśmy etap, rozłożony był biwak, rozdzielone zadania (szybko zacząłem sam organizować wyjazdy klubowe po całej Polsce jako członek zarządu lub prezes klubu) - wszyscy czuli zmęczenie. Czasem, ujmując to brutalnie, "padali na pysk", a ja wtedy mówiłem, że przed biwakiem widziałem jakiś dopływ, że sobie tam popłynę (pod prąd, oczywiście), spenetruję go, bo mnie zaciekawił i chcę jeszcze popływać. "Ty to nigdy nie masz dosyć?" - pytali z niedowierzaniem.

Każdy uprawiający turystykę kajakową (i nie tylko kajakową, i nie tylko turystykę) ma jakieś swoje rekordy. Zaraz, zaraz. Rekordy w turystyce? Już tłumaczę, o co mi z tymi rekordami chodzi. Każdy, kto był na kilku spływach kajakowych, wie, że każdy etap jest inny. Odbywa się na innej trasie. Jest dłuższy albo krótszy. Jeśli rozpatrzymy tylko tych kilka spływów, z kilkunastoma etapami, i prowadzimy książeczkę spływów kajakowych, to sprawa jest prosta - szybko znajdziemy najdłuższy etap, rekordowy. Można jednak bić także różne inne rekordy. Ja, po prawie dziewięciu latach pływania, mogłem się poszczycić rekordowym etapem: 63 km. Czy ja nigdy nie mam dość pływania kajakiem? Postanowiłem wybrać się na taki spływ, na jakim będę mógł dać sobie w kość i przetestować solidnie i brutalnie mój organizm.

Pracowałem wtedy w Zakładach Chemicznych "Police". Urlop, tak dla mnie cenny czas, miałem tylko dwudziestosześciodniowy. Postanowiłem wybrać się na najdłuższą trasę kajakową w Polsce: z Przemyśla do Świnoujścia po przekątnej Polski. Urlopu szkoda, więc czasu na tę wyprawę też mało przeznaczyłem - dwa tygodnie. Zamierzałem płynąć kupioną niedawno klubową jedynką typu Alpin. Kajak szklak diolenowy. Kształt pseudogórski. Długość: 4040 mm. W środku musiałem zmieścić namiot, materac, rzeczy na dwa tygodnie, wózek do przewozu kajaka. 

Spływ planowałem na wiosnę: 1-13 kwietnia. Do przepłynięcia 1149 km. Ładna liczba. Gdy podzielimy ją przez czas płynięcia, daje to 89 km na dobę. Wariat. Czy można pobijać swój dzienny rekord życiowy z dziewięciu lat nieustannie przez 13 dni o 40%? Mało mi było! Jak się zdołować, to maksymalnie. Najdłużej zastanawiałem się nad kwestią jedzenia. Brać kuchenkę gazową czy nie brać? Miałem taką zgrabną, jednolitrową. Przeważyło wariactwo - nie biorę kuchenki gazowej! Będę jadł i pił na zimno przez dwa pierwsze tygodnie kwietnia. Spanie w namiocie przez siedem nocy przy temperaturze poniżej zera.

Co ja się tu rozmarzyłem o temperaturach poniżej zera... Wykańcza mnie upał! O tamtym zakończonym wariackim spływie mógłbym dużo napisać, ale spuentuję tylko: dałem sobie w kość pod każdym względem. Przetestowałem na sobie długotrwałe spożywanie zimnego jedzenia i picia. Dobrze się czułem. Zrealizowałem wszystkie "wariackie" założenia. Zmieściłem się w zakładanym czasie, dopływając do Świnoujścia po 13 dobach od wypłynięcia z Przemyśla. Wyśrubowałem mój rekord dobowy na 114 km. 

Po takim teście organizmu przestałem zabierać kuchenkę gazową na samotne wyprawy. Nawet na tych najdłuższych morskich - "Kajakiem dookoła Bałtyku z Polic do Polic" w 80 dni czy "Kajakiem za Koło Podbiegunowe Północne z Polic do Narwiku" w 101 dni - nie miałem żadnej kuchenki. Ileż problemów z gotowaniem miałem dzięki temu z głowy. Wracam w tropiki, by coś zjeść. Otwieram puszkę z konserwą mięsną. Jako wypełniacz - paluszki. Dla urozmaicenia na zmianę paluszki solone (zeskrobywałem i usuwałem sól) lub serowe.

(...)

Na pustym od kilku godzin horyzoncie łatwo zauważyć coś nowego. Widoczny w oddali mały punkt rósł i przybierał kształt łodzi. Gdy zauważyłem, że zmienił kurs, stało się dla mnie jasne, że będę miał gości. Skośnie od tyłu z lewej burty podpływała do mnie łódź rybacka. Była to łódź typowa dla Afryki Zachodniej - duża piroga o długości około 15 m i szerokości 1,5 m. Burty wysokie na metr. Smukła, szybka jednostka napędzana silnikiem spalinowym. Załoga siedmioosobowa. Senegalczycy - mówili po francusku. Chcieli złapać mój kajak za pałąki, lecz ja odpychałem się od ich burty wiosłem. 

Starałem się dać im do zrozumienia, że mogą uszkodzić mój kajak, dobijając do niego na pofalowanym oceanie. Fale, co prawda, nie przekraczały metra wysokości, lecz bliski kontakt ich poobcieranej jednostki z moją nowiutką nie był wskazany. Przyglądało mi się uważnie kilka par oczu. Członkowie załogi zaczęli pytać o papierosy, obrazując słowa gestami. A ja nie palę. Nie miałem też żadnych papierosów dla "gości". Starałem się to pokazać gestami. Nie był aktywny jeden negocjator, lecz kilku naraz, a ja nie znam francuskiego. Co prawda kiedyś "liznąłem" go na jakimś kursie, lecz była to znajomość szczątkowa. Najstarszy język świata - język gestów - poznałem kiedyś w Ghanie. Teraz też pytania o jedzenie wzmacniane były gestami - prawą dłonią z palcami złączonymi razem, jak przy wkładaniu żywności do ust.

Pytania o żywność popierane specyficznymi gestami rozumiałem dobrze. Tu miałem ogromny problem, który musiałem szybko rozwiązać. Starałem się gestami spokojnymi, lecz stanowczymi, pokazać im, że nie mam nic, czym mógłbym się z nimi podzielić. Byłem daleko od lądu, kajak nietypowy, elegancki, a w nim z pewnością człowiek bogatszy od nich. Bardzo dłużyły mi się te "negocjacje". Ich pożądliwe spojrzenia dawały mi do zrozumienia: "Bogaty, biały człowieku, podziel się z nami swoimi dobrami". Co tu zrobić, aby odpłynęli? Gdyby któryś z nich rzucił hasło: "Ali, wejdź no na pokład i zobacz, czym ten gość mógłby się z nami podzielić", cóż mógłbym zrobić? 

Ta niepewność co do dalszego rozwoju sytuacji i moja bezbronność wobec ich zdecydowanej przewagi były ogromnie stresujące. Przecież na pustym oceanie byli tylko oni i ja. Ogromne napięcie nagle opadło. Odpłynęli. Niektórzy nawet pomachali mi rękoma. Sytuacja bardzo prawdopodobna w pobliżu lądu. Na szczęście byli to biedni, lecz uczciwi rybacy. Zostawili mnie w spokoju. Znamy wszyscy powiedzenie, że okazja czyni złodzieja. Tą okazją ja przecież byłem. Nietypowe pływadło na ich terenie.

Przypomniałem sobie ostrzeżenia załogi statku "Rubin" przed takimi łodziami. Staliśmy na redzie portu w Temie kilka dób, czekając na wolne miejsce przy nabrzeżu. Wtedy załoga pełniła wzmożone dyżury nocne. Wszystko, co mogłoby paść łupem złodziei z zewnątrz, zostało schowane. Nasze kajaki z otwartego pokładu przenieśliśmy do wewnętrznego korytarza, aby nie kusić potencjalnych rabusiów. Podobno kilka osób podpływa w nocy taką dużą pirogą po cichu do statku i rabuje, co tylko się da. Dla nas takie łodzie miały stanowić największe zagrożenie. Czy ta łódź, która przed chwilą odpłynęła, była dla mnie groźna? Nie miałem co do tego wątpliwości. Na szczęście jednak odpłynęła. Bliskość lądu to większe prawdopodobieństwo takiego spotkania. Szybka decyzja. Płynę na zachód, by oddalić się od Afryki. 

Kierując się na zachód, mam wiatr boczny z północy o sile 1-2°B. Napięcie po spotkaniu minęło. Łapię się jednak na tym, że częściej niż dotychczas przepatruję widnokrąg dookoła. Jestem świadomy, że moja prędkość jest bardzo mała w stosunku do prędkości wszelkich napotykanych jednostek pływających. Przecież ja napędzam wiosłem kajakowym niewielką łódź, ale jednak potężny kajak. Całkowita masa kajaka z ładunkiem wynosi około 500 kg. Prędkość długotrwała, jaką mogę uzyskać, nie uwzględniając prądu i wiatru, to około dwa węzły, czyli 4 km/godz. Najwolniejsze łodzie, kutry i statki są kilka razy szybsze ode mnie. Jakakolwiek ucieczka moim kajakiem przed napotkaną jednostką pływającą jest niemożliwa. Mogę jedynie zmniejszyć prawdopodobieństwo spotkania, oddalając się od lądu.

Łódź rybacka odpłynęła już kilka godzin temu. Dzień miał się ku końcowi i cieszyłem się, że wkrótce ogarnie mnie bezpieczna ciemność - płynąc bez oświetlenia, będę niewidoczny dla innych i dzięki temu bezpieczny. Niestety, na pół godziny przed zmierzchem dostrzegłem kolejną zbliżającą się jednostkę. Z początku był to oczywiście mały punkt, lecz szybko przeistoczył się w łódź rybacką typową dla tej części Afryki. Taka sama jak poprzednio. Zbliżała się do mnie od strony rufy. Tym razem inaczej. Po dopłynięciu na odległość około 500 m płynęła zygzakami, utrzymując dystans.  Obejrzałem dokładnie horyzont - żadnej innej jednostki pływającej. Tylko kajak i łódź z kilkoma rybakami. Jest oczywiste, że odczuwałem wtedy strach.

Fragment książki "Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean", wydawnictwo Bezdroża.

***

Zobacz również:

Przekaż 1% na Fundację Polsat rozliczając PIT TUTAJ >>>

Fragment książki
Dowiedz się więcej na temat: książka | podróżnik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy