Złoto Stalina. Niemcy posłali skarb na dno

HMS "Edinburgh" na redzie portu /domena publiczna
Reklama

Morskie skarby to nie tylko bogactwa Wielkiej Armady i piratów z Karaibów. Rekordowa masa drogocennego metalu – pięć i pół tony złota – poszła pod wodę w szczytowym momencie II wojny światowej…

29 września 1941 roku w Moskwie odbyła się konferencja trzech sojuszniczych państw - ZSRR, Anglii i USA, w wyniku której zostało podpisane porozumienie o wzajemnych dostawach, zwane Lend-Lease Act. Porozumienie przewidywało, że USA przekazują Związkowi Sowieckiemu jako pożyczkę lub w dzierżawę uzbrojenie, amunicję, surowce strategiczne, żywność itd. na kwotę miliarda dolarów (według dzisiejszych kursów to około 18 miliardów dolarów).

Kredyt został udzielony bez procentów i miał być spłacany po upływie pięciu lat od zakończenia wojny przez następne 10 lat. Jednak Stalin nie chciał aż tyle czasu być dłużnikiem mocarstw kapitalistycznych, więc dostarczane towary były opłacane przez ZSRR po ich dostawie w miarę zgromadzenia zapasów złota do następnego rozliczenia. W trakcie przygotowań kolejnej operacji przewozu złota do USA przedsięwzięto wszelkie możliwe środki zapobiegawcze przed bodaj najdrobniejszym wyciekiem informacji.

Reklama

Jednak przy ocenie rozwoju sytuacji mimo woli pojawia się myśl, że dla Niemców owa tajna operacja sojuszników wcale nie była tajemnicą, w przeciwnym razie trudno wytłumaczyć niebywały upór, z jakim tropili właśnie "Edynburga". O epopei złota Stalina można przeczytać w książce "Tajemnice złotych konwojów", w której Władymir Szygin opisuje losy rosyjskich, niemieckich i angielskich okrętów, które zatonęły ze złotem w ładowniach, w czasach od Wojny Krymskiej 1854-1855 po II wojnę światową:

Złoto Stalina

"Głęboką kwietniową nocą na redzie Wajengi (obecny Siewieromorsk) panowało niezwykłe ożywienie. Do burty angielskiego krążownika "Edynburg" podeszły dwie barki pilnowane przez uzbrojonych w automaty żołnierzy NKWD. Pod ich okiem na pokład krążownika podniesiono skrzynki i przeniesiono je do schronu bombowego. O zawartości ładunku wiedziało tylko sowieckie naczalstwo, dowódca okrętu, kapitan Hugh Faulkner, i obecny tam dowódca konwoju, kontradmirał Stuart Bonham Carter. Rzecz w tym, że lekki krążownik "Edynburg" miał do wypełnienia szczególnie tajną misję. (...)

Złoto przeniesione do ładowni krążownika było spakowane w skrzynkach mieszczących po pięć sztabek. Wszystkie sztabki miały wytłoczony oficjalny znak państwowy ZSRR - sierp i młot. W 93 niewielkich nieoheblowanych drewnianych skrzynkach, opieczętowanych dwoma lakowymi pieczęciami Gochranu34, umieszczono 465 sztabek. Łącznie przewożona partia ważyła 5 tysięcy 535,6 kilograma złota najwyższej próby. Jego wartość była równa 6 milionom 227 tysiącom dolarów.

Wieczorem 28 kwietnia 1942 roku "Edynburg" w asyście niszczycieli "Forsyth" i "Forester" wyszedł na Morze Barentsa. Rankiem następnego dnia dołączył do zmierzającego w stronę Anglii konwoju QP-11. Konwój kierował się ostro na północ, żeby okrążyć Norwegię jak najdalej od wybrzeży i usytuowanych tam niemieckich lotnisk. Łącznie w składzie QP-11 było 13 transportowców. Ich ochronę stanowiły: krążownik "Edynburg", sześć brytyjskich niszczycieli, cztery korwety i uzbrojony trawler. Ponadto do wysokości Wyspy Niedźwiedziej miały go odprowadzić sowieckie niszczyciele "Griemiaszczij" i "Sokruszytielnyj" oraz angielskie trałowce.

Już rano 29 kwietnia konwój został wykryty przez niemiecki samolot zwiadowczy, a dokładnie dzień później z krążownika dostrzeżono ślady wystrzelonej weń torpedy. Znajdujący się na pokładzie "Edynburga" kontradmirał Bonham Carter uznał, że teraz dla krążownika niebezpieczne jest utrzymywanie prędkości transportowców. Wydał rozkaz, aby dowódca "Edynburga" wyszedł na czoło konwoju na odległość 15-20 mil. Przy tym krążownik szedł bez eskorty, szerokim zygzakiem, by uniknąć okrętów podwodnych, z prędkością 18-19 węzłów. (...)

Uderzenie spod wody

Dowódca U-456, jednego z niemieckich okrętów podwodnych, rozstawionych na trasie koalicyjnego konwoju, Korvettenkapitän Max Tichardt, już od kilku dób zajmował pozycję bojową w oczekiwaniu na konwój. Był przyjemnie zdziwiony, gdy o godzinie 11.10 zobaczył brytyjski krążownik bez żadnej eskorty. Dowódca niemieckiej submariny szybko ocenił odległość do krążownika na 1000 metrów i niezwłocznie ruszył w pościg. Niektórzy uratowani członkowie załogi "Edynburga" twierdzili, że obserwator na dziobie rzekomo od razu zameldował dowódcy o obecności okrętu podwodnego, ale innych dowodów potwierdzających ten fakt nie ma. Mogą to być tylko pogłoski. Jednak niewątpliwie żadnych specjalnych działań nie podjęto. Na zygzak przeciw okrętom podwodnym "Edynburg" się nie zdecydował.

Pościg za krążownikiem trwał kilka godzin, U-456 czekał na najlepszy moment do ataku i starał się zająć najbardziej korzystną pozycję do celnej salwy. Ten moment wreszcie nastąpił około godziny 16.10. Do "Edynburga" z odległości 1200 metrów została oddana salwa trzech torped, mierzonych w punkt pod podstawą przedniego komina. Sygnaliści "Edynburga" dostrzegli ślad torped po charakterystycznym pienistym szlaku, ale prędkość krążownika okazała się zbyt mała, żeby się uchylić przed torpedami, mknącymi z prędkością 30 mil na godzinę.

Salwa U-456 była celna. Dwie torpedy trafiły w cel: pierwsza ugodziła w centralną część kadłuba, w rejonie 80. wręgu na prawej burcie, druga w część rufową w okolicy 252. wręgu na tejże prawej burcie. Wybuchy rozległy się niemal równocześnie. Okręt mocno podrzuciło, natychmiast zgasło światło. Zakończenie rufowe wraz ze sterem i dwoma śrubami oderwało się i poszło na dno. Pokład metalowy za czwartą wieżą wygiął się do góry. "Edynburg" od razu stracił możliwość ruchu i sterowania. Sytuacja okrętu stała się krytyczna. (...)

O kontynuacji rejsu do Anglii nie mogło być (...) mowy. Dlatego kontradmirał Bonham Carter podejmuje całkowicie rozsądną decyzję o powrocie do Murmańska. W nocy przed 1 maja "Edynburg" wyruszył w drogę powrotną. Od rosyjskiego portu dzieliło go 250 mil, a do pokonania tej odległości potrzeba było około czterech dni. Po południu 1 maja krążownik bezskutecznie atakowały torpedowce Luftwaffe. Choć nalot nie wyrządził Anglikom szkody, trzeba było rzucić hole i na poważnie zająć się obroną przeciwlotniczą i przeciw okrętom podwodnym. Dopiero po godzinie 18.00, gdy do "Edynburga" dołączył sowiecki okręt patrolowy "Rubin", a za nim angielskie trałowce, krążownik ruszył na nowo. Do tego czasu zespół maszynowy zdołał zwiększyć ciśnienie pary w kotłach i doprowadzić prędkość do ośmiu węzłów. (...)

Ostatni bój

Zdawało się, że "Edynburg" najgorsze ma za sobą. Ale stało się inaczej. Hitlerowskie dowództwo nie chciało oddać tak łatwej zdobyczy jak ciężko uszkodzony krążownik. Teraz na przechwycenie "Edynburga" rzuciły się niszczyciele "Hermann Schoemann" (Z7), Z24 i Z25, stacjonujące na północy Norwegii. Około godziny 14.00 1 maja natknęły się na statki konwoju QP-11. W tym czasie konwój eskortowały tylko cztery stare i słabo uzbrojone niszczyciele i cztery korwety. Niemieckie niszczyciele, mające po osiem dział 150 mm i pięć 132 mm (przeciwko sześciu 120 mm i czterem 102 mm na angielskich niszczycielach), nie mogły oczywiście powstrzymać się przed pokusą zadania transportowcom śmiertelnego uderzenia.

Jednak wykorzystać swej przewagi marynarzom Kriegsmarine się nie udało. Anglicy dzielnie stanęli do boju, umiejętnie manewrowali i stawiali zasłony dymne. Prawie cztery godziny trwała ta bitwa, Niemcy wystrzelili kilkaset pocisków (sam flagowy "Schoemann" - 380 sztuk!) i cztery torpedy, ale udało się im zatopić tylko jeden transportowiec - parowiec "Ciołkowski". Koniec końców dowódca niemieckiej grupy, Kapitän zur See Schulze-Hinrichs, zdecydował się pozostawić konwój i skierował swoje okręty do "Edynburga", gdyż właśnie otrzymał radiogram z łodzi podwodnej, w którym podano dokładne współrzędne uszkodzonego krążownika.

Spotkanie przeciwników rozpoczęło się wczesnym rankiem następnego dnia. O godzinie 6.17 "Hermann Schoemann" natknął się na trałowiec "Harrier" i od razu otworzył do niego ogień. Wywiązała się wściekła strzelanina i przy złej widoczności żadna ze stron nie uzyskała szczególnych rezultatów, ale pozwoliło to załodze "Edynburga" przygotować się do boju. Dlatego, gdy z krążownika dostrzeżono zbliżający się wrogi niszczyciel, bez chwili zwłoki otworzono ogień.

Pierwsza salwa drugiej wieży padła zaledwie 100 metrów od celu. Zdając sobie sprawę, że kolejna będzie celna, "Hermann Schoemann" ostro zwiększył prędkość do 31 węzłów i zaczął stawiać zasłonę dymną, ale nie zdążył. Druga salwa "Edynburga" dała dwa trafienia naraz. Obydwa przedziały maszynowe niemieckiego niszczyciela przedziurawiły dwa pociski 152 mm; okręt od razu spowiły obłoki pary i dymu, ale "Schoemann" wciąż stawiał opór! Torpeda, którą niszczyciel wystrzelił z wyrzutni dziobowej, w "Edynburga" jednak nie trafiła. "Schoemann" stracił prędkość, niezdatne do użytku stały się prawie wszystkie układy kierowania okrętem. Teraz bezbronnie kołysał się na oceanicznej fali, nie mając żadnych szans na uratowanie się.

Należy oddać szacunek komandorom "Edynburga" - wykazali wysokie mistrzostwo, niezależnie od tego, że nie działał system kierowania ogniem krążownika, rufowa wieża 152 mm się zaklinowała, zaś celowniczy dział pierwszej i trzeciej wieży nie widzieli przeciwnika: ich przyrządy optyczne zalepił śnieg. Do wroga strzelała tylko druga wieża. Jej ogniem kierowano z pomostu nawigacyjnego. Przy tym okręt szedł z prędkością ośmiu węzłów, zakreślając cyrkulację w lewo. Dosięgnąć wroga drugą salwą z odległości 2800-3000 metrów w tych warunkach było bardzo trudnym zadaniem.

Opuścić okręt

Do krążownika natychmiast podeszły trałowce "Harrier" i "Gossamer", które przycumowały do obu burt, zaś "Hussar" manewrował w pobliżu, stawiając zasłony dymne. Niszczyciele "Forsyth" i "Forester" nawiązały walkę z Z24 i Z25, podczas której doznały ciężkich uszkodzeń, ale koniec końców odpędziły przeciwnika. Niemcy odeszli do przeżywającego agonię "Schoemanna", zabrali jego załogę, zaś uszkodzony niszczyciel zdetonowali bombami głębinowymi. O godzinie 8.30 flagowiec hitlerowskiej grupy "Arktyka" poszedł na dno. Jednak skazany na zgubę "Edynburg" wkrótce podzielił los swojej ofiary. (...)

Po ataku Niemców przechył "Edynburga" na lewą burtę zaczął się szybko zwiększać i niebawem osiągnął 17 stopni. Mimo podejmowanych wysiłków jednak stale rósł. Sytuacja była krytyczna. Kontradmirał Bonham Carter wydał Faulknerowi rozkaz ewakuowania załogi. 440 ludzi przeszło na "Gossamera", pozostałych 350 na "Harriera". Jako ostatni krążownik opuścili dowódca i kontradmirał. Okazało się, że 800-tonowe trałowce są tak przeciążone, iż wszystkie zbędne rzeczy i cenne urządzenia trzeba było pozostawić na pokładzie skazanego na zagładę krążownika - oficerowie zabrali ze sobą tylko lornetki, dziennik pokładowy oraz listy załogi.

Żeby jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę (a były powody, by się spieszyć: uszkodzone niszczyciele i przeciążone trałowce w przypadku spotkania z nieprzyjacielem nie miały żadnych szans na uratowanie się), Bonham Carter rozkazał dobić dryfującego "Edynburga".  "Harrier" z małego dystansu oddał 20 wystrzałów w rejon waterlinii, ale to nie dało żadnego rezultatu. Następnie obok krążownika zrzucono w dwóch seriach 24 bomby głębinowe, ale i to niestety nie poskutkowało. Wówczas wykonanie smutnej misji powierzono niszczycielowi "Forsyth". Z odległości 1350 metrów została wystrzelona torpeda, która trafiła w lewą burtę w rejonie drugiego komina. Czwarty podwodny wybuch stał się dla krążownika śmiertelny: o godzinie 8.52 zniknął pod wodą.

Zatopione skarby

Katastrofa "Edynburga" uruchomiła potok wzajemnych zarzutów sowieckich i angielskich admirałów. Anglicy podkreślali, że tragedia zdarzyła się w tak zwanej strefie odpowiedzialności sowieckiej Marynarki Wojennej, a mimo to Flota Północna wysłała na pomoc krążownikowi zaledwie jedną jednostkę bojową - okręt patrolowy "Rubin". Szczególne pretensje brytyjskich marynarzy wywołało przedwczesne odejście "Griemiaszczego" i "Sokruszytielnego" - ich 130-mm działa bardzo by się przydały w boju z niemieckimi niszczycielami.

Rozgniewani Anglicy twierdzili, że Rosjanie spieszyli do domu na święto pierwszomajowe. Jednak w rzeczywistości przyczyna tkwiła w czym innym: zasięg pływania sowieckich niszczycieli był dwa razy mniejszy niż projektowany i do opuszczenia "Edynburga" zmusił je brak paliwa. Działania załogi angielskiego krążownika zasługują na najwyższą ocenę. Doznawszy nader ciężkich uszkodzeń i straciwszy 57 ludzi zabitych i 23 rannych, okręt do ostatniego, trzeciego trafienia torpedy zachował zdolność bojową i nawet zatopił wrogi niszczyciel. Co zaś do przeładunku złota na okręty, które przyszły mu na pomoc, to był on niemożliwy: przedział bombowy, gdzie ono spoczywało, został zatopiony po eksplozji pierwszej torpedy.

Podkreślmy: Anglicy uważali, że przebieg bitwy nie musiał być tak tragiczny dla "Edynburga", gdyby jego eskorty nie porzuciły sowieckie niszczyciele. Zdaniem naszych sojuszników Niemcy nie zdecydowaliby się na atak, mając trzy niszczyciele przeciwko czterem angielskim i dwóm rosyjskim. Odejście "Griemiaszczego" i "Sokruszytielnego" do Murmańska było dla Anglików całkowitym zaskoczeniem. Do tego byli przekonani, że sowieckie okręty prędko powrócą, przecież zdarzenia miały miejsce w strefie odpowiedzialności operacyjnej floty ZSRR. Nie ma odpowiedzi na pytanie, czemu niszczyciele, zaopatrzywszy się w paliwo, od razu nie wróciły do pozostawionego przez nie "Edynburga".

Wszystkie sowieckie źródła w tej kwestii uporczywie milczą. Biorąc pod uwagę czas i prędkość, jaką rozwijały, niszczyciele z pewnością by zdążyły. A jeśli nawet by nie zdążyły, lecz nadały depeszę przez patrolowiec "Rubin", że lada chwila dotrą i udzielą pomocy, Anglicy z powodzeniem mogliby jeszcze wytrwać kilka godzin w oczekiwaniu na wsparcie, a później wspólnymi silami podjąć jeszcze jedną próbę przedarcia się do Murmańska.

Sprawa wydobycia złota z "Edynburga" po raz pierwszy została podniesiona przez Ministerstwo Finansów ZSRR wobec rządu już w styczniu 1946 roku, ale nie uzyskała poparcia. Nawiasem mówiąc, odmowa ministerstwa miała w tamtym czasie obiektywne powody. Rzecz w tym, że posiadana wówczas przez służby awaryjno-ratownicze Marynarki Wojennej ZSRR aparatura mogła zabezpieczyć pracę nurków jedynie do głębokości 120 metrów. Ale nie to było najważniejsze. Temat ten stanowił swoiste tabu."

Czy wydobyto złoto? Odpowiedź znajdzie się w książce "Tajemnice złotych konwojów".

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama