Willie Francis - nastolatek, który przeżył karę śmierci

3 maja 1946. Skazany na karę śmierci Willie Francis siada na okrytym złą sławą krześle elektrycznym nazwanym "Straszliwą Gertie". Obecni przy egzekucji policjant i elektryk są pijani. Pod Francisem zaczyna płynąć prąd, ale nie uśmierca on skazańca. Zamiast tego jego ciało przeszywa ogromny ból.

- Chciałem powiedzieć do kapitana Ephiego Fostera "do widzenia", ale zbytnio się bałem. Chwilę potem milion igieł wbiło się w moją lewą nogę. Czułem się tak, jakby ktoś próbował uciąć mi ją piłą - wspomina Francis.

- Moje ciało skakało na krześle i na dobrą sprawę prawie je przewróciłem. Po chwili wszystko ustało. Wydawało mi się, że jestem martwy. Z amoku wyrwały mnie krzyki "Daj mi więcej mocy!" i "To wszystko co mam". Podobno odkrzyknąłem "Zdejmijcie mnie stąd", ale sam tego nie pamiętam - opisał skazany.

Czarnoskóry szesnastolatek Willie Francis trafił na krzesło elektryczne za domniemane morderstwo Andrew Thomasa, pięćdziesięciotrzyletniego aptekarza z St. Martinville w amerykańskim stanie Luizjana. Ciało mężczyzny z pięcioma kulami wystrzelonymi z bliskiej odległości znaleziono dosłownie kilka metrów od drzwi wejściowych jego domu. Dlaczego podejrzenia o zabójstwo padły właśnie na Francisa aresztowanego dwieście czterdzieści kilometrów od miejsca zbrodni?

Nastolatek został zatrzymany, kiedy odwiedzał jedną ze swoich sióstr (miał on aż trzynaścioro rodzeństwa), gdyż miejscowa policja poszukiwała handlarzy narkotyków. Chłopak ten miał przy sobie walizkę, co zwróciło uwagę policjantów. W czasie kontroli Francis zaczął się jąkać, co tylko utwierdziło funkcjonariuszy w przekonaniu, że musiał on mieć coś na sumieniu. W latach 40-tych na południu Stanów Zjednoczonych naprawdę wystarczyło to do zatrzymania osoby o czarnym kolorze skóry.

Reklama

Na posterunku policjanci przycisnęli młodzieńca do tego, aby przyznał się on do zabicia Andrew Thomasa. Chłopak podpisał podsunięty przez stróżów prawa dokument, według którego przyznawał się on do zabicia farmaceuty i kradzieży pistoletu. Później złożył on sygnaturę pod zeznaniem z datą popełnienia zbrodni -  w nocy z 8 na 9 listopada 1944 r.

Władze miały zeznania rzekomego mordercy na piśmie, chociaż materiały dowodowe wcale nie wskazywały na jego winę. Pistolet, z którego zastrzelono Andrew Thomasa należał do zastępcy lokalnego szeryfa i... zaginął dwa miesiące przed morderstwem. Do tego śledczy badający miejsce zbrodni nie zdjęli z broni odcisków palców. Ponadto, wyniki sekcji zwłok wykazały, że aptekarz został trafiony aż pięć razy z sześciostrzałowca - dwie kule trafiły go w bok, dwie w plecy i jedna w głowę. Biegli nie mieli wątpliwości, że morderca musiał mieć doświadczenie w posługiwaniu się bronią.

Należy także wspomnieć o wypowiedziach świadków. Kiedy sąsiedzi usłyszeli strzały wyjrzeli przez okno samochód z włączonymi światłami zaparkowany nieopodal domu Thomasa. Kiedy rano znaleziono ciało mężczyzny auto zniknęło. Z całą pewnością nie mogło ono należeć do wywodzącego się z biednej rodziny Francisa, który dodatkowo nie posiadał prawa jazdy.

Trudno było znaleźć jakiekolwiek dowody obciążające czarnoskórego chłopaka, ale mimo to rada przysięgłych składająca się z dwunastu białych obywateli uznała Francisa za winnego. W dużej mierze przyczynili się do tego jego adwokaci. Ci nie tylko nie przedłożyli żadnego oświadczenia na początku procesu, ale i nie zgłaszali żadnych sprzeciwów słysząc oskarżenia rzucane w stronę ich klienta.

Tym sposobem chłopak trafił na krzesło elektryczne po raz pierwszy. Nie mógł spodziewać się, że kara śmierci... będzie tylko początkiem jeszcze większych cierpień.

Ojciec Francisa widząc to, przez co przeszedł jego syn zwrócił się o pomoc do innego prawnika, Bertranda de Blanca, będącego nota bene ... przyjacielem Andrew Thomasa. Mężczyzna ten stanął po stronie niesprawiedliwie osądzonego chłopca i chciał za wszelką cenę uchronić go przed drugą próbą posadzenia go na krześle elektrycznym przekonując organy prawa, że na dobrą sprawę wyrok został już wykonany.

W ten sposób zaczęła się trwająca prawie rok batalia w Sądzie Najwyższym, która stała się narodową sensacją. W opozycji do sędziów obywatele optowali za tym, aby Francis odsiedział karę dożywotniego pozbawienia wolności. Nikt nie wierzył, że ktoś przy zdrowych zmysłach znów posadziłby go na "Straszliwej Gertie".

Sędziowie byli początkowo innego zdania niż De Blanc i społeczeństwo, ale po słowach Harolda Burtona, według którego nie można określić, kiedy kara śmierci wymierzona przy użyciu krzesła elektrycznego przestaje być zgodna z obowiązującą konstytucją wynik głosowania zmienił się z 7-2 na 5-4. Niestety wciąż był on niekorzystny dla Francisa. 

De Blanc nie poddawał się, mimo tego, iż data kolejnej egzekucji została wyznaczona przez Sąd Najwyższy. Chciał on doprowadzić do nowego procesu, w którym sam zająłby się obroną oskarżonego i poddał w wątpliwość zebrany materiał dowodowy.

Sąd nie zgodził się na ponowne przerzucanie się argumentami na sali rozpraw.

Ostatecznie 9 maja 1947 r., na dwie godziny przed wyrokiem, sam Francis, który nie chciał przechodzić przez sądowy koszmar raz jeszcze, powiedział do swojego obrońcy, że nie ma już o co walczyć.

Po raz kolejny przypięto go do "Straszliwej Gertie". Tym razem zadbano jednak o to, aby była to już ostatnia egzekucja.

Na pytanie czy chciałby on jeszcze powiedzieć coś przed śmiercią odparł "zupełnie nie". Chwilę później stał się dwudziestą czwartą ofiarą felernego krzesła. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama