"Warszawa to nie miejsce do życia". Stolica w międzywojniu

Trudno uwierzyć, że tak kiedyś żyli bezrobotni mieszkańcy warszawskiego Żoliborza /domena publiczna
Reklama


Spało się w hałasie, oddychało dymem i prątkami gruźlicy. Wstawać trzeba było nawet przed świtem, bo nieraz zdarzało się, że jedno łóżko zajmowało dwóch lub trzech lokatorów na zmianę.

Ten, który pracował wieczorami, zrywał się, by ustąpić miejsca towarzyszowi niedoli harującemu nocą. On z kolei wstawał jak zdjęty z krzyża, bo na swoją kolej czekał już domownik robiący za dnia. I tak w koło Macieju. Upiorna karuzela, na której utknęły tysiące mieszkańców stolicy.

"Sprawa zupełnie beznadziejna"

Dla samego początku międzywojnia brakuje dokładnych statystyk. Pół dekady później policzono jednak, że tylko w celu zaspokojenia przyrostu ludności co roku należałoby budować w Warszawie 20 000 nowych mieszkań. W rzeczywistości powstawała garstka z tego i to głównie z myślą o dobrze sytuowanej klasie średniej.

Reklama

W całym kraju w miastach brakowało szacunkowo niemal pół miliona lokali! Efekt? "Głód mieszkaniowy" stał się jednym z najgłośniej komentowanych i najbardziej dotkliwych kryzysów, jakie nękały II Rzeczpospolitą.

Była to, jak podkreślała prasa, "sprawa zupełnie beznadziejna". Zwłaszcza w stolicy, gdzie nawet według oficjalnej ewidencji w jednoizbowych suterenach gniotło się po cztery, pięć czy sześć osób na raz. W rzeczywistości zaś często kilkanaście. Właściciel lokalu miał bowiem swoich najemców, ci mieli sublokatorów, ci z kolei najemców trzeciego i czwartego stopnia...

_________________________
Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz również o pensjach w przedwojennej Polsce. Ile naprawdę zarabiali nasi pradziadkowie?

"Nigdy nie miałem własnego miejsca do spania"

Problem, przynajmniej pośrednio, dotykał każdego. Ulice, deptaki i parki zalane były chmarami na wpół bezdomnych ludzi, snujących się bez celu. Komorne nawet za najgorsze nory sięgało himalajskich szczytów.

Biedę mieszkaniową dobrze znali rdzenni warszawiacy. Włodzimierz Krzemiński, dorastający w robotniczej rodzinie na przedwojennym Powiślu, wspominał: "Łóżko zajmowałem wspólnie z moim bratem. Nigdy nie miałem własnego, osobnego miejsca do spania. Pierwszy raz we własnym, osobnym łóżku położyłem się dopiero w wojsku, w koszarach".

Jego sytuacja wcale nie różniła się od tej, w jakiej znajdowała się cała rodzina. Matka spała w tym samym pokoju, na wąskiej otomanie. Jedyne osobne łóżko w pomieszczeniu zajmował obcy człowiek, sublokator. Kolejny podnajemca gnieździł się w ciasnej kuchni. Łącznie w dwupokojowym mieszkaniu żyło siedem, osiem osób. I zdaniem Krzemińskiego to wcale nie było wiele. Inni mieli znacznie gorzej.

Co czwarty warszawiak

"Przynajmniej co czwarty mieszkaniec stolicy zajmował kąt u obcych ludzi" — podkreślał pamiętnikarz. Zjawisko nawet dotkliwiej od miejscowych odczuwali przyjezdni.

Tadeusz Dołęga-Mostowicz, zanim został najpopularniejszym i najlepiej opłacanym powieściopisarzem w Polsce, kisił się w bliżej nieokreślonej ruderze na Pradze. W jednym pokoju ze zgrają obcych mężczyzn.

"Dwa pokoiki przy rodzinie"

Problem na własnej skórze poznali także politycy. Przynajmniej ci, którzy musieli przeprowadzić się z prowincji, by zasiąść w sejmowych bądź senatorskich ławach.

Nawet Maciej Rataj — marszałek Sejmu i trzeci, a w chwilach kryzysów konstytucyjnych wręcz pierwszy człowiek w państwie — pisał w prywatnym dzienniku, że nie miał gdzie się podziać w stolicy.

Najpierw ulokował się w "nieco podejrzanym", podrzędnym hoteliku na Żurawiej. Dopiero po paru miesiącach znalazł dla siebie i rodziny skrawek lokalu.

"Wynajęliśmy dwa pokoiki przy rodzinie z prawem używania kuchni" — opowiadał z niesmakiem. — "Trafiliśmy bardzo źle, na ludzi źle wychowanych i nieuczynnych i prawo używania kuchni, dobrze opłacane przez nas, musiała biedna moja żona opłacać jeszcze dodatkowo swoimi nerwami".

Gospodarze mogli mieć zresztą równie krytyczną opinię o państwu Ratajach. Bądź co bądź, marszałek prowadził w tym wynajmowanym mieszkanku, przy swojej małej córeczce i przy obcych ludziach, kluczowe, burzliwe narady polityczne, od których zależały losy kraju. I których nie każdy chciał słuchać aż do późnej nocy.

"Maluczko brakuje, a lokator główny i podnajmujący mordować się będą"

Tam latały wyzwiska i może talerze, nikt jednak nie groził bliźniemu, że go zaszlachtuje.

Ludzie zdolni wynająć w najlepszym razie łóżko, nie zaś pokój, często nie byli zdolni utrzymać nerwów na wodzy. Podobnie ci, którym zalegano z czynszem, a sami musieli uiścić opłaty lokatorowi wyższego rzędu.

Wybijanie szyb, ryglowanie pomieszczeń z ludźmi w środku, pozbawianie dostępu do wody. Wszystko to stanowiło, według prasy, chleb powszedni warszawskich najemców.

"Maluczko [brakuje a] lokator główny i podnajmujący mordować się będą wzajemnie" — z pełną powagą pisała "Rzeczpospolita". Już się zdarzało, że gospodarze rzucali z balkonów kamieniami w najemców, albo że ludzie zajmowali pomieszczenia na dziko, bez płacenia, po czym dochodziło do bójek i procesów...

_________________________
Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz również o pensjach w przedwojennej Polsce. Ile naprawdę zarabiali nasi pradziadkowie?

Kamil Janicki - historyk, pisarz i publicysta, redaktor naczelny WielkiejHISTORII. Autor książek takich, jak "Damy polskiego imperium", "Pierwsze damy II Rzeczpospolitej", "Epoka milczenia" czy "Damy złotego wieku". Jego najnowsza pozycja to "Seryjni mordercy II RP

Wielka Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy