Ukarani przez Boga? Marny los trędowatych

Trąd wyniszczał ludzi, doszczętnie niszcząc tkanki /domena publiczna
Reklama

Przyczyną trądu są bakterie - prątki Mycobacterium leprae, usadawiające się bezpiecznie we wnętrzach komórek nosiciela. Nie są w stanie przeżyć poza nimi, nie wydzielają też zarodników ani nie mają zdolności ruchu. Jedynym sposobem zarażenia się chorobą jest więc bezpośredni kontakt z chorym lub wdychanie zakażonego aerozolu, a jednak - mimo to, już w IV wieku duże skupiska ludzkie były zmuszone do stworzenia specjalnie wydzielonych, zamkniętych kolonii dla trędowatych: leprozoriów.

Okres inkubacji bakterii trądu jest bardzo długi, sięga nawet 20 lat, a mimo to już wówczas powszechnie uważano go za chorobę zakaźną. Strach przed trądem potęgowały straszliwe zniekształcenia chorych oraz nieprzyjemny zapach wydzielany przez ich obumarłe tkanki - aż trudno uwierzyć, że coś takiego może być wytworem natury... Odpowiedź była prosta: trąd musi być karą od Boga, dotykającą grzeszników!

Reklama

Choroba stara jak świat

Dziś uważa się, że trąd towarzyszy ludzkości od tysięcy lat. Prawdopodobnie choroba wywodzi się ze Wschodniej Afryki lub Bliskiego Wschodu, a rozprzestrzeniła się na cały świat wraz z powstawaniem kolejnych szlaków handlowych. Współcześni naukowcy znają cztery szczepy Mycobacterium leprae, z których jeden pojawia się głównie we Wschodniej Afryce, Azji i na Pacyfiku, drugi w Etiopii, Malawi, Nepalu i Nowej Kaledonii, trzeci w Europie, Północnej Afryce i obu Amerykach, a czwarty w Zachodniej Afryce i na Karaibach.

Słowo "leprozja" wywodzi się z Greki i oznacza dosłownie "chorobę, która czyni skórę łuskowatą". Jedne z pierwszych poznanych zapisków na temat trądu pochodzą z okolic 460 roku przed naszą erą, a ich autorem jest Hipokrates. Istnieją również dokumenty świadczące o tym, że chorobę znano i opisywano w tym samym czasie również w Chinach, Egipcie, Izraelu i Indiach.

Dopiero w okresie wypraw krzyżowych nastawienie społeczne w stosunku do zarażonych uległo zmianie. Król Jerozolimy, Baldwin IV zachorował (przeszedł do historii z przydomkiem "Trędowaty"), a odraza zmieniła się wkrótce w chrześcijański obowiązek pomocy chorym. Przestano odprawiać nad nimi msze za zmarłych (co wcześniej było przykrym zwyczajem, zarażonych uznawano bowiem za "chodzących umarłych"). Zniesiony został także obowiązek rozwodu, a zamiast zamykać trędowatych i czekać na ich śmierć, starano się im w miarę możliwości pomagać - choć nadal w izolacji.

Prawdziwą przyczynę choroby odkrył dopiero Gerhard Armauer Hansen, norweski naukowiec, który pracował w szpitalu dla trędowatych w Bergen. W drugiej połowie XIX wieku udało mu się zaobserwować bakterie trądu w pobranym od chorych płynie tkankowym, a później udowodnić, że to właśnie one są przyczyną choroby. Dzięki temu dziś możemy leczyć zarażonych lekami celującymi prosto w Mycobacterium leprae, a WHO zapewnia bezpłatny dostęp do podstawowych środków zaradczych.

Spodobał ci się artykuł? Zobacz również: Pękające wrzody i sterty trupów w rzekach - jak wyglądała rzeczywistość starożytnych podczas epidemii?

Bilet w jedną stronę

Szczytowym punktem, jeśli chodzi o liczbę działających leprozoriów było średniowiecze, aż do wybuchu epidemii czarnej śmierci w XIV wieku. W samej Francji, między XII i XIII wiekiem funkcjonowało około 2000 takich placówek. Wtedy umieszczanie chorych w zamkniętych kompleksach było obowiązkowe. Chorych traktowano jako niegodnych zaufania i moralnie zepsutych (w końcu za coś Bóg musiał ich ukarać), co objawiało się nawet w postanowieniach soboru laterańskiego III z 1179 roku, czy edykcie Króla Edwarda z 1346 roku: oba dokumenty zakazywały trędowatym wstępu do miast.

Chorych oceniała specjalnie powołana komisja, której zadaniem było stwierdzenie, czy dana osoba faktycznie jest chora. Jeśli wynik badania był pozytywny, wystawiano dokument uprawniający do wejścia za bramę domu trędowatych. Stanowiło to dodatkową ochronę przed bezdomnymi, którzy mogli próbować szukać schronienia w takim miejscu, a później roznosić zarazę.

Nowi mieszkańcy leprozoriów byli witani mszą żałobną za ich śmierć, po której dowiadywali się, czego nie wolno im odtąd robić. Otrzymywali zestaw osobistych przedmiotów, których używali na co dzień, by ograniczyć kontakt z rzeczami innych. Trędowaty mógł też chodzić w jednym, przydzielonym zestawie ubrań i musiał zawsze mieć przy sobie kołatkę lub dzwonek - to, by dawać znać o swojej obecności. Zarażeni nie mogli pojawiać się w miejscach zgromadzeń, czyli na rynkach czy w kościołach. Tworzyli zamknięte społeczności oparte na wspólnych dobrach i zasadach równości.

Paradoksalnie, epidemię trądu zakończyło inne nieszczęście, które spadło na ludzi w XIV wieku. Liczba chorych zmniejszyła się drastycznie podczas epidemii czarnej śmierci. Osłabione organizmy ludzi zamkniętych w ograniczonej, niezbyt higienicznej przestrzeni zwyczajnie nie wytrzymały i... większość z nich zmarła. Wtedy też zamknięto większość leprozoriów w Europie.

Część pozostała jednak aktywna i funkcjonowała jako azyle i ośrodki badań nad możliwościami leczenia. Doszło nawet do sytuacji, w których specjalnie na potrzeby leprozoriów bito osobną walutę - tak było po raz pierwszy w 1901 roku w Kolumbijskich leprozoriach Agua de Dios, Cano de Loro i Contratacion. Później podobny pomysł zrealizowano w Stanach Zjednoczonych, w latach 1919 -1952, a także na Filipinach w latach 1913 - 1930, Japonii od 1919 do 1955 oraz w Malezji od 1936 do 1938 roku. Tego rodzaju działania brały się z przekonania, jakoby bakterie trądu mogły przenosić się na pieniądzach i w ten sposób przenikać mury leprozoriów. Późniejsze badania wykazały, że dyspersja w ten sposób jest praktycznie niemożliwa, a tworzenia wewnętrznych systemów monetarnych zaniechano.

Dziś w Europie otwarta pozostaje jedna placówka o nazwie Tichilesti, położona w mieście Isaccea, w Rumunii. W Azji i Afryce, w miejscach gdzie opieka medyczna nie stoi jeszcze na wysokim poziomie a środków na lekarstwa nadal brakuje, wciąż działa wiele leprozoriów.

Krwią, jadem i olejkiem

Nie brakuje również przykładów dość drastycznych prób leczenia trędowatych, z których najstarsze pochodzą z czasów starożytnych. Prawdopodobnie z Egiptu wywodził się rytuał kąpieli w krwi, która miała przywracać zdrowie - ten zaadoptowali również starożytni Grecy, a niezależnie w taki sam sposób usiłowano leczyć przykrą chorobę w starożytnych Chinach. Co gorsza, do zabiegu potrzebna była krew dzieci lub dziewic, co w założeniu dawało "czyste" lekarstwo. Jeszcze w 1790 roku stosowano podobne terapie, ale w tym wypadku już z wykorzystaniem krwi psa, jak czytamy w De Secretis Naturae. Paracelsus rekomendował krew baranią.

Zupełnie inne podejście reprezentowali zwolennicy leczenia jadem. Żyjący w I wieku naszej ery Pliniusz Starszy czy Areteusz z Kapadocji zalecali wykorzystanie jadu kobry. Czasem zamiast węży próbowano także terapii skorpionami czy żabami, a nawet wydzieliną anabasa (gatunku słodkowodnej ryby). Tego rodzaju eksperymenty trwały aż do początku XX wieku, kiedy Boinet próbował leczyć trędowatych aplikując... ekstremalne dawki użądleń pszczół. Podobno zalecał około 4000 ukłuć na osobę.

Na całe szczęście, w historii nie brakuje także udanych prób. Olejek chaulmoogra wykorzystywano w Indiach, Chinach i Birmie na rozmaite dolegliwości skórne, a na rynek europejski dotarł w XIX wieku za sprawą Frederica Johna Mouata z Bengalskiego Uniwersytetu Medycznego. Długie i mozolne badania uwzględniające przyjmowanie lekarstwa doustnie (niezwykle trudne ze względu na smak) oraz próby zwiększenia przyswajalności zaowocowały wyleczeniem wielu pacjentów w XX wieku (pierwszym odnotowanym wyleczonym przypadkiem z 1900 roku może pochwalić się osobisty lekarz Sułtana Husseina Kamela z Egiptu, Tortoulis Bey, który po 6 latach regularnego wstrzykiwania olejku pacjentowi ostatecznie stwierdził wyzdrowienie). Olejek chaulmoogra pozostał najskuteczniejszą metodą walki z trądem aż do lat 40 XX wieku.

Lekarstwo gwarantujące o wiele większą skuteczność wyprodukowano w 1940 roku, choć nie jest do końca pewne, który uczony i z jakiego uniwersytetu jest za to odpowiedzialny. Lek nosił nazwę Promin, który w organizmie chorego rozkładał się i wydzielał w ten sposób dapson. Wkrótce, w 1950 roku wyizolowano Dapson (4,4′-sulfonylodianilina), działający jako antybiotyk w leczeniu trądu a także w profilaktyce malarii, pneumocystozy i szeregu innych chorób. Obecnie stosuje się go w połączeniu z wynalezionymi później ryfampicyną i klofazyminą.

Mimo to, nawet współcześnie trudno jest ocenić liczbę przypadków choroby, ze względu na bardzo długi okres inkubacji. Najczęściej trąd występuje w Indiach (60% odnotowanych przypadków), następna w kolejności jest Brazylia (13% przypadków) i Indonezja (8%). Szacuje się, że w 2018 roku trąd ujawnił się u ponad 200 tysięcy osób. Jest to jednak duży krok naprzód w stosunku do lat 60 ubiegłego wieku, kiedy liczbę zachorowań liczono w dziesiątkach milionów.

Spodobał ci się artykuł? Zobacz również: Pękające wrzody i sterty trupów w rzekach - jak wyglądała rzeczywistość starożytnych podczas epidemii?

Michał Procner - dziennikarz, publicysta, autor tekstów popularnonaukowych i beletrystyki. Absolwent Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu i Uniwersytetu Wrocławskiego. Pasjonat historii naturalnej.

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy