Tajemnicze eksperymenty w Rząsinach

W 1944 roku w niewielkim pałacu we wsi Rząsiny pod Gryfowem Śląskim ulokowano grupę niemieckich naukowców pod kierunkiem prof. Hubertusa Strugholda. Z dala od bombardowanej stolicy i wielu innych miast III Rzeszy, mogli w spokoju skupić się na dalszych badaniach. Celem ich pracy było sprawdzenie odporności żywego organizmu na niedotlenienie, podciśnienie i nie tylko...

Po nasileniu się nalotów i zbombardowaniu budynku Instytutu Badawczego Medycyny Lotniczej Ministerstwa Lotnictwa w Berlinie, prof. Strughold dostosował się do decyzji o konieczności przeniesienia części Instytutu do tzw. Ausweichstelle Welkersdorf, czyli do kompleksu pałacowego w Rząsinach.

Z żoną i dziećmi

Dyrektor Instytutu wybrał na swój gabinet jeden z pokojów położonych na pierwszym piętrze. Co ciekawe, na tej samej kondygnacji mieszkała nadal właścicielka pałacu Ella Luise von Pritwitz-Graffron. Po przybyciu do Rząsin prof. Hansjochema Autruma, niemieckiego naukowca ulokowano w dwupokojowej kwaterze wynajętej u miejscowego gospodarza, niejakiego Schwertnera.

Wkrótce dołączyły do niego: żona, czteroletnia córka, pomoc domowa oraz asystentka Herta Tscharntke. Nieco później do Rząsin oddelegowano z berlińskiego Instytutu doktorantkę Wilfriedę Schneider, po mężu Kingerter. Ponadto z pracowników naukowych do podgryfowskiej wsi przyjechał dr Hans Denzer, któremu towarzyszyły żona i dzieci. Warto nadmienić, że dr Denzer był zatrudniony wcześniej razem z Hansjochemem Autrumem w "Wydziale naczelnym" Instytutu Badawczego Medycyny Lotniczej w Berlinie, a ich bezpośrednim przełożonym był Hubertus Strughold.

Reklama

Zwierzęta zamiast więźniów

Wybór prof. Autruma spośród kilkudziesięciu naukowców Instytutu Badawczego Medycyny Lotniczej nie był przypadkowy: "Pod koniec 1942 albo na początku 1943 roku zostały mi powierzone w Berlinie inne zadania - oprócz pracy nad adaptacją oka w ciemności - a mianowicie, oddziaływanie niedoboru tlenu na ssaki. Polecenie przyszło nagle i w oczach profesora Strugholda było sprawą naglącą. Te badania były bardzo pilne, ponieważ załoga samolotów cierpiała na podciśnienie i przy tym na niedobór tlenu, co w czasie kilku minut prowadziło do utraty przytomności.

Badaliśmy jak szybko spadochroniarz musiałby "rozwinąć skrzydła", aby mógł w pewnej świadomości otworzyć spadochron. Jaką zależność miał czas od wysokości, w którym nastąpiło nagłe podciśnienie i przy tym utrata przytomności. Badano przy tym EKG i rytm bicia serca. Komora podciśnienia była do dyspozycji dzięki Instytutowi Strugholda. Zwierzętami doświadczalnymi były psy rasy owczarek, które prawidłowo wytresowano (...). Kilka lat później dowiedzieliśmy się od profesora Strugholda, dlaczego tak naciskano na szybkie przeprowadzenie doświadczenia na psach (...). W maju 1942 roku Hitler i przywódca SS Himmler podjęli decyzję o zagładzie Żydów.

Chwilę później odbyła się narada w głównym budynku SS, na którą zaproszono również Strugholda. Zapytano go, czy nie chciałby przeprowadzać swoich doświadczeń na więźniach obozów koncentracyjnych. Profesor odrzucił tę propozycję: doświadczenia na zwierzętach były jego zdaniem o wiele bardziej wymowne i żadne czynniki psychiczne nie grały tutaj roli".

Nie ma dowodów

Oficjalnie zespół Strugholda wysłano (ponoć zgodnie z sugestią profesora) z dala od miast i obozów, gdzie w spokoju mógł skupić się na dalszych badaniach. Czy faktycznie na Dolnym Śląsku prowadzono je bez wykorzystania ofiar II wojny światowej? Tego nie można wykluczyć, albowiem w Rząsinach zlokalizowany był od lipca do listopada 1944 roku obóz dla jeńców włoskich. Blisko pięćdziesięciu jeńców umieszczono w dwóch budynkach nr 28 i 29 o wymiarach 24×8 m. Podobno po likwidacji obozu jeńców wypuszczono do domu, jednak nie ma to dowodów.

Musiały jednak istnieć też inne robocze komanda, albowiem we wspomnieniach prof. Autruma pojawia się zapis o ulokowaniu we wsi niewielkiej grupy sowieckich jeńców ze Stalagu VIII A w Zgorzelcu (niem. Görlitz). Niemiecki naukowiec wspominał również o kilkutygodniowych badaniach przy wykorzystaniu zwierząt.

"Króliki doświadczalne"

Podczas powojennego wywiadu Hubertus Strughold powiedział: "W podziemiach zamku próbowałem lotu w "rakiecie". Badałem swoje reakcje. (...) Pamiętam, że wszystko drżało, wibrowało, aż niebezpiecznie. (...) Po pewnym czasie nie można było kierować, traciło się panowanie nad sterem". W podobnym tonie wypowiedział się na łamach swej książki Hansjochem Autrum:

"W roku 1944 Instytut przeprowadził doświadczenie w Rząsinach na Śląsku "królikami doświadczalnymi" byliśmy my i nasi koledzy po fachu. Własne doświadczenie wyglądało tak: powolne obniżenie ciśnienia, to znaczy zmniejszony tlen w wydychanym powietrzu jest nieprzyjemny i oczywiście zmniejsza wydolność. Przy zwiększających się wysokościach nie występuje niepokój (...). W końcowej fazie pojawia się utrata przytomności. Na skutek badań okazało się, że również krótki niedobór tlenu ma nieodwracalny wpływ na mózg i nerki.

Obok tych doświadczeń kontynuowano również prace nad adaptacją oka w ciemności. (...) Z czasem prace w Rząsinach nabierały tempa. Jedyne interesujące nas pytanie, dotyczące mierzenia elektrycznego potencjału w ludzkim oku, spotkało się z największymi trudnościami. Albo osłona nie była w porządku, mieliśmy napięcie we wzmacniaczu, albo musieliśmy doładować baterie. Pewnego dnia oscylograf, który otrzymaliśmy i częściowo przebudowaliśmy również odmówił posłuszeństwa. Stawało się uciążliwe wkładanie szkła kontaktowego jednemu z nas do oka, aby później stwierdzić z rozczarowaniem, że oba sprzęty nie współgrają ze sobą. Obiekt zastępczy zamiast naszych oczu musiał być oddalony, aby dotrzeć do aparatury. Nigdy więcej nie otrzymaliśmy królików. Zostały one "inaczej" spożytkowane". Jeśli prof. Autrum miał na myśli prawdziwe króliki, to zapewne zostały zjedzone.

Eksperymenty z muchami plujkami

Z drugiej strony niemieccy naukowcy wspominali, że obaj przeprowadzali na sobie niebezpieczne eksperymenty. Ponieważ ich słowa nie wydają się przekonywujące, można odnieść wrażenie, że raczej chodziło o wstrzymanie przydziału "królików doświadczalnych", którymi mogli być więźniowie ze Stalagu w Zgorzelcu. Dowodzić tego może pośrednio fakt zlikwidowania w listopadzie 1944 roku w Rząsinach wspomnianego powyżej obozu jeńców włoskich.

Z racji braku większych "królików doświadczalnych", niemieccy profesorowie postanowili wykorzystać do badań inne stworzenia: "W oborach gospodarzy aż się roiło od much plujek. Spróbowaliśmy eksperymentu z nimi: wyprowadzenie elektrycznego potencjału było proste, zwłaszcza, że nie chodziło tu o właściwości oka muchy, tylko o to, aby aparatura stała się niezawodna. Igła stalowa wprowadzona do tylnego otworu, wkłuta do oka, to wystarczyło. Struga światła została przerwana przez wirującą czarną metalową tarczę, z której były wycięte dwa radialne czynniki.

Spotkała nas niespodzianka: mogliśmy obracać tarczę jeszcze szybciej, ponieważ na każdy błysk światła otrzymywaliśmy potencjał działania, przy samej częstotliwości błysku, przy której nie było widoczne żadne migotanie. Skonstruowaliśmy obracające się tarcze z większą ilością czynników, aby podwyższyć liczbę rozróżnianych fleszy w elektroretynogramie (tj. urządzeniu badającym potencjał czynnościowy, powstały w wyniku pobudzania fotoreceptorów siatkówki odpowiednim bodźcem świetlnym - przyp. Sz.W.). Dopiero przy około 300 fleszach na sekundę osiągnięta została częstotliwość zespalania się. U człowieka wygląda to następująco - przy częstotliwości migotania od 30-50 klatek na sekundę jest widoczne ciągłe światło - film czerpie z tego użytek".

Nieprzypadkowe spotkanie z radzieckim biologiem

Przebadane oko dolnośląskich much plujek było - jak sam przyznaje Autrum - w 75 procentach szwindlem. Były to zatem pozorowane badania, których celem było raczej wypełnienie wolnego czasu, aż do przydzielenia kolejnego zadania. Mimo iż badania w Rząsinach miały przełomowe odkrycie dla badań nad owadami, jednak obu profesorów bardziej interesowały badania oczu u ssaków. Wspominając o wykorzystywanych urządzeniach i badaniach, które w opinii niemieckich naukowców nie powinny być im zlecane, warto przytoczyć jeszcze jedną historię:

"Nagle otrzymałem polecenie badań na temat oddziaływania radioaktywnego fosforu na organizmy - wspomina prof. Autrum. - Nastąpiło 14 dni przerwy (...). Fosfor mogłem otrzymać z Instytutu Cesarza Wilhelma w Berlinie od Timofeeva Ressovsky'ego. Pojechałem do niego i przedstawiłem mu moją prośbę. On stwierdził, że to nonsens, jednak szybko zauważył, że można tu znaleźć jakiś pretekst, aby mimo wszystko pod osłoną ważnych poleceń Wehrmachtu można przeprowadzać inne badania. A więc Timofeev zapytał mnie: "Co chcesz zrobić, 50% szwindlu, czy 75%, a może 0%?". Uzgodniliśmy 75%. Otrzymałem małą ilość radioaktywnego fosforu, ale również aparaturę z licznikiem Geigera. W (...) Rząsinach mogłem też zmajsterkować urządzenie z licznikiem, ale tylko z mechanicznym licznikiem, którego częstotliwość była niska. Oczywiście do jakichkolwiek prób na zwierzętach nie wystarczyło ani ofiarowanego fosforu ani czasu".

Spotkanie z radzieckim biologiem nie było przypadkowe. Nikołaj Vladimirovich Timofeev-Ressovskij był od 1929 roku dyrektorem Departamentu Eksperymentów Genetycznych (Abteilung für Experimentelle Genetyk), a pod koniec lat 30. dyrektorem Instytutu Badań nad Mózgiem i Biologii Ogólnej (Instytut für Hirnforschung und Allgemeine Biologie) w Schwarzwaldzie. W 1944 roku udał się do Berlina, by tam do końca wojny oddać się swej największej pasji, tj. mutacji organizmów żywych pod wpływem radioaktywnego promieniowania.

Eksperymenty związane z promieniowaniem

Wydaje się, iż nie wszystkie badania przeprowadzano w piwnicach rząsińskiego pałacu, zwłaszcza, że w najbliższym jego otoczeniu znajdowały się zabudowania folwarczne. Murowane budynki o sporej kubaturze mogły stanowić doskonałe miejsce dla zrealizowania eksperymentów związanych z promieniowaniem.

Natomiast dla przeprowadzenia głównych badań, pozostawiono dwa pomieszczenia znajdujące się w piwnicach pałacu: "Profesor (...) w dawnej winiarni urządził laboratorium, a drugie pomieszczenie wykorzystał do mierzenia adaptacji oka w ciemności. Miało małe okienko i było łatwe do zaciemnienia. (...) W piwnicy była postawiona "przetwornica", która zaopatrywała laboratoria w wystarczającą ilość prądu od 220 V, 50 Hz. Przetwornica, którą dostarczyła Luftwaffe, została doładowana przez 5000 V elektryczną linią przesyłową, która była oddalona od domu niecałe 100 metrów. Całą instalację domu musieliśmy wykonać samodzielnie. Do dyspozycji dostarczono nam 5 rosyjskich jeńców wojennych ze Zgorzelca, ślusarza z Baku i do tego starego wartownika. Więźniów i strażników zakwaterowano w karczmie (...).

Pierwszym zadaniem dla więźniów było wykopanie rowu do połączenia kabli z linią wysokiego napięcia a pałacem. Przy tym miał miejsce charakterystyczny incydent. Wartownik stanął z bronią zawieszoną na ramieniu, nie przejmując się wyraźnie nad pracującymi więźniami. Niespodziewanie przywołał mnie do siebie profesor Strughold. Nakazał mi oznajmić wartownikowi o odbytej inspekcji.

Uznał, że on jako wartownik powinien być ostrożny i pilnować porządku. Biedny starzec chciał czym prędzej naładować broń, ale coś się zacięło. Wtedy wyskoczył z rowu jeden z więźniów, odebrał wartownikowi broń, po czym pobiegł w kierunku naszego warsztatu (...). Oni mieli skłonności do ucieczek" - podsumował prof. Autrum.

Niezwykłe wizytacje

Od czasu do czasu pałac w Rząsinach był kontrolowany przez organa inspekcyjne NSDAP i Luftwaffe. Ponieważ wizyty nie były na rękę pracownikom tutejszej pracowni badawczej, dlatego zespół przygotowywał dla gości "niespodzianki", mając zrazić wizytujących:

"Niekiedy w Instytucie dokonywano inspekcji - przypominał sobie po latach prof. Autrum. Raz pojawił się Kreisleiter NSDAP, aby sprawdzić czy przeprowadzamy doświadczenia zgodnie z działaniami Führera i czy są one ważne dla wojska. Jak zawsze przy takich zapowiedzianych wizytach, tworzyliśmy specjalne pokazy. Gdy kierownik przekroczył próg mojego laboratorium, było tam bardzo ciemno. Siedzieliśmy właśnie nad próbkami, aby zbadać potencjał naświetlenia oka ludzkiego. Za elektrody wyprowadzające służyły nam szkła kontaktowe.

Oba były obustronnie przewiercone. Przez ten otwór powiązano wilgotną nić wełny powierzchni oka ze wzmacniaczem. "Królikami doświadczalnymi" byłem ja i moi współpracownicy. (...) Nagle zapaliłem światło - i przed "zmieszanym" Kreisleiterem ukazała się dziewczyna, jedna z naszych współpracownic, z której oka wisiała wełniana nić. Szkło kontaktowe nie było widoczne. A ponieważ Kreisleiter nie był człowiekiem o silnych nerwach, dlatego też szybko opuścił laboratorium".

Niedobór materiału

Z kolei w piwnicy, gdzie stał przetwornik napięcia, pracownicy spowodowali tak silny łuk elektryczny, że Kreisleitera rzuciło dosłownie na kolana: "Wydarzyło się jeszcze coś gorszego. Wprowadziliśmy brązowego aparatczyka do piwnicy, gdzie jeden z naszych pracowników włączył zainstalowaną przetwornicę. Ponieważ przez niedobór materiału włącznik i bezpieczniki były swobodnie montowane (...), zademonstrowaliśmy nasze urządzenie, prosząc naszego gościa w brązowym uniformie, aby obsłużył włącznik i odłączył przetwornicę od napięcia 5000 V. Oczywiście pojawiła się łuna światła, gdy otworzono włącznik dźwigni. Efekt: Kreisleiter padł przestraszony na kolana i szybko się z nami pożegnał. Jego wizyta przyniosła nieoczekiwane rezultaty: ponieważ inspektor nie spostrzegł w całym pałacu żadnego obrazu, 14 dni później dostarczono nam dużą skrzynię z obrazami z podobizną Hitlera".

Natychmiastowa podróż do Berlina

Tajną filię berlińskiego Instytutu odwiedził również szef Inspekcji Sanitarnej Luftwaffe w randze generała, prof. dr Oskar Schröder. W przeciwieństwie do poprzednich była to bardzo ważna wizyta i tak też potraktowana została przez członków rząsińskiego zespołu badawczego: "Oprowadziliśmy go po Instytucie. Pierwszego wieczoru (...) zaprosił na kolację profesora Strugholda i innych oficerów z zaprzyjaźnionych i zarazem położonych w sąsiedztwie garnizonów. My, jako młodzi cywile nie zostaliśmy zaproszeni, ale mogliśmy (...) patrzeć z przytulonym nosem do okna, jak inni hulają i piją.

Przedstawiciel Luftwaffe po raz kolejny dał się znowu zauważyć (...), kiedy rzucił okiem na sekretarkę w laboratorium i nakazał - bez pytania profesora - o 23 wieczorem przyjść do jego pokoju z maszyną do pisania. Miał on ponoć ważne pismo do podyktowania". Okazało się, że podczas tego spotkania Oskar Schröder postanowił wykorzystać wizytę atrakcyjnej pracownicy w zupełnie innym celu: "Wobec nagannego zachowania przedstawiciela Luftwaffe (...) dały się zauważyć (...) troska i dyplomacja profesora. Kiedy dziewczyna przyszła do mnie (tj. do Hansjochema Autruma - przyp. Sz.W.) ze łzami w oczach, poszedłem do profesora Strugholda, który szybko zareagował.

Postanowił, że dziewczyna otrzyma rozkaz natychmiastowej podróży do Berlina, aby dostarczyć osobiście tak ważne pismo do Ministerstwa Luftwaffe". Pretekst wysłania młodej kobiety z Rząsin dowodzi nie tylko postawy Strugholda wobec swych podwładnych, lecz również tego, że pobyt profesora Schrödera był zaplanowany przynajmniej na kilka dni.

Makabryczne eksperymenty

Nie wiadomo, jaki naprawdę był cel wizyty generała Schrödera w Rząsinach. Czy miała ona coś wspólnego z jego wcześniejszą wizytacją w obozie koncentracyjnym w Dachau (lato 1944 r.), gdzie przeprowadzano makabryczne eksperymenty nad wytrzymałością ludzkiego organizmu? Wiadomo też, iż to właśnie on wcześniej zwrócił się (wiosna 1944 r.) o umożliwienie przeprowadzania eksperymentów na więźniach do szefa służby zdrowia SS i policji prof. dr. Ernsta Grawitza, ten zaś uzyskał zgodę Heinricha Himmlera.

Ponadto Schröder będąc szefem służb sanitarnych Luftwaffe przez kilka lat miał pod sobą tzw. grupę dydaktyczną "Nauka i badania naukowe", do której należeli lekarze specjaliści. Jedną z 17 dziedzin była "medycyna lotnicza", kierowana przez... pułkownika prof. Strugholda. Niewykluczone, iż Strughold rozmawiał ze Schröderem o niepełnych wynikach badań z racji ograniczonej liczby "królików doświadczalnych". Zwłaszcza, że w tym okresie więźniowie okolicznych podobozów Gross-Rosen oraz jeńcy wojenni byli wykorzystywani do prac polowych w okolicznych majątkach oraz w pobliskich fabrykach przestawionych niejednokrotnie na potrzeby wojenne.

Bunkier z betonu

Bywały jednak zupełnie odmienne rodzaje wizytacji, gdy do tajnych ośrodków badawczych zapraszano pracowników z tajnego instytutu w Rząsinach: "Ostatnie zlecenie Luftwaffe dopadło nas we wrześniu 1944 roku. (...) W gęstym lesie hermetycznie odciętym obok Lubania, oddalonym kilka kilometrów od Rząsin znajdowała się stacja próbna do napędu rakiet. 8-metrowa rura napędowa była mocno zamontowana.

Gdy ją zapalono (czytaj: włączono urządzenie - przyp. Sz.W.), płomień oraz strumień gorącego powietrza wyczyściły wszystko w obrębie kilkuset metrów. Dr Palme, lekarz i ja (tj. Hansjochem Autrum - przyp. Sz.W.) otrzymaliśmy polecenie, aby zbadać wpływ "piekielnego hałasu" tych maszyn napędowych. Odpalenie mieszanki napędowej było okresowe, w ułamkach sekundy. W ten sposób mogłem po raz pierwszy - i na szczęście jedyny - obserwować działanie szybkości dźwięku; słomki o długości palca zostały rozrzucone co 10 cm, ale nie z napędu, lecz przez siłę dźwięku.

Musieliśmy zdobyć coś do badań. Kolejno zajęliśmy się określeniem wpływu na czynności serca, co uczyniliśmy na elektrokardiogramie. W odległości 200 m od urządzenia został zbudowany bunkier z betonu w ziemi; jeden z nas mógł się w nim schronić przed hałasem i umieścić w nim sprzęt EKG. Drugi z nas leżał na katafalku, kilka metrów od wylotu rury (czytaj: dyszy - przyp. Sz.W.) i był nakryty ogniotrwałym płaszczem, widoczna była tylko głowa. Obok niego stał żołnierz z gaśnicą, gdyby w przypadku powiewu wiatru wybuchł pożar.

Butelkę wybornego koniaku

Ochotnikowi (dr. Palme i mnie) założono elektrody EKG. Kabel łączył je z aparatem EKG w bunkrze. Aby nie uszkodzić naszego słuchu, włożyliśmy zatyczki aluminiowe w kształcie sztangi na sznurku, którego koniec dokładnie pasował do przewodu słuchowego (...). Zatyczki były dokładnie dopasowane. Przedsięwzięcie przebiegało (...) następująco: każdorazowo 30 sekund przed zapaleniem rozbrzmiał dźwięk ostrzegawczy.

Bicie serca natychmiast przyspieszyło, zanim natężył się hałas. Szczerze powiedziawszy, do tych prób byliśmy nieodpowiednio przygotowani (...). Kiedy już wróciliśmy do Rząsin otrzymaliśmy butelkę wybornego koniaku - to jedyna korzyść dla nas". Warto nadmienić, że wspomniany dwukrotnie docent dr Franz Palme przed przybyciem na Dolny Śląsk zatrudniony był w "Wydziale histofizjologii" berlińskiego Instytutu Badawczego Medycyny Lotniczej, którego dyrektorem był Hubertus Strughold. Zajmował się tam m.in. elektroencefalografią i odpornością mózgu na duże wysokości.

Bliżej nieokreślony ośrodek badawczy

Tajemnicze polecenie przeprowadzenia badań miało zapewne na celu stwierdzenie wpływu wielkiego natężenia hałasu, powstającego w czasie pracy silnika odrzutowego do nowego samolotu bądź do V-Waffen, na organizmy żywe, a zwłaszcza na pracę serca. Najprawdopodobniej opisany przez prof. Autruma tajemniczy ośrodek badawczy znajdował się w górnym Uboczu. Dowodzi tego przede wszystkim charakter badań, który szczegółowo został opisany przeze mnie w sierpniowym numerze "Odkrywcy".

Natomiast wspomniane przez niemieckiego naukowca słowa o lesie odciętym od Lubania, mogą wynikać z braku znajomości szczegółowej topografii terenu. Wieś Ubocze leżała co prawda niedaleko od Gryfowa Śl., ale przebiegająca ówcześnie obok miasta szosa, kierowała się wprost do... Lubania. I wreszcie wybór naukowców z rząsińskiego Instytutu wydaje się w pełni zrozumiały, skoro byli oni zatrudnieni zaledwie kilka kilometrów dalej, a oba tajne ośrodki badawcze działały na zlecenie Luftwaffe. Istnieje również przypuszczenie, że mogło chodzić o bliżej nieokreślony ośrodek badawczy pod Lubaniem.

Front się zbliża

Pierwsza fala uciekinierów, która dotarła do Rząsin w drugiej dekadzie stycznia 1945 roku, zapewne przyspieszyła decyzję o konieczności zakończenia badań w pałacu: "19 stycznia przybyli do nas pierwsi z uciekających przed Rosjanami - pisali autorzy powojennej kroniki. Ponieważ przybywali oni z Górnego Śląska, próbowaliśmy jeszcze zachować spokój. Jednak, gdy przemaszerował ciąg uchodźców z sąsiedniego powiatu bolesławieckiego, nikt już nie wierzył w rozpowszechniane przez radio wiadomości wojenne.

Także ci ostatni zdali sobie sprawę: mamy wojnę w pobliżu! Słyszeliśmy grzmienie armat, widzieliśmy na nocnym niebie łuny ognia z palących się miejscowości. W ostatniej minucie ogłoszony został przez dowództwo wojenne plan ewakuacyjny, który głosił: "16 lutego 1945 roku ewakuowani zostaną mieszkańcy Rząsin do oddalonej o 25 km Czerniawy"". Następnego dnia został uformowany długi pochód, który ruszył w kierunku Gór Izerskich. Rodzi się tutaj zasadnicze pytanie: czy naukowcy z pałacu opuścili wieś w tym samym czasie, czy może w innym terminie? Jest to istotne zwłaszcza w kontekście słów samego prof. Strugholda, który wyznał po latach: "Musieliśmy uciekać, gdy Rosjanie byli o dziesięć kilometrów".

Gdyby iść tym enigmatycznym tropem, to można uznać, iż chodziło mu o połowę lutego 1945 roku. Dlaczego? Ponieważ 11 km od Rząsin znajduje się Lwówek Śląski, gdzie oddziały radzieckie pojawiły się 14 lutego i jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się walki na północno-zachodnim skraju miasta. W podobnym okresie pierwsze jednostki sowieckie dotarły do Niwnic (niem. Neuland) i Kotlisk (niem. Kesselsdorf), wsi położonych ok. 10 km od Rząsin. Prawda jest jednak nieco inna.

Ważne materiały w skrzyniach

W ustaleniu dokładniejszych faktów pomogą nam słowa najbliższego współpracownika Strugholda: "Pod koniec stycznia 1945 roku oddziały rosyjskie (...) zatrzymały się na Śląsku przed Wrocławiem. W Rząsinach słyszeliśmy strzały cofających się wojsk. Nie chcieliśmy wpaść w ręce rosyjskim oddziałom. Strughold już w styczniu osadził się w Getyndze. Nie chcieliśmy jednak zostawić naszych urządzeń, wzmacniaczy i oscylografów. Najważniejszy sprzęt spakowaliśmy do skrzyń. (...) Gospodarz Schwertner przywiózł skrzynie na dworzec w Gryfowie.

Były one zadeklarowane jako dobra należące do Wehrmachtu (...). Chcieliśmy te rzeczy wywieźć jak najdalej na zachód. (...) Gdy po kilku dniach skrzynie znajdowały się jeszcze na dworcu w Gryfowie, sięgnęliśmy po "metody kryminalne". Razem z dr. Hansem Denzerem nastraszyliśmy zwierzchnika dworca w Gryfowie, że w skrzyniach znajdują się ważne materiały, które nie mogą trafić w ręce Rosjan. Jeżeli w przeciągu dwóch dni nie zostaną one dostarczone na Zachód, mamy polecenie wysadzenia bagażowni w powietrze. Nie mieliśmy, ani polecenia, ani materiału wybuchowego. Biedny zwierzchnik miał mieszkanie nad bagażownią. Następnego dnia skrzynie zostały dostarczone do Suhl w Turyngii".

Tymczasem w Rząsinach pozostały jedynie cztery rodziny i mężczyźni z tzw. dyżuru Flugmelde, którzy mieli posterunek na Górze Wiatracznej: "Ci zaobserwowali, po tym jak pochód opuścił wioskę, że dwa rosyjskie czołgi zbliżają się od strony Wolbromowa. Zawróciły jednak, nie oddając wystrzału, być może dlatego, że wierzyli, iż wioska jest opuszczona". Według niemieckich autorów byli to "dyżurni z Flugmelde", czyli służby obserwującej loty samolotów, a dokładniej ruchy lotnictwa nieprzyjaciela. Niewykluczone, że dla ochrony dwóch tajnych ośrodków przez pewien czas wzmocniono w okolicy niemiecką obronę przeciwlotniczą. Podobno nawet miała ona zestrzelić jeden z sowieckich samolotów, który rozbił się w przysiółku wsi, pod ruinami zamku Podskale (niem. Talkenstein).

Rosyjskie komando

18 lutego w opuszczonym dominium ulokowany został tymczasowo sztab 8. Dywizji Pancernej pod dowództwem surowego pułkownika Heinricha Maxa. Podobno w przyległym parku pałacowym do dziś znajdują się szczątki żołnierzy niemieckich, rozstrzelanych za defetyzm i dezercję. Po zakończeniu działań militarnych w okolicy, do Rząsin zaczęli docierać falami kolejni mieszkańcy, którzy dostrzegli istotną zmianę:

"Do górnej wioski wprowadzili się Rosjanie. Zbudowali obóz dla 3 tys. osób i postawili działa. (...). Natomiast w pałacu urządziło się rosyjskie komando. (...) W czerwcu rosyjscy żołnierze odeszli, jednak rosyjskie komando w dalszym ciągu zajmowało pałac". Nieznany jest oficjalny powód tak długiego pobytu sowietów. Jak wiadomo Strughold i pozostali naukowcy opuścili Rząsiny w pośpiechu, zabierając ze sobą jedynie dokumentację i najważniejszy sprzęt. Niewykluczone, że dlatego wiosną 1945 roku, przez długie tygodnie w nieistotnym strategicznie i zarazem niewielkim pałacu znajdowali się Rosjanie, którzy analizowali pozostawione urządzenia, po czym dokonali ich demontażu i wywieźli na wschód.

Epilog. Hansjochem Autrum udał się wraz ze współpracownikami i aparaturą na Uniwersytet w Getyndze, gdzie został asystentem prof. Henke. Z kolei od 1952 roku prowadził swoje badania na Uniwersytecie w Würzburgu, gdzie kierował Zakładem Zoologii. Natomiast Hubertus Strughold, przywieziony do USA w ramach operacji "Spinacz" (ang. Operation Paperclip), został przez służby specjalne zaangażowany do pracy w teksańskim ośrodku szkolenia pilotów Randolph w San Antonio (ang. Randolph Air Force Base). Szybko awansował zostając tam dyrektorem Zakładu Medycyny Kosmicznej. Co ciekawe, pod jego kierownictwem przez dłuższy czas pracowało kilkudziesięciu lekarzy współpracujących wcześniej w Luftwaffe!

Szymon Wrzesiński

Wykorzystane w artykule cytaty Hansjochema Autruma pochodzą z jego autobiografii zatytułowanej "Mein Leben. Wie sich Glück und Verdienst verketten".

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Odkrywca
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy