Sojuz 11: Co udusiło radzieckich astronautów?

Załoga Sojuza-11 została powołana w ostatniej chwili, po wykryciu „choroby” u Walerija Kubasowa. Coraz częściej pojawiają się głosy, że wystawienie nowej załogi było efektem rozgrywek personalnych w dowództwie lotów /Getty Images
Reklama

Radzieckie plany podboju kosmosu często przybierały zadziwiającą postać. Już w 1964 roku na statku kosmicznym Woschod-1 w niebo wzbiła się trójka kosmonautów… bez skafandrów.

Od tego czasu z uporem maniaka wysyłano na orbitę ludzi w dresach i białych hełmofonach. Na szczęście nie pojawiały się żadne problemy związane z hermetycznością kabiny. Do czasu. W 1971 roku, jak grom z jasnego nieba, gruchnęła wiadomość: podczas manewru lądowania z powodu nieszczelności lądownika zginęła załoga Sojuza-11. Kosmonauci udusili się "na życzenie" sowieckich konstruktorów...

Dziewiętnastego kwietnia 1971 roku ZSRR wystrzelił na orbitę okołoziemską pierwszą na świecie długoterminową stację kosmiczną: Salut-1. Pięć dni później przycumował do niej statek Sojuz-10, jednak z powodu usterek w węźle dokującym kosmonautom nie udało się przedostać na pokład kosmicznej bazy - po kilku godzinach Sojuz-10 odłączył się od niej i oddalił. Ostatecznie jednostka bezpiecznie wróciła na Ziemię, ale ludzie na jej pokładzie najedli się sporo strachu. 

Na początku czerwca przyszła kolej na następną załogę. W jej skład wchodzili doświadczeni lotnicy: Aleksiej Leonow oraz Walerij Kubasow, którzy już wcześniej brali udział w wyprawach kosmicznych. Dołączył do nich nowicjusz - Piotr Kołodin. Niestety, w ostatnim momencie trzeba było wymienić całą ekipę. 

Reklama

Trzy dni przed lotem, już na kosmodromie, po wykonaniu prześwietlenia rentgenowskiego lekarze zaobserwowali guz w prawym płucu Kubasowa i zasygnalizowali podejrzenie gruźlicy. To był dla niego prawdziwy cios: przecież czuł się doskonale! Tak czy inaczej, werdykt medyków był jednoznaczny: Kubasow nie może lecieć.

Zgodnie z zasadami należało odwołać całą załogę podstawową i powołać ekipę rezerwową. Do tej drugiej należeli: lotnik ppłk Gieorgij Dobrowolski, a także inżynierowie ze Specjalnego Biura Konstrukcyjnego Korolowa: Wiktor Pacajew i Władisław Wołkow (z tej trójki w kosmos latał wcześniej tylko ostatni z nich). 

Ponieważ nową załogę czekał trudny lot (dokowanie oraz remont na Salucie-1), postanowiono odejść nieco od przepisów i dokonać jednej zmiany kadrowej - w miejsce Kubasowa powołać Wołkowa, by na orbicie pracowało dwóch doświadczonych kosmonautów. Jednak wówczas kierownictwo z Moskwy wydało instrukcję, by na orbitę wysłać załogę na czele z Dobrowolskim

Zespół Leonowa bardzo to przeżył, a emocje sięgnęły zenitu. Aleksiej Leonow marzył, by zostać pierwszym dowódcą stacji kosmicznej. Poza tym był pewien, że miejsce w Sojuzie-11 ma już "zaklepane". Nietrudno wyobrazić sobie, w jakim położeniu znalazł się Kubasow, który, poza dyskwalifikującą go diagnozą, usłyszał sporo nieprzyjemnych słów ze strony kolegów. 

A Piotr Kołodin? Najzwyczajniej w świecie upił się, po czym poszedł do bajkonurskiego hotelu, a tam na spotkaniu ze znajomym dziennikarzem Jarosławem Gołowanowem płakał i powtarzał: 

- Ja już nigdy nie polecę... 

I - jak się później okazało - miał rację. Wojskowy inżynier rakietowy został "uziemiony" już do końca życia. Szóstego czerwca Sojuz-11 z załogą Dobrowolskiego wyleciał na orbitę. Z kolei ekipa Leonowa udała się do Moskwy. Tam Kubasow "błyskawicznie" wyzdrowiał: niepokojąca plamka w płucach okazała się jedynie reakcją alergiczną na kazachskie przyprawy...


"Na pokładzie wszystko dobrze. Samopoczucie załogi - wspaniałe" 

Mniej więcej pół roku przed startem Wołkow i Pacajew odpoczywali wraz z rodzinami w czarnomorskim pensjonacie. Pewnego dnia Wołkow wyznał żonie kolegi:

- Cieszę się, że nie polecę na pierwszą stację. Ktoś przepowiedział mi, że tam zginę. 

Był barwną postacią, nawet wśród prawdziwych "gwiazd" radzieckiej kosmonautyki; wściekły Korolow nazwał go kiedyś zarozumialcem. 

Bez wątpienia, Władisław posiadał wiele talentów. Był uzdolniony sportowo, muzycznie i artystycznie, a do tego uwodzicielsko przystojny - koledzy ze względu na charakterystyczną aparycję wołali na niego Marcello Mastroianni - oraz niezwykle ambitny. Biorąc pod uwagę jego charakter, nie dziwi więc fakt, że inżynier pokładowy Wołkow, który leciał w kosmos po raz drugi, niechętnie słuchał debiutującego w lotach podpułkownika Dobrowolskiego. Kierujący lotami z ośrodka naziemnego wielokrotnie musieli upominać "krnąbrnego" kosmonautę.

Co zaskakujące, doświadczony Wołkow, w przeciwieństwie do kosmicznych nowicjuszy Dobrowolskiego i Pacajewa, był wyraźnie podenerwowany. Być może dręczyły go myśli o fatalnej przepowiedni, które atakowały go ze zdwojoną siłą w trudnych momentach? A tych nie brakowało! Pewnego dnia na Salucie-1 wybuchł niewielki pożar. Wołkow natychmiast wpadł w panikę i chciał jak najszybciej ewakuować się na Ziemię, o czym poinformował służby kontrolne. Z kolei Dobrowolski i Pacajew wykazali się godnym pozazdroszczenia opanowaniem. Sytuacja awaryjna została bardzo szybko zażegnana. 

Program lotu obfitował w eksperymenty naukowe oraz wojskowe. I tak np. w ramach projektu o nazwie "Ołów" kosmonauci rejestrowali za pomocą specjalnej aparatury nocne wystrzeliwanie rakiet bojowych na jednym z syberyjskich poligonów. Najwidoczniej ciężka praca plus rozdrażnienie Wołkowa wpłynęły na wzajemne relacje członków załogi. 

W notatniku Dobrowolskiego znaleziono później zapis: "Jeśli to jest zgodność, to czym w takim razie jest jej brak?" Kosmonautom udało się przetrwać na Salucie aż 23 dni. Ustanowili w ten sposób nowy rekord długości lotu. 29 czerwca, po zakończeniu konserwacji stacji, kosmonauci przeszli na pokład statku. Przed odłączeniem się Sojuza od bazy rozległ się podniesiony głos zdenerwowanego Wołkowa:

- Luk nie jest hermetyczny!.. Co robić? Co robić? 

Zanim wyjaśniły się przyczyny całego zamieszania, załoga oraz ludzie w centrum sterowania lotami przeżywali chyba najtrudniejsze chwile w swoim życiu. Ale kiedy Dobrowolski ponownie zamknął właz, Władisław z radością krzyknął:

- Zgasła, kontrolka zgasła! Wszystko w porządku! 

Po oddzieleniu się od stacji statek wykonał trzy okrążenia wokół Ziemi, po czym rozpoczął manewr lądowania. "Na pokładzie wszystko dobrze. Samopoczucie załogi - wspaniałe" - zameldował Dobrowolski. To były jego ostatnie słowa. 

Na Ziemi pierwsze symptomy niepokoju pojawiły się, kiedy w centrum sterowania nie usłyszano raportu o włączeniu hamulca silnikowego. Podjęto usilne próby nawiązania kontaktu z załogą, ale w odpowiedzi słychać było jedynie ciszę... 

Natychmiast wystrzelono na wysokość 7 kilometrów opadającą na spadochronie awaryjną antenę, która miała przywrócić łączność. Jednak ekipa Dobrowolskiego nadal milczała. Minuty oczekiwania ciągnęły się w nieskończoność...

Sojuz-11 wylądował na kazachskim stepie łagodnie i w oczekiwanym miejscu, dlatego też lekarze w trakcie wyciągania kosmonautów ze statku sądzili, że ci po prostu stracili przytomność. Jednak podjęte natychmiast sztuczne oddychanie oraz masaż serca okazały się bezskuteczne. Kosmonauci byli martwi. Ratownicy z grupy poszukiwawczej Sił Powietrznych ZSRR zamarli w oczekiwaniu: co powiedzieć przełożonym? 

Ostatecznie doktor Anatolij Lebiediew wypowiedział zdanie, które przeraziło nawet jego samego:

- Proszę przekazać, że załoga... wylądowała bez oznak życia! 

To tragiczne stwierdzenie znalazło się w komunikacie agencji prasowej TASS. Późniejsza ekspertyza medyczna wykazała, że kosmonauci zginęli wskutek dekompresji, do której doszło w wyniku rozhermetyzowania się Sojuza-11. Ostatni tydzień czerwca 1971 roku był wyjątkowo tragiczny dla radzieckich marzeń o podboju kosmosu: dwudziestego piątego zmarł wybitny konstruktor Aleksiej Isajew, dwudziestego siódmego eksplodowała rakieta księżycowa N-1, a trzydziestego doszło do najstraszniejszego zdarzenia - zginęła cała załoga Sojuza-11. 

Pechowy zawór

Podczas oględzin statku nie zauważono niczego podejrzanego. Co prawda, jeden z zaworów wentylacyjnych był otwarty, ale właśnie tak miało być - chodziło o dostęp powietrza, gdyby statek wylądował na wodzie albo lukiem w dół. Podczas zbliżania się do powierzchni Ziemi zawór powinien był otworzyć się na wysokości 4 kilometrów. Badający go technicy przyjrzeli mu się jednak bliżej...

Okazało się, że tym razem zawór zadziałał zbyt wcześnie, a mianowicie w próżni - na wysokości 150 kilometrów. Ciśnienie w kabinie zaczęło gwałtownie spadać, powietrze błyskawicznie uleciało przez otwór. Dwie minuty po rozhermetyzowaniu się pojazdu serca kosmonautów przestały bić. Takie dane zarejestrowała aparatura pokładowa... 

Położenie ciał świadczyło o tym, że załoga próbowała się ratować: wszyscy trzej kosmonauci mieli odpięte pasy, te przy fotelu Dobrowolskiego były splątane. Astronauci, słysząc podejrzany syk, zerwali się i nasłuchując ustalili, w którym miejscu ulatywało powietrze. Próbowali zamknąć zawór, ale wkrótce stracili przytomność. Członkom załogi popękały błony bębenkowe, z nosa poleciała krew... 

Zdaniem lekarzy kosmonauci mogli poruszać się i podejmować jakiekolwiek działania jedynie przez pierwsze 15-20 sekund od momentu rozhermetyzowania się statku - po upływie tego czasu zaczęli tracić świadomość. 

Wnioski medyków stanowiły niejako odpowiedź na wystąpienia głównego konstruktora Wasilija Miszyna oraz dygnitarzy partyjnych, którzy twierdzili, jakoby astronauci mogli "zatkać dziurkę choćby palcem". W próżni i temperaturze na zewnątrz dochodzacej do -200°C! 

Oskarżyciele doskonale wiedzieli zresztą, że zawór znajdował się pod tapicerką, zaś na jego końcu tkwił przykręcony wentyl. Znalezienie przyczyny ulatywania powietrza oraz zlikwidowanie problemu w ciągu 20 sekund, przy gwałtownie spadającym ciśnieniu, było nierealne. Jak wykazały przeprowadzone później eksperymenty, na tego rodzaju operację potrzeba około minuty w normalnych warunkach. 

Fala uderzeniowa i "zapomniane" skafandry 

W toku śledztwa wyjaśniło się, że hermetyczność statku kosmicznego została naruszona w chwili oddzielenia się lądownika od reszty pojazdu. Obie części były solidnie połączone za pomocą sworzni wybuchowych, które automatycznie odpalały się i odłączały kapsułę. Być może zawór otworzył się pod wpływem fali uderzeniowej? Rozpoczęto eksperymenty w komorze ciśnieniowej, przy czym wybrano do nich zawory ze stwierdzonymi wcześniej defektami. Jednak nawet uszkodzone urządzenia nie chciały się otworzyć pod wpływem eksplozji. 

Doświadczenia przeprowadzano wielokrotnie, niemniej wynik zawsze był taki sam. Z drugiej strony, warto mieć na uwadze, że eksperymentowanie na Ziemi ma się nijak do warunków panujących w kosmosie. Tak czy inaczej, w 1971 roku rządowa komisja doszła do następującego wniosku: "Otwarcie zaworu nastąpiło wskutek fali uderzeniowej, która rozeszła się po metalowej konstrukcji". Winą za tragiczną w skutkach katastrofę obarczono przypadek - nie chciano narażać na nieprzyjemności hołubionych przez władze radzieckich konstruktorów.

Po wielu latach kosmonauci Aleksiej Leonow i Władimir Szatałow podali bardziej konkretną przyczynę otworzenia się pechowego zaworu: podczas montażu tych elementów pracownicy zdecydowanie zbyt słabo dokręcili śruby. Gdy sworznie wybuchowe łączące lądownik z resztą statku eksplodowały, urządzenia uległy uszkodzeniu wskutek krótkotrwałego przeciążenia. 

Jednak główna przyczyna śmierci kosmonautów tkwiła gdzie indziej. Błąd podczas montażu był drobnostką, choć tragiczną w skutkach. Ważniejsze jest, że gdyby załoga miała na sobie skafandry, otwarty zawór nie stanowiłby dla nich śmiertelnego zagrożenia. Co więcej, jeśli na pokładzie znalazłaby się choćby awaryjna instalacja tlenowa (system wyrównujący ciśnienie powietrza), nawet kosmonauci bez skafandrów zdołaliby się uratować.

Tyle że na statkach kosmicznych nie było nawet tego podstawowego, wydawałoby się, wyposażenia. Sytuacja nie zmieniła się od lotu Woschoda-1 w 1964 roku. Wówczas wraz z Władimirem Komarowem i Borisem Jegorowem w kosmos poleciał główny projektant statków załogowych. 

Był to Konstantin Fieoktistow -  zagorzały zwolennik lotów bez skafandrów. Popierał go Korolow, a od 1966 roku - jego następca Miszyn. Wszyscy oni święcie wierzyli w technikę: w końcu podczas żadnego z dotychczasowych lotów statków kosmicznych (w tym wielu bezzałogowych) nie doszło do rozszczelnienia pojazdu, co oznaczało, że w przyszłości również nic takiego się nie stanie. Tymczasem zły los tylko czekał na sposobną chwilę... 

Kosmonauci oraz dowództwo Sił Powietrznych Związku Radzieckiego niejednokrotnie zwracali się do przedstawicieli władzy oraz głównego konstruktora Wasilija Miszyna z prośbą o interwencję w sprawie skafandrów. Jednak działacze państwowi przekazali tę kwestię do rozstrzygnięcia konstruktorom, ci zaś oskarżyli kosmonautów o tchórzostwo. Ostatecznie nikt nie odpowiedział za śmierć astronautów.

Tragiczne "jedynki"

Tragiczne jedynki Wołkow, Dobrowolski i Pacajew ocalili życie innych kosztem własnego. Po ich śmierci na pokładzie statku mogło znajdować się tylko dwóch kosmonautów (w skafandrach trzech się już nie mieściło), a Sojuzy wyposażono w ratunkowy sprzęt tlenowy. 

Kolejną konsekwencją tragedii był pewien przesąd: kod wywoławczy członków załogi Sojuza-11 brzmiał "Jantar". Od czasu katastrofy żaden z kosmonautów nie chciał, by ziemia odzywała się do niego w ten sposób. Podobnie stało się w przypadku "Rubinu" - znaku wywoławczego Władimira Komarowa, który zginął na pokładzie Sojuza-1.

Mówiąc o analogiach, warto zwrócić uwagę na numerologiczną wręcz rolę jedynek: Sojuz-1 i Sojuz-11 stały się grobami kosmonautów, a stacja Salut-1 także uległa awarii - w październiku 1971 roku zdjęto ją z orbity. Tragedia załogi Dobrowolskiego skłania również do refleksji nad rolą przeznaczenia: Leonow, Kubasow i Kołodin w niezwykłych okolicznościach zostali odsunięci od lotu, ratując tym samym życie. 

Trzeba przyznać, że pierwsi dwaj byli prawdziwymi szczęściarzami. Aleksiej Leonow, który zasłynął  wyjściem w otwartą przestrzeń kosmiczną, podczas przełomowego lotu znalazł się o włos od śmierci, gdy statek miał problemy z lądowaniem. 

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. W 1975 roku obaj wzięli udział w słynnym projekcie Sojuz-Apollo realizowanym we współpracy z Amerykanami. Z kolei w 1980 roku Walerij Kubasow omal nie stracił życia podczas swojego trzeciego lotu w kosmos: nie włączył się silnik odpowiedzialny za miękkie lądowanie, więc kapsuła mocno uderzyła o powierzchnię. 

Piotra Kołodina los ocalił w zupełnie inny sposób, a mianowicie - jak wcześniej wspomnieliśmy - z różnych powodów nigdy nie poleciał na orbitę. Najwidoczniej kosmos nie był dla niego bezpiecznym miejscem. Podobno kosmonauci wyraźnie czuli takie rzeczy. Nie bez przyczyny wiele lat później, w odpowiedzi na jego narzekania, koledzy po fachu powiedzieli mu: - Dobrze, że siedzisz tutaj z nami, cały i zdrowy, a nie leżysz jako bohater na Cmentarzu przy Murze Kremlowskim...

***Zobacz także***

Świat Tajemnic
Dowiedz się więcej na temat: Sojuz 2 | związek radziecki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy