"Skrzydlata Husaria". Polscy lotnicy bombowi

Samoloty PZL.37 Łoś na lotnisku w Warszawie /domena publiczna
Reklama

Od czasów, kiedy samolot pierwszy raz pojawił się na placu boju, całą chwałę zbierali głównie piloci myśliwscy. Łukasz Sojka przełamuje ten stereotyp w książce "Skrzydlata Husaria. Historia polskich lotników bombowych".

Polskie lotnictwo bombowe we wrześniu 1939 roku zostało zgrupowane w składzie Brygady Bombowej, będącej pod dowództwem płk. dypl. obs. Władysława Hallera. W jej składzie było 36 bombowców średnich PZL.37 "Łoś" 50 PZL.23 "Karaś". Pozostałe 70 "Karasi" znajdowało się na stanie eskadr rozpoznawczych. Te podczas wojny wykonały 130 lotów bojowych, zrzucając około 55 ton bomb.

Odwagę, brawurę i ułańską fantazję przypomina w znakomitej książce "Skrzydlata Husaria. Historia polskich lotników bombowych" Łukasz Sojka. Poniżej przedstawiamy fragmenty opisujące działania trzeciego dnia wojny:

Reklama

'Zgodnie z rozkazem "Karasie" II dywizjonu i 55. eskadry miały przeprowadzić bombardowania nękające wojska niemieckie w rejonie Radomsko-Pławno. Tym razem nie chodziło o jedną dużą wyprawę, ale o następujące po sobie ataki trzysamolotowych kluczy. W ten sposób Brygada Bombowa miała opóźnić marsz Niemców w stronę stolicy i kupić nieco czasu jej obrońcom. Honor rozpoczęcia działań Brygady Bombowej tego dnia przypadł lotnikom 55. eskadry, którzy bezczynnie czekali na rozkaz od 1 września.

Przed godziną 8:00 z lotniska polowego w Maryninie wystartował "Karaś" o numerze 4 i skierował się w stronę Radomska, by przeprowadzić rozpoznanie sił nieprzyjaciela. Od tego momentu słuch po nim zaginął. Jak się później okazało, Niemcy wyciągnęli wnioski z doświadczeń poprzedniego dnia i zadbali o osłonę z powietrza.

"Czwórka" z 55. eskadry została zaatakowana przez Messerschmitty Bf-109D z klucza sztabowego I/ZG2. Walka nie była długa i "Karaś" mimo rozpaczliwych uników zapalił się i runął na ziemię wraz ze strzelcem i obserwatorem. Jedynym ocalałym był pilot, który zdołał wyskoczyć ze spadochronem. Ciężko poparzony dostał się do niewoli. Brak wiadomości od maszyny rozpoznawczej nie zaniepokoił jednak nikogo na tyle, by powstrzymać starty.

Rzeź niewiniątek

W efekcie kolejne klucze "Karasi" wzbijały się w powietrze i leciały, pozbawione osłony własnych myśliwców, wprost pod karabiny kręcących się w rejonie celu Messerschmittów. 1. eskadra wysłała dwa klucze (w sumie sześć samolotów), które zdołały zbombardować kolumnę pojazdów, nim pojawiły się niemieckie myśliwce. W wyniku walki, która się wywiązała, został zestrzelony PZL.23B oficera taktycznego eskadry - kapitana obserwatora Stefana Albertiego. Sam Alberti i jego pilot zdołali się uratować skokiem na spadochronie, niestety strzelec pozostał w samolocie aż do chwili, gdy "Karaś" roztrzaskał się o ziemię.

Trzy klucze z 2. eskadry również czekała ciężka przeprawa - spośród dziewięciu maszyn nie powróciły trzy - w tym samolot dowódcy, kapitana pilota Kazimierza Słowińskiego. Zginęli wszyscy członkowie załóg z wyjątkiem jednego strzelca pokładowego, który ranny trafił do niewoli. 55. eskadra również wysłała swój pierwszy klucz, który bez większych przeszkód dotarł do celu, zrzucił bomby i jakimś cudem wywinął się atakującym w drodze powrotnej Messerschmittom.

Po jego powrocie w powietrze wzbiły się kolejne trzy "Karasie". Tym razem szczęście nie dopisało jednej załodze, która zginęła w maszynie zestrzelonej przez myśliwce wroga. Trzeci, ostatni klucz wykonał swoje zadanie bez komplikacji i wrócił w komplecie do bazy.

Gorączkowa praca

Tymczasem atmosfera na lotniskach II dywizjonu przypominała gorące lato 1920 roku, gdy lądujące samoloty od razu były szykowane do kolejnego startu i ataku na zbliżającą się konnicę Budionnego. I choć od tego czasu minęło już ponad dziewiętnaście lat, a lotnicy II dywizjonu reprezentowali zupełnie inne pokolenie, ich ofiarność była taka sama.

Latali na większych, szybszych i nieporównanie nowocześniejszych maszynach, jednak tym razem nie walczyli z armią ochotników na koniach lokującą się gdzieś pomiędzy regularnym wojskiem a bandą watażków. Tym razem mieli powstrzymać dobrze naoliwioną machinę - wyszkolonych i zdeterminowanych ludzi, uzbrojonych po zęby i wyposażonych w nowoczesny sprzęt.

Czasy, gdy obrona przeciwlotnicza sprowadzała się do CKM-ów Maxim na taczankach, minęły bezpowrotnie. Teraz musieli stawić czoła znacznie nowocześniejszym karabinom maszynowym, ale też działkom szybkostrzelnym, pompującym w powietrze morderczą kombinację pocisków. Najważniejsza zmiana zaszła jednak w powietrzu. Dziewiętnaście lat wcześniej byliby niepodzielnymi panami nieba nad polem bitwy. Teraz musieli kryć się przed wrogimi myśliwcami, modlić się o pozostanie niezauważonymi, a po skończonym ataku uchodzić z pola walki niczym ścigana zwierzyna.

Pomimo tego morale ciągle było wysokie i lotnicy rwali się do walki. W 1. eskadrze mianowano porucznika obserwatora Tomasza Kasprzyka nowym oficerem taktycznym, zaś w 2. eskadrze porucznik obserwator Bolesław Nowicki objął stanowisko dowódcy. Po raz pierwszy od wybuchu wojny odprawę przed lotem poprzedził krótki apel poległych.

Znów w powietrzu

Po południu rozpoczęły się starty - 1. eskadra wystawiła tylko jeden klucz, 2. zaś wysłała dwa klucze. Na północny zachód od Radomska, które znalazło się już w niemieckich rękach, wyprawa natrafiła na długą kolumnę czołgów. "Karasie" ruszyły do ataku, a chwilę później z góry runęły na nie Messerschmitty Bf-109E z I./JG76.

Ryk gwiazdowych Jupiterów mieszał się z buczeniem rzędowych Daimler--Benzów, zaś w wyższym rejestrze raz po raz słychać było zniekształcone efektem Dopplera klekotanie karabinów maszynowych i działek. Polscy piloci docisnęli maszyny do ziemi, niemal szorując podwoziem po dachach mijanych chałup i czubkach drzew. Messerschmitty nie dawały jednak za wygraną - pod wsią Gidle lądował przymusowo postrzelany i płonący "Karaś" z 2. eskadry, z którego wydostali się obserwator i pilot. Niestety dla strzelca pokładowego maszyna stała się stosem pogrzebowym.

Podobny los spotkał kolejną maszynę 2. eskadry, która, ciężko uszkodzona, dotarła jednak do lotniska, ale podczas lądowania wpadła na las i zapaliła się. Mechanicy uratowali pilota i strzelca, obserwator zaś pozostał w maszynie, prawdopodobnie zabity jeszcze przez artylerię przeciwlotniczą. Z klucza 1. eskadry również nie powrócił samolot, zestrzelony przez Messerschmitty.

Jedynym członkiem załogi, który zdołał wyskoczyć na spadochronie, był pilot. Podczas tego starcia Luftwaffe straciła jeden myśliwiec, którego pilot opuścił maszynę i wylądował za polskimi liniami. Udało mu się jednak ukryć i doczekać nadejścia wojsk niemieckich.

Bilans tego dnia był dla II dywizjonu druzgocący - 1. eskadra straciła dwa samoloty, zaś 2. eskadra - pięć. Praktycznie wszystkie pozostałe maszyny wyma-gały większych lub mniejszych napraw. Zginęło w sumie 13 lotników, zaś ośmiu odniosło rany wykluczające ich z dalszej walki.

Na rozpoznanie!

Armijne eskadry "Karasi" również nie próżnowały - ich lotnicy nadal obserwowali ruchy nieprzyjaciela, bombardowali i ostrzeliwali jego wojska, a nawet zapuszczali się nad leżący już w głębi III Rzeszy Wrocław, by rozrzucać ulotki. W tych operacjach utracono siedem samolotów, zginęło 10 lotników, a sześciu trafiło do niewoli.

Najbardziej bolesne były straty takie jak ta, gdy "Karaś" 31. eskadry padł łupem obsługi działa przeciwlotniczego broniącego zakładów azotowych w podtarnowskich Mościcach. Nikt z załogi nie ocalał. Niestety nie był to jedyny przypadek bratobójczego ognia - samolot należący do 42. eskadry działającej na rzecz armii "Pomorze" został przechwycony i zestrzelony przez porucznika Mariana Pisarka, lecącego należącym do 141. eskadry myśliwcem PZL P.11c.

Pisarek wziął polski bombowiec za Stukasa, jednak szybko zorientował się w pomyłce i zaprzestał dalszych ataków. To nie było w stanie cofnąć wystrzelonych pocisków, które podziurawiły zbiornik z paliwem i zapaliły wyciek. "Karaś" sunął ku ziemi, wlokąc za sobą warkocz dymu i płomieni.

Ranny obserwator musiał uznać, że na pokładzie płonącego samolotu nie ma szans na przeżycie, i wyskoczył, nie bacząc na wysokość - zbyt małą, by przeżyć zderzenie z ziemią. Pilot i strzelec pozostali w płonącym samolocie, który udało się bezpiecznie posadzić 1,5 kilometra od lotniska. "Karaś" spłonął doszczętnie, jednak obaj lotnicy ocaleli.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama