Rudolf Weigl. Polak, który ocalił świat przed śmiertelną chorobą

Rudolf Weigl w swoim laboratorium /domena publiczna
Reklama

Ekscentryczny naukowiec, uwielbiający łowić ryby i strzelać z łuku. Niepoprawny kobieciarz, zawsze otoczony wianuszkiem pań. Amator górskich wędrówek, spacerujący po lesie… nago i straszący góralki. Wreszcie – genialny biolog, który dzięki swojej szczepionce ocalił przed epidemią miliony ludzi na całym świecie.

Rudolf Weigl był niewątpliwie jedną z najbardziej barwnych postaci polskiej nauki. Do historii przeszedł jako odkrywca pierwszej skutecznej szczepionki na tyfus plamisty, którego epidemie pod koniec XIX i w pierwszej połowie XX wieku dziesiątkowały ludność całego świata.

W swoim laboratorium rządził twardą ręką. Był wymagający, zamknięty w sobie i całkowicie skupiony na pracy nad ulepszaniem swojego preparatu. Jednak ze wspomnień członków rodziny uczonego i jego najbliższych współpracowników oraz przyjaciół wyłania się zgoła inny obraz Weigla. Ten wybitny biolog, którego kandydaturę do nagrody zgłaszano Komitetowi Noblowskiemu w latach 1930-1939 przeszło 70 razy (ostatecznie wyróżnienie przeszło mu koło nosa z przyczyn politycznych), był bowiem - przede wszystkim - człowiekiem.

Reklama

Pies na baby?

I jak każdy człowiek, miał swoje słabości. Szczególnie dużo plotkowano o tej wobec młodych laborantek. Jak wspominała po latach wnuczka profesora, Krystyna Weigl-Albert: "Dziadek miał ponoć ogromne powodzenie u kobiet. Potrafił być wobec nich czarujący i zawsze kręciły się wokół niego jakieś wielbicielki".

Nic dziwnego, że znajomi byli w szoku, kiedy pod koniec 1913 roku oznajmił, iż zamierza ożenić się z poznaną na uczelni Zofią Kulikowską. Wydawało się, że trudno o bardziej niedobraną parę. Biograf Weigla Mateusz Urbanek relacjonuje:

On elegancki, czarujący, pełen uroku i - jak wtedy taktownie mówiono - "odnoszący wielkie sukcesy w królestwie Erosa". Ona szara mysz, cicha, skromna, pełna życzliwości i dobroci, ale należąca do tych kobiet, których mężczyźni raczej nie zauważają. (...) "Koledzy mówili między sobą: 'Biedna Zosia, chyba nikt się z nią nie ożeni' - wspominał zasłyszane opowieści Kryński (Stefan Kryński był współpracownikiem i przyjacielem Weigla - przyp. M.P.).

Mimo to małżeństwo okazało się trwałe - spędzili ze sobą niemal dwie dekady, choć zapewne nie był to łatwy związek. Jak pisał Zbigniew Stuchly: "[Weigl] był trudny we współżyciu i to nie tylko [dla] obcych, ale przede wszystkim dla najbliższych".

Tym bardziej, że z biegiem lat profesor coraz więcej czasu zaczął spędzać w towarzystwie swojej asystentki, Anny Herzig. Według jedynego syna Weigla, Wiktora, to właśnie ona miała zniszczyć relację jego rodziców. We Lwowie, gdzie biolog spędził lwią część życia, krążyły nawet pogłoski, że z powodu romansu męża z "panią Andzią" Zofia popełniła samobójstwo (początkowo panie miały być najlepszymi przyjaciółkami).

Tematu do rozmów plotkarzom dostarczał zresztą sam główny zainteresowany, żeniąc się w lipcu 1943 roku (a więc trzy lata po tajemniczej śmierci żony) z rzeczoną Anną. Jak było naprawdę? Czy Rudolf Weigl faktycznie ulegał swojej słabości do kobiet i zdradzał żonę? Tego zapewne już nigdy się nie dowiemy...

Rzeźnicka robota

Zdaniem wnuczki, Krystyny Weigl-Albert, jej dziadek z pewnością nigdy by się nie rozwiódł. Był człowiekiem zasad - zresztą nie tylko w kwestiach matrymonialnych. Równie zasadniczo podchodził do swoich pasji. Zafascynowany naturą naukowiec był bowiem zapalonym wędkarzem (sam robił "muszki" do łowienia pstrągów i lipieni; jeden z modeli pod nazwą "Weigl’s Glory" sprzedawała nawet pewna angielska firma specjalizująca się w produkcji przynęt) oraz... łucznikiem.

"Podchodził do łucznictwa z naukową precyzją" - pisał po latach Wiktor Weigl. Strzały, których używał musiały być wyważone co do grama. Podczas treningów w strzelnicy, którą urządził sobie w Ogrodzie Botanicznym lwowskiego uniwersytetu uwzględniał wagę strzał, kształt lotek, napięcie łuku, kierunek oraz siłę wiatru, temperaturę powietrza itd.

Tym niezwykłym hobby zaraził też syna. Zresztą razem oddawali się także innej, wymagającej precyzji pasji, a mianowicie - łowiectwu. Polować Weigl nauczył się już w młodości. Ponieważ jednak zajęcie było raczej kosztowne, porzucił je na czas studiów, by wrócić do niego po pierwszej wojnie światowej.

Wyprawiał się na bażanty, kaczki, kuropatwy i zające zazwyczaj w skromnym gronie (nie lubił masowych polowań). Ograniczał się przy tym do zaledwie kilku celnych strzałów. Jak mawiał: "Zabijanie zwierząt bez potrzeby to rzeźnicka robota". Po 1945 roku całkowicie zrezygnował z łowiectwa. Synowi wyznał: "Widziałem, jak polowano na ludzi. Nie mógłbym teraz strzelać nawet do zajęcy".

Spodobał ci się artykuł? Zobacz również: Rudolf Weigl dwa razy był o krok od otrzymania Nagrody Nobla. Dlaczego ostatecznie jej nie dostał?

***Zobacz także***

Nagi diabeł grasujący w górskich lasach

Do końca życia Weigl uprawiał natomiast łucznictwo i pielęgnował swoją bliską relację z naturą. Jak opowiadał jego syn: "Miał zwyczaj w odludnych miejscach chodzić całkiem nago". Jego słowa znajdują potwierdzenie w rodzinnych albumach ze zdjęciami, w których zachowały się fotografie gołego jak święty turecki Weigla wśród drzew (zresztą nie tylko jego - nie brak tam również podobizn roznegliżowanych pań pozujących na łące lub nad rzeką).

Z tym ostatnim "hobby" naukowca wiąże się pewna zabawna anegdota, którą przywołuje w swojej książce Mateusz Urbanek:

"Podczas którejś z wypraw na motyle trafił w miejsce, które wydało mu się na tyle odległe od najbliższych domostw, że nie spodziewał się spotkać tam żadnych ludzi. Rozebrał się, gdy nagle zobaczył gromadkę góralek, które na leśnym zrębie zbierały maliny".

Ukrył się za drzewem i postanowił poczekać, aż skończą. Ale malin było dużo i kobiety nie odchodziły. W końcu zniecierpliwiony i goły Weigl wyskoczył z kryjówki, groźnie gestykulując i rycząc jak niedźwiedź.
Przerażone góralki uciekły z krzykiem do domów. Po drodze wpadły na Zofię Weigl i ostrzegły ją przed grasującym w lesie strasznym "ditku" (diabłem). Wieść o nagim biesie dotarła też do lokalnego popa. Finał tej historii był taki, że duchowny przyszedł do profesora i oznajmił, że skoro już musi biegać po lesie w stroju Adama, to niech chociaż robi to w miejscach bardziej ustronnych...

Oszukany przez los

Choć codzienne życie profesora Weigla wypełniała ciężka praca, a na szali znajdowały się miliony ludzkich istnień, wybitny naukowiec znajdował czas na realizowanie swoich pasji i bycie partnerem, ojcem i przyjacielem. Być może również dzięki temu łatwiej mu było pogodzić się z dziejową niesprawiedliwością, która go dotknęła.

Mariusz Urbanek komentuje: "Historia zadrwiła z Rudolfa Weigla okrutnie. Pierwszy raz stracił szansę na Nobla, bo chciał być Polakiem, a nie Niemcem, drugi, bo znaleźli się Polacy, którzy uznali, że był złym Polakiem".

Po wojnie, szykanowany przez peerelowskie władze, stał się ofiarą pomówień kolegów po fachu. Po kilku latach walki o uznanie swych osiągnięć ostatecznie w 1951 roku zrezygnował z pracy i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Zmarł 11 sierpnia 1957 roku - i wtedy nagle sobie o nim przypomniano.

Rada Państwa pośmiertnie nadała mu Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Jak gorzko skomentował to później Stefan Kryński: "Odznaczono go w trumnie".

Maria Procner - Redaktor i publicystka, autorka tekstów popularnonaukowych. Absolwentka dziennikarstwa i psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Była redaktor prowadząca magazynów "Świat Wiedzy Historia", "Świat Wiedzy Ludzie" oraz "Świat Wiedzy Sekrety Medycyny".

Spodobał ci się artykuł? Zobacz również: Rudolf Weigl dwa razy był o krok od otrzymania Nagrody Nobla. Dlaczego ostatecznie jej nie dostał?

***Zobacz także***

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy