Rudolf Olma. Porwał samolot, bo chciał zostać Niemcem

An-24 był bardzo popularnym samolotem na liniach krajowych w państwach demokracji ludowej /123RF/PICSEL
Reklama

Władze PRL uparcie odmawiały Olmie wydania paszportu. Ten chciał wyjechać na stałe do Niemiec. Po kolejnej odmowie wziął sprawy w swoje ręce - skonstruował bombę i kupił bilet lotniczy.

W powojennej Polsce porwania samolotów nie były niczym nadzwyczajnym. Wiele osób chciało się wyrwać z Polski Ludowej. Pierwszy samolot został porwany już w 1949 roku, kiedy załoga DC-3 uciekła ze swoimi rodzinami na Bornholm. W kolejnych latach porywano następne maszyny, czym obnażano nieudolność i ułomność władz PRL. Porwania samolotów LOT stały się praktycznie narodowym hobby - w 1970 roku doszło do 20 prób porwania rejsowych maszyn. Jedną z nich podjął Rudolf Olma.

Kupił 400 gramów trotylu, wafle i czekoladę. Zrobił zapalnik i detonator. Ładunek włożył do ramy zrobionej z wafli. Przykrył go całymi płatami i oblał czekoladą. Stworzył bombowy tort Pischingera.

Reklama

Trotyl na pokładzie

Olma kupił bilet na rejsowy samolot z Katowic do Warszawy. Wszedł na pokład z reklamówką, w której był torcik, pomarańcze i cukierki. Usiadł na swoim miejscu. Prócz niego na pokładzie było jeszcze 26 innych pasażerów.

Antonow An-24 powoli kołował na pas. Ustawił się pod wiatr. Silniki zaczęły wyć na najwyższych obrotach. Piloci zwolnili hamulce. Samolot wyrwał do przodu. Wzniósł się w powietrze. Niespełna 90 sekund później Olma wstał z fotela. W jednej ręce trzymał kostkę trotylu, w drugiej zapalnik. Stanął tyłem do kabiny pilotów, poinformował pasażerów, że porywa samolot i planuje lecieć do Wiednia.

Drugi pilot, odpowiadający za łączność radiową, zaczął krzyczeć do mikrofonu: "Porwanie!", "Porwanie!". Chwilę później doszło do katastrofy.

Wybuch

Dwie minuty po starcie, 30 sekund od porwania, na wysokości 1500 metrów, samolot wpadł w obszar turbulencji. Maszyna podskoczyła. Olma stracił równowagę. Odruchowo próbował złapać się za oparcie fotela. Trotyl wypadł mu z dłoni. Złapał go w ostatniej chwili, jednak przez przypadek uruchomił detonator.

Wybuch wstrząsnął kabiną. Eksplozja urwała mu lewą dłoń, odłamki rozorały mu twarz. Stracił oko. Kilku pasażerów zostało rannych. Piloci natychmiast skierowali samolot na ziemię. Milicja natychmiast aresztowała niedoszłego porywacza.

Proces

Sądy były niezwykle surowe dla wszelkich uciekinierów. Traktowano ich jak zdrajców ludowej ojczyzny. Proces trwał zaledwie trzynaście dni. Zespół orzekający nie miał wątpliwości. Za terroryzm i porwanie został skazany na 25 lat pozbawienia wolności.

Został wypuszczony na wolność po 18 latach odsiadki, w 1988 roku. W tym samym roku, jakimś dziwnym trafem w końcu otrzymał paszport. Wykupił wycieczkę do Berlina w Orbisie i już z niej nie wrócił. Uciekł do zachodnich Niemiec.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy