Przeżyć zatopienie U-boota. Jak wydostać się z głębin?

Brytyjczycy testują aparaty ratunkowe w bazie HMS Dolphin Gosport, 14 grudnia 1942 roku. Bardzo podobne ośrodki szkoleniowo-testowe mieli Niemcy /Royal Navy official photographer, Ware, C J (Lt) /domena publiczna
Reklama

"O 13.12 wybucha pierwsza bomba głębinowa, ale nie czyni żadnych szkód, jednak na okręcie daje się wyczuć nastrój załamania. Na podstawie danych z naszego aparatu nasłuchowego ustalamy, że ścigają nas trzy niszczyciele. I wtedy, o 13.25, nadchodzi koniec. Jesteśmy pokryci całą serią celnie rzuconych bomb. Okręt okropnie się trzęsie i zdaje się, że wszystkie instrumenty pokładowe przestają działać. Wydziela się chlor i wtedy kapitan rozkazuje, by szasować balasty. Ale kompresor jest rozwalony, baterie nie działają i chyba nie ma żadnej możliwości wynurzenia. Bardzo gorzki koniec. Wolno toniemy i wtedy nagle okręt zaczyna się obracać wokół własnej osi. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu u-boot się wynurza, kapitan otwiera kiosk i wydaje rozkaz: opuścić okręt".

Reklama

Ten fragment dziennika prowadzonego przez Alberta Krumbügela, nawigatora na U-110, daje namiastkę obrazu codziennej służby załóg niemieckich okrętów podwodnych podczas drugiej wojny światowej. Krumbügel miał szczęście - przeżył zatopienie jednostki dowodzonej przez Fritza-Juliusa Lempa. Sam kapitan, jak też czternastu innych członków załogi zakończyło tamtego majowego dnia 1941 roku swoje życie. A los Lempa i pozostałych czternastu nieszczęśników był - można powiedzieć - charakterystyczny dla gros podwodniaków kierowanej przez admirała Dönitza floty. Szacuje się bowiem, że w wyniku działań wojennych od 75 do 90 procent stanu osobowego załóg u-botów poniosło na nich śmierć, co w liczbach bezwzględnych daje liczbę od 25 do 40 tysięcy (w zależności od opracowań).

Chociaż pomiędzy marcem a majem 1941 roku Dönitz stracił kilku swoich asów takich jak Günther Prien, Otto Kretschmer, Joachim Schepke i w końcu Lemp, to jednak jeszcze w tym okresie hitlerowskie okręty podwodne skutecznie siały spustoszenie wśród atlantyckich konwojów. Okres ten zresztą podwodniacy niemieccy zwykli nazywać "pierwszym szczęśliwym okresem". Taktyka wilczych stad, której autorstwo przypisywał sobie sam Dönitz (co nie było zresztą prawdą) była nadal nader efektywna.

Niemniej, w najbliższych kilkunastu miesiącach szala miała zacząć przechylać się na stronę sprzymierzonych. Po udoskonaleniu taktyki zwalczania okrętów podwodnych i konwojowania frachtowców, szerszym wykorzystaniu lotnictwa, większym zaangażowaniu USA (po 11 grudnia 1941 roku na pełną skalę) przewadze technicznej urządzeń pozwalających na wykrycie łodzi podwodnych (radar centymetrowy, ASDIC, reflektor Leigha, czułe radionamierniki) i broni takich jak np. jeż - hedghog, straty w niemieckiej flocie podwodnej zaczęły gwałtownie rosnąć. Na marginesie można także nadmienić, że i sam U-110 walnie przyczynił się do uzyskania przez aliantów przewagi w tym zakresie.

Po ataku okręt Lempa nie zatonął bowiem od razu, a najprawdopodobniej błędna ocena jego stanu przez dowódcę spowodowała, że ten nie wydał rozkazu jego zatopienia (inne źródła mówią, że co prawda Lemp rozkaz wydał, ale ten z jakiejś przyczyny nie został wykonany. Sam kapitan miał zginąć wracając na u-boota, by go posłać na dno). Brytyjczycy przejęli w efekcie okręt a wraz z nim Enigmę oraz aktualne książki szyfrów. Wypadkowa tych czynników spowodowała, że kryptologom z Bletchley Park udało się złamać niemiecki szyfr a w kolejnych miesiącach liczba zatapianych niemieckich łodzi podwodnych stale rosła.

Pomimo tego dowództwo niemieckie ekspediowało u-booty w kolejne misje, podczas których coraz częściej i coraz łatwiej były znajdowane, atakowane i niszczone czy to przez alianckie lotnictwo, czy też okręty. Na dodatek wysyłania ich na kolejne niemal straceńcze patrole nie można było uzasadnić celami militarnymi - liczba zatapianego tonażu stale - co oczywiste w tych warunkach - spadała. W żaden sposób aktywność niemieckich łodzi podwodnych nie mogła zatem przeszkodzić działaniom aliantów na morzach. Pojedyncze zatopione jednostki - nie mogły tego obrazu zmienić i z biegiem czasu zyskiwały wymiar co najwyżej propagandowy.

Krumbügel - jak powiedziano wyżej - miał szczęście. Jego szanse na przeżycie niepomiernie wzrosły w momencie, kiedy okrętowi udało się wydostać na powierzchnię. W niemal beznadziejnej sytuacji byli jednak ci, których okręty tonęły bez szans wynurzenia. Czy mieli jakiekolwiek szanse na wydostanie się ze stalowej trumny uwięzionej na dnie morza? Trzeba przyznać, że były one niewielkie, biorąc np. pod uwagę to, co stało się z załogą "Kurska" ponad 60 lat później, na zupełnie innym etapie rozwoju broni podwodnej, ale także technik ratunkowych.

***Zobacz także***


Szkolenia

Należy jednak podkreślić, że podczas zazwyczaj kilkumiesięcznego szkolenia załogi u-bootów trenowały również awaryjne opuszczanie okrętu podwodnego. Na przykład wielokrotnie w specjalnie do tego przygotowanym basenie ćwiczono procedurę opuszczania zatopionego okrętu przez właz awaryjny. Kursantom przedstawiano również instrukcje zalewania przedziałów w taki sposób, aby możliwie szybko i bezpiecznie wyrównać ciśnienie w okręcie,  co w efekcie miało pozwolić otworzyć luki awaryjne i wydostać się na zewnątrz.

Każdy z członków załogi dysponował również aparatem ratunkowym. "Tauchretter" zawierał zapas powietrza (na od 15 do 45 minut - w zależności od warunków), co miało załogantowi pozwolić wynurzyć się na powierzchnię i w miarę możliwości napompować kamizelkę ratunkową. Z drugiej jednak strony, wzięci do niewoli niemieccy podwodniacy zgodnie przyznawali, że na ich okrętach nie przewidziano zastosowania boi ratunkowych (boje były stosowane jednak we wcześniejszych wersjach łodzi typu VII - A, B, i początkowej serii C).

To wszystko było jednak teorią, którą trudno było zastosować w brutalnej wojennej praktyce, kiedy po nierzadko wielogodzinnych atakach bombami głębinowymi, w warunkach ekstremalnego stresu i zmęczenia wyuczone procedury trzeba było wprowadzić w życie. Do tego dochodziły odniesione rany oraz ewentualne uszkodzenia okrętu utrudniające jego opuszczenie. A to wszystko jeszcze pod warunkiem, że okręt taki osiadłby na dnie stosunkowo płytkich wód.

Chociaż wiadomo, że najpopularniejszy typ okrętu podwodnego użytkowanego przez Kriegsmarine - typ VII - otrzymywał od stoczni gwarancję zanurzenia do około 100 metrów (w zależności od wersji), to jednak w warunkach bojowych dowódcy schodzili regularnie w okolice metra dwusetnego, a w sytuacjach krytycznych udawało się niektórym powrócić z głębi rzędu nawet 280m. Poniżej jednak tej głębokości ciśnienie zrobiłoby swoje i zmiażdżyłoby u-boota grzebiąc całą jego załogę. Krótko zatem mówiąc musiałby zajść splot kilku, całkiem nieprawdopodobnych czynników, aby z zatopionego okrętu ktokolwiek mógł się wydostać.

Przeżyć pod wodą

Kilku marynarzom jednak ta niebywała sztuka się udała. Jednym z nich był Walter Schmietenknop, motorzysta silników elektrycznych na U-767. Historia ta wydarzyła się w czerwcu 1944 roku, a więc w momencie, gdy alianci już niepodzielnie panowali na Atlantyku. Podczas pierwszego i jak się potem okazało - jedynego patrolu jego okręt otrzymał rozkaz, by patrolować kanał La Manche w pobliżu francuskiego wybrzeża i zwalczać jednostki floty inwazyjnej. Chociaż przez większość czasu okręt szedł w zanurzeniu, od początku rejsu alianckie lotnictwo i flota nie dawała U-767 spokoju.

Pomimo tego, w następnych dniach u-bootowi udało się storpedować fregatę HMS Mourne posyłając ją wraz z ponad setką marynarzy na dno. Kilka dni później jednak dowodzony przez Waltera Dankleffa, idący na chrapach okręt został w pobliżu wyspy Guernsey namierzony i zaskoczony przez trzy brytyjskie niszczyciele, które zatopiły go już pierwszą salwą bomb głębinowych. Dla załogi zaczął się koszmar. "Wszystko się trzęsło i zgrzytało. Sekundę wcześniej stałem na metalowych płytach pokładu a teraz nagle znalazłem się po środku zęzy, a po płytach nie było śladu (...) Nie było czasu na myślenie, wszystko działo się zbyt szybko. Okręt obrócił się na bok i osiadł na dnie. (...) Opadliśmy na siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć metrów. Głębokość mogłem odczytać na instrumencie pokładowym" wspomina Walter Schmietenknop.

Przeżył on atak wraz z osiemnastką innych marynarzy. Dwa przedziały okrętu - diesli i silników elektrycznych przetrwały wybuch. Walter wraz kolegami próbowali skontaktować się z pozostałymi przedziałami, ale pomimo prób ich wywołania przez system wewnętrznej komunikacji, a gdy to nie przyniosło efektu - wiadomości wysyłanych morsem przez uderzanie młotkiem w zamknięty teraz właz - nie uzyskali żadnej odpowiedzi. Dwóch z marynarzy próbowało otworzyć klapę rufowego luku służącego do załadunku torped i chociaż ku zdziwieniu Waltera dało się przekręcić zawór ją zamykający, to jednak na skutek różnicy ciśnień niemożliwym było ją otworzyć. W międzyczasie sytuacja zaczęła się pogarszać.

***Zobacz także***

W przedziałach silnikowych podnosił się poziom wody i jednocześnie zaczęło brakować powietrza. Jeden po drugim kolejni marynarze tracili przytomność. Niektórzy zdając sobie sprawę z nieuchronnego końca, próbowali wypowiadać swoje ostatnie słowa. Walter siedział w jednym z najwyższych punktów przewróconego na bakburtę okrętu i powietrza mu jeszcze nie brakowało, gdy nagle spostrzegł, że na rancie włazu torpedowego zaczęła pojawiać się woda.

"To oznaczało, że ciśnienie wewnątrz okrętu wyrównało się z ciśnieniem zewnętrznym i że można otworzyć właz! (...) Chwyciłem mój aparat ratunkowy, przedostałem się do luku, przekręciłem zawór i uchyliłem go. Ten się otworzył dając mi drogę ucieczki. Trzymając ręce wzdłuż siebie utknąłem w nim raniąc ścięgna w dłoniach, ale wtedy nawet tego nie zauważyłem. Kiedy wydostałem się z niego, moje życie przebiegło mi przed oczami. To było straszne doświadczenie. (...) Nagle, spojrzawszy ponad siebie, zobaczyłem wielki szary okrąg na górze. Powiedziałem sobie - tam musisz dotrzeć. Tam na górze jest życie". Po kilku chwilach Walter wypłynął na powierzchnię.

Ale to nie był koniec jego problemów. Powietrze w tauchretter’rze skończyło mu się dokładnie w momencie, gdy się wynurzył. Nie mógł zatem nadmuchać kamizelki ratunkowej i zdany był wyłącznie na swoje umiejętności pływackie. Po chwili przypomniał sobie również szkolenia w Wilhelmshaven, w trakcie których uczono go jak należy wynurzać się z dużych głębokości, by uniknąć choroby dekompresyjnej. On - oczywiście - zrobił wszystko nie tak jak powinien: płynął w górę jak najszybciej mógł i gdy na powierzchni pojawił się kaszel oczekiwał, że nadszedł jego koniec, a zgromadzone w krwiobiegu powietrze rozsadzi mu płuca.

Tak się jednak - o dziwo - nie stało. Walter jednak nadal nie był bezpieczny. Dostrzegł jeden z niszczycieli, gdy ten oddalał się od niego, zatem bez kamizelki ratunkowej i tak czekała go śmierć w mętnych wodach kanału La Manche. W pewnym momencie, gdy uniosła go fala, spostrzegł okręt zmierzający teraz prosto w jego kierunku. I wtedy zaczął co sił uciekać! Hitlerowska propaganda zrobiła swoje. Jedna z przekazywanych marynarzom historii mówiła, że rozbitkowie z u-bootów są w takich sytuacjach brani pod kil brytyjskich jednostek. O tym jak wierutną bzdurą to było, Walter przekonał się już wkrótce, gdy Brytyjczycy wyciągnęli go z wody.

Pod okiem lotnictwa

Niemniej dramatycznie wyglądała historia Franza Machona. Franz Machon - lub bardziej swojsko Franciszek Machoń - konduktor tramwajowy z Katowic, trafił do Kriegsmarine, gdzie został przydzielony na U-512, na którym miał pełnić funkcję radiooperatora. Pierwszy i jedyny patrol jego okrętu - dowodzonego przez Wolfganga Schultze, dowódcy cieszącego się złą sławą karierowicza, aroganta i alkoholika, który osiągnął swą pozycję wyłącznie dzięki wysoko postawionemu w marynarce ojcu - rozpoczął się na początku sierpnia 1942 roku w Szczecinie. Później przez Kilonię i Kirstiansand zgodnie z rozkazami skierował się na południowy Atlantyk. W trakcie rejsu, mimo kilku ataków na frachtowce, dopiero w połowie września udało mu się zatopić spory tankowiec Patrick. J. Hurley o wyporności ponad 10 tys. ton.

Drugiego października, mimo przebywania w rejonie operowania amerykańskiego lotnictwa (u-boot znajdował się na północny-wschód od Gujany), Schulze nakazał wynurzyć okręt za dnia. O 11.50 U-512 został dostrzeżony i skutecznie zaatakowany czterema bombami głębinowymi przez bombowiec B-18A należący do 99 Dywizjonu Bombowego mającego chronić atlantyckie podejścia do Kanału Panamskiego. U-512 był w trakcie awaryjnego zanurzania, gdy nastąpił wybuch. Siła eksplozji odrzuciła Machonia na przeciwną ścianę powodując zranienie nogi, na dodatek został jeszcze poparzony przygotowywaną w kambuzie zupą, garnek z którą po wybuchu wylądował na jego głowie.

W okamgnieniu okręt zaczęła zalewać woda. Szasowanie balastów pomogło tylko na chwilę - jednostka nadal tonęła. W momencie ataku Franciszek znajdował się na swoim stanowisku bojowym w pobliżu kambuza. Stamtąd próbował przedostać się z zalewanego rejonu do zamkniętego teraz dziobowego przedziału torpedowego. Musiał kilkakrotnie uderzyć we właz gaśnicą, by w końcu mu otwarto. W przedziale torpedowym sytuacja nie była lepsza. Było w nim 14 ludzi, ale i tam już wdzierała się woda, która po chwili zaczęła reagować z zawartym w akumulatorach torped kwasem i wydzielać chlor.

***Zobacz także***

Co gorsza, marynarze mieli do dyspozycji tylko cztery aparaty ratunkowe. Reszta przed atakiem została przeniesiona do przedziału silnikowego celem wysuszenia, ponieważ na skutek niewłaściwego przechowywania tauchretter’y zamokły. Machoniowi udało się uzyskać jeden z nich. Chwile podwodniaków były jednak policzone. Brak masek, wydzielający się chlor, podnoszący się poziom wody i rosnące ciśnienie powodujące krwawienie z ust, uszu i nosa - to wszystko powodowało, że jeden po drugim marynarze ginęli. Razem z bosmanem Machoń postanowił spróbować uciec z okrętu.

Mogli to zrobić tylko przez właz służący do załadunku torped. Przez dłuższy czas walczyli z systemami zabezpieczającymi, a gdy w końcu udało się im z nimi uporać musieli wcisnąć się jeszcze do wąskiej, ustawionej pod kątem tuby i otworzyć właz prowadzący już na zewnątrz. Bosman nie miał aparatu ratunkowego, dlatego Machoń puścił go przodem. Zdaniem Machonia, bosman stracił orientację i zamiast na zewnątrz wpłynął w przestrzeń między kadłubem sztywnym a lekkim. Machoniowi udało się przedostać przez luk a potem z głębokości około 50m wypłynąć na powierzchnię.

Podobnie jak Schmietenknopowi, w jego aparacie powietrze skończyło się zaraz po wypłynięciu na powierzchnię. Na jego szczęście, krążący nad miejscem zatopienia u-boota lotnicy amerykańscy dostrzegli go i zrzucili mu kamizelkę ratunkową, dmuchaną tratwę wraz z wyposażeniem - zapasem wody, pistoletem sygnałowym, linką i wiosłami. Wydawało się, że Machoń jest uratowany. Z jakiegoś jednak powodu wyłowiony został i to w zasadzie przypadkiem, dopiero dziesięć dni później. Przez ten czas Franciszek walczył z oceanem, głodem i pragnieniem a także z atakującymi go co jakiś czas morskimi ptakami. Amerykański niszczyciel USS Ellis odnalazł Machonia zdaje się już w ostatniej chwili, gdy ten na skutek skrajnego wycieńczenia, oparzeń słonecznych i ran dryfował już nieprzytomny.

Nieliczni szczęściarze

Walter i Franciszek wrócili do pełni sił. Po okresie w amerykańskiej niewoli Walter spędziwszy krótki czas w Niemczech, w końcu osiedlił się na stałe w Kanadzie. Franciszek natomiast wrócił do Polski, do Katowic. Takich szczęściarzy, a zarazem odważnych ludzi jak Walter i Franciszek nie było wielu. Pytaniem pozostaje, jak udało im się przetrwać wynurzenie z tak znacznej głębokości unikając skutków choroby kesonowej? Czy decydujące znaczenie miało przygotowanie marynarzy? Niektóre załogi szkoliły się przez nawet ponad pół roku, a skrócenie tego okresu miało niekiedy dla marynarzy u-bootów opłakane skutki. Walter Schmietenknop był w tej pierwszej grupie i jak sam wskazuje we wspomnieniach, miał szansę wielokrotnie trenować wydostawanie się z zatopionego okrętu podczas szkolenia w Wilhelmshaven. Z przesłuchań Franciszka wynika, że tej samej procedurze poświęcono w Gdyni całe dwa tygodnie.

Każdy z uratowanych marynarzy korzystał z aparatu ratunkowego. Czy to zatem tauchretter zadecydował o powodzeniu Waltera i Franza? Na marginesie warto zauważyć, że z nieumiejętnym jego wykorzystywaniem wiązało się poważne niebezpieczeństwo. Marynarz, któremu udało się wydostać z głębokości około 40 metrów z zatopionego w pobliżu Lorient U-171 zginął zaraz po osiągnięciu powierzchni na skutek poważnych oparzeń jamy ustnej i najprawdopodobniej układu oddechowego. Dlaczego? Pochłaniaczem dwutlenku węgla w aparacie był tlenek wapnia (wapno palone). Najprawdopodobniej, ten nieszczęśnik zachłysnął się wodą (być może zgubił klamrę zatykającą nos) i wypluł ją do wnętrza tauchrettera. W efekcie wapno palone przekształciło się w wapno gaszone, substancję wydzielającą duże ilości ciepła i silnie żrącą.

Być może zadecydował młody wiek marynarzy (Walter w momencie zatopienia U-767 miał raptem 19 lat)? A być może jakieś predyspozycje osobnicze? O wyjaśnienie tego, jakie czynniki mogły pozwolić Walterowi i Franciszkowi uniknięcia efektów choroby dekompresyjnej poprosiłem dr hab. Jacka Kota, Kierownika Krajowego Ośrodka Medycyny Hiperbarycznej w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym.

 - Podstawowym zagrożeniem podczas wynurzania - stwierdza dr. hab. Jacek Kot -  jest możliwość "rozsadzenia płuc" przez rozprężające się w płucach powietrze. Potocznie określane jest przez nurków jako "barotrauma płuc", ale fachowo nazywa się to "urazem ciśnieniowym płuc". Jest konsekwencją zwiększania się objętości płuc wskutek spadku ciśnienia otoczenia. Jeżeli człowiek podczas takiego awaryjnego wynurzania będzie robił wydech, to ma szansę na przeżycie. Jeżeli nie, to rozprężający się gaz doprowadzi do pękania pęcherzyków płucnych i przedostania się powietrza pęcherzykowego albo do krwi (wytwarzając mózgowe zatory gazowe), albo do opłucnej (uniemożliwiając oddychanie), albo do śródpiersia i pod skórę szyi i twarzy (powodując rozedmę wyglądającą jak "nadmuchanie" człowieka). W opisanych przypadkach dwóch marynarzy zbawienny wpływ miało posiadanie przez nich ucieczkowego aparatu oddechowego (niem. Tauchretter), który pozwalał na względnie normalne oddychanie podczas szybkiego wynurzania. W ten sposób rozprężający się w płucach gaz był eliminowany z każdym oddechem.

Jeden z opisywanych marynarzy, Walter Schmietenknop, doznał jednak pewnego uszkodzenia płuc, co można stwierdzić na podstawie występującego po wynurzeniu kaszlu. Jeżeli kaszlowi nie towarzyszą ciężkie objawy neurologiczne (jako konsekwencje zatorów gazowych) lub całkowite zatrzymanie oddechu (jako skutek odmy opłucnowej), to jest to typowy objaw dla tzw. zespołu "rozdęcia płuc" (ang. Overdistension syndrom) będącego formą nadwyrężenia tkanki płucnej. Czasem towarzyszy temu odksztuszanie krwi. Co ciekawe, ze względu na brak unerwienia czuciowego samej tkanki płucnej, takiemu urazowi ciśnieniowemu płuc nie towarzyszy żaden ból, nawet jeżeli uszkodzenie tkanki płucnej jest duże. Dzięki możliwościom regeneracyjnym płuc w ciągu kilku dni zespół ten ustępuje nawet bez żadnego leczenia nie pozostawiając trwałych ubytków.

***Zobacz także***

Powierzchnia i co dalej?

Samo osiągnięcie powierzchni przez marynarzy uciekających z zatopionego okrętu podwodnego, choć z ich osobistego punktu widzenia na pewno było traktowane jako "uratowanie", nie gwarantowało jednak przeżycia. Pomijając oczywiste kwestie możliwości uderzenia w kadłub okrętów w pobliżu lub wciągnięcia do pracującej śruby, utrzymania się na powierzchni, czy ostatecznie wychłodzenia lub ataku przez rekiny, śmiertelnym zagrożeniem jest możliwość wystąpienia choroby dekompresyjnej związanej z pęcherzykami gazowymi wytwarzanymi w organizmie na skutek zbyt szybkiego wynurzania.

Otwarcie jakiegokolwiek włazu okrętu podwodnego unieruchomionego na dnie, a więc ucieczka na powierzchnię, jest możliwa dopiero po wyrównaniu ciśnienia między wnętrzem kadłuba a otaczającym środowiskiem. W tym czasie marynarz oddycha gazem pod zwiększonym ciśnieniem, co powoduje rozpuszczanie się azotu w jego tkankach. Im głębiej jest zanurzony okręt, im dłużej marynarz oddycha powietrzem pod tym ciśnieniem, tym więcej ma w sobie rozpuszczonego azotu i tym większe prawdopodobieństwo choroby dekompresyjnej przy niekontrolowanym wynurzeniu prosto na powierzchnię z pominięciem przystanków dekompresyjnych.

W przedstawionych przypadkach brak jest informacji jak długo marynarze oddychali pod ciśnieniem, ale z praktyki wiemy, że nawet kilkuminutowy pobyt na głębokości 50 m (jak w przypadku U-512) lub 70-75 metrów (w przypadku U-767) musiał zakończyć się powolną dekompresją. Niewątpliwie ci marynarze mieli dużo szczęścia, że przy tak szybkim wynurzeniu ominęły ich poważne objawy choroby dekompresyjnej, w tym porażenia kończynowe i objawy neurologiczne związane z pęcherzykami gazowymi w rdzeniu kręgowym i mózgu. Trudno uwierzyć, że nie mieli żadnych objawów, ale jednak nie budzi wątpliwości, że po takim stresującym zdarzeniu nie zwracali uwagi na bóle stawów, zmiany skórne czy też po prostu ogólne osłabienie.

Dr hab. Jacek Kot zwraca uwagę na jeszcze jeden interesujący fakt.

- Ciekawym zagadnieniem są późne efekty nieprawidłowej dekompresji. Z praktyki klinicznej wiemy, że po latach nurkowania nurkowie zawodowi lub rekreacyjni, szczególnie ci, u których wystąpiła choroba dekompresyjna lub co najmniej poważne złamanie zasad dekompresji, mogą mieć tzw. jałową (aseptyczną) martwicę kości, szczególnie kości udowych. W innych opisywanych przypadkach ucieczki z zatopionych okrętów podwodnych faktycznie przypadki jałowej martwicy kości występowały, mimo, że narażenie na chorobę dekompresyjną było tylko jednorazowe, gdyż dotyczyło marynarzy okrętów, a nie nurków.

- Na przykład, w 1931 roku pięciu marynarzom udało się wydostać z zatopionego na głębokości 37 metrów okrętu podwodnego HMS Poseidon. Wszyscy mieli objawy choroby dekompresyjnej (na szczęście nie zagrażające życiu), a 12 lat później u trzech z nich stwierdzono właśnie jałową martwicę kości. W innym przypadku, jeden z marynarzy, który przebywał kilkanaście godzin w zatopionym w 1988 roku peruwiańskim okręcie podwodnym BAP Pacocha, miał po wynurzeniu objawy choroby dekompresyjnej, był leczony w komorze hiperbarycznej dopiero 48 godzin później, a po kilku miesiącach później radiograficznie potwierdzono jałową martwicę kości - dodaje.

 - Podsumowując mogę stwierdzić, że choć medycyna potrafi nas zawsze zaskoczyć, czy to nieprzewidywanymi zgonami, czy to zaskakującymi wyleczeniami, to biorąc pod uwagę szanse przeżycia podwodniaków uciekających z zatopionych okrętów podwodnych w czasie II Wojny Światowej przeżycie i uratowanie tych dwóch marynarzy, mimo że zrozumiałe z punktu widzenia wiedzy medycznej, było w praktyce tak mało prawdopodobne, że śmiało na podstawie statystyki możemy określić je jako "nieprawdopodobne".

Serdeczne podziękowania za pomoc w przygotowaniu artykułu kieruję do dr hab. Jacka Kota, Kierownika Krajowego Ośrodka Medycyny Hiperbarycznej w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym

Michał Drzonek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy