Polskie Himalaje: Wielka tragedia na Lho La

Celem Polaków był Mount Everest, najwyższa góra świata. Co było przyczyną tragedii? /domena publiczna
Reklama

W 1989 r. miała miejsce największa tragedia w historii polskiego himalaizmu. Życie straciło aż pięciu uczestników wyprawy na Mount Everest. Co dokładnie stało się na Lho La?

"Polskie Himalaje" to opowieść o najważniejszych wyprawach, podczas których dokonano pierwszych wejść na niezdobyte wcześniej szczyty, złotych latach polskiego himalaizmu zimowego, osiągnięciach Polaków w przejściach stylem alpejskim, samotnych wejściach i wyznaczaniu nowych dróg na szczyty. 

W dziele autorstwa Janusza Kurczaba, Wojtka Fuska i Jerzego Porębskiego nie zabrakło także wspomnień o tych, którzy zostali w górach... 

Przeczytaj fragment książki "Polskie Himalaje"

27 i 28 maja 1989 roku w Himalajach Nepalu, na graniczącej z Tybetem przełęczy Lho La (6026 m n.p.m.) rozegrała się największa tragedia w historii polskiego alpinizmu: śmierć poniosło pięciu członków wyprawy na Mount Everest. Kierownikiem był Eugeniusz Chrobak, a w skład wyprawy weszło 19 osób, w tym dziesięciu polskich alpinistów i dziewięciu cudzoziemców. 

Reklama

Wśród Polaków byli: Mirosław Dąsal ("Falco"), Mirosław Gardzielewski, Andrzej Heinrich ("Zyga"), Jacek Jezierski, Janusz Majer, Andrzej Marciniak, Wacław Otręba, Marek Roslan (lekarz). W czasie karawany towarzyszył zespołowi Marian Bała, a w pierwszej fazie działalności udział wziął Artur Hajzer, który później dołączył do wyprawy Messnera na południową ścianę Lhotse. 

W cudzoziemskiej części składu znajdowali się: Sławomir Łobodziński, Robert Jacobs, Paul Claus i George Rooney z USA, Henry Todd (Wielka Brytania), Nick Cienski (Kanada) oraz Meksykanie Carlos Carsolio junior wraz żoną Elsą Avilą, a także radiooperator Carlos Carsolio senior. Baza stanęła 26 marca na lodowcu Khumbu (5350 m n.p.m.). Celem było przejście zachodniej grani Everestu drogą jugosłowiańską, ewentualnie w górnej części łatwiejszym wariantem - kuluarem Hornbeina. Na początku trasa wyprawy wiodła zachodnim zboczem Khumbutse (6636 m n.p.m.) i przez przełęcz Lho La.

Trasę przez Khumbutse podpowiedzieli Chrobakowi Aleksander Lwow i Tadeusz Karolczak, którzy weszli tamtędy na Lho La w 1986 roku. Była ona dłuższa, ale idąc nią, unikało się kamiennych lawin grożących przy wchodzeniu wprost na przełęcz. Miała też wadę - z grani Khumbutse trzeba było obniżyć się na Lho La. To jeszcze pół biedy, ale powrót do bazy wymagał podejścia na tym odcinku, co dla skrajnie zmęczonych alpinistów wracających z wierzchołka mogło być nie lada wysiłkiem. 

Przez większość czasu wyprawa miała niezłą pogodę. Śniegu było mało, zdarzały się tylko przelotne opady. l kwietnia Chrobak, Heinrich, Jezierski i Marciniak dotarli poprzez grań Khumbutse na przełęcz Lho La i u podstawy żebra prowadzącego na Zachodnie Ramię założyli obóz I (5850 m n.p.m.). 

Obóz II (6850 m n.p.m.) założyli 4 kwietnia Dąsal i Hajzer. Obóz III  (7200 m n.p.m.) stanął 14 kwietnia (Dąsal, Gardzielewski i Otręba), zaś obóz IV (7500 m n.p.m.) - 21 kwietnia (Chrobak i Heinrich). 

Przez resztę kwietnia i pierwsze dni maja alpiniści walczyli z wiatrem. Wielokrotnie podchodzili na Lho La i docierali do "czwórki". Nie było jednak szansy wyjść wyżej. 9 maja huraganowe podmuchy poprzewracały namioty w bazie. Decydującym dla powodzenia ataku szczytowego miało być założenie obozu V u podstawy kuluaru Hornbeina. 

Udało się to zrobić 11 maja na wysokości 8000 m n.p.m. po akcji Chrobak - Heinrich. Wbrew zapewnieniom Karolczaka i Lwowa trasa stokami Khumbutse do obozu I nie była bezpieczna. Topiący się śnieg uwalniał kamienie, które co rusz waliły z hukiem w dół, zagrażając alpinistom.

To "nienawistne podejście" - jak nazwał je Falco - trzeba było powtarzać, transportując wyposażenie górnych obozów. 

Tymczasem siły wyprawy topniały. Z powodu kłopotów zdrowotnych 6 kwietnia bazę opuścili Łobodziński i Todd, a 16 maja z powodu końca urlopów musieli wrócić do domów pozostali Amerykanie i Jacek Jezierski.

Szczególnie dobrą formę prezentowali: Heinrich, Chrobak i Dąsal. W znakomitej dyspozycji był też Hajzer, który jednak opuścił wyprawę  7 kwietnia i udał się pod południową ścianę Lhotse.

Uzgodniono, że jeśli zdąży, może wrócić po zakończeniu tamtej wyprawy, aby wziąć udział w ataku szczytowym. Dużą aktywność wykazywał Carsolio jr. Próbował znaleźć partnera na szybkie, nocne wejście, bez czekania na zaporęczowanie kuluaru Hornbeina. Gdy propozycji nikt nie podchwycił, zaatakował solo. 

W nocnej wspinaczce dotarł do obozu V, gdzie przebywali Heinrich i Chrobak. Odpoczął i 11 maja o godzinie 17 ruszył do góry. Około 3 nad ranem był na wysokości 8200 m n.p.m. Stąd postanowił zawrócić, ponieważ miał kłopoty z gardłem i czuł się źle. Zdołał dotrzeć do obozu V, gdzie Polacy podali mu tlen. Zdecydowali się też sprowadzić go, rezygnując z poręczowania terenu nad obozem. "Zyga" także poczuł się źle i w efekcie wszyscy zeszli do bazy.

Meksykanin podjął jeszcze jedną próbę. 19 maja wyruszył z żoną na drogę normalną. Ten atak również się nie powiódł. 23 maja małżeństwo zawróciło z wierzchołka południowego (8748 m n.p.m.) ze względu na awarię aparatury tlenowej Elsy. Powrót był dramatyczny. Wycieńczona Meksykanka kilkakrotnie spadała, a Carlos za każdym razem zatrzymywał upadek. 

Tymczasem na zachodniej grani do góry wyruszyli Otręba, Marciniak i Cienski. Po drodze wycofał się ten pierwszy, pozostali dotarli do obozu V. Jeszcze w nocy zaczęli przygotowywać się do wyjścia w górę, ale Kanadyjczykowi spadła skorupa wspinaczkowego buta. Z rakiem przymocowanym do wewnętrznego botka Cienski w towarzystwie Marciniaka musiał zejść. 

Dopiero atak 24 maja przyniósł sukces. Chrobak i Marciniak wyszli  o 1 w nocy z obozu V. Świt zastał ich w skałach Żółtej Wstęgi. Tlenu mieli mało i postanowili zostawić go na powrót. Zdjęli butle, zabierając tylko linę i parę haków. Gdy dotarli na wierzchołek, była 20. W obozie V byli z powrotem o 3 nad ranem. Falco i Gardzielewski wycofali się, by zrobić miejsce zdobywcom. 

26 maja na przełęczy pojawili się również Heinrich i Otręba, aby pomóc w znoszeniu sprzętu. Na Lho La spotkała się szóstka. Był to pierwszy dzień poważnego załamania pogody. Padał śnieg, a mgła sprawiała, że na rozległej przełęczy można było stracić orientację. 

27 maja nie przyniósł poprawy. Gruba warstwa świeżego śniegu pokrywała drogę powrotną. Wiodła ona przez śnieżne plateau, po czym kuluarem wyprowadzała na grań Khumbutse. O godzinie 10 szóstka alpinistów wyszła z obozu I. Wspinacze trochę błądzili we mgle, ale o 13 wszyscy byli już przypięci do poręczówek w kuluarze. Zaczęło się mozolne podejście, szczególnie trudne dla dwójki, która dopiero co wróciła ze strefy śmierci wysokościowej. Posuwali się powoli, miarowo przesuwając po linie przyrządy samozaciskające - jumary. 

Prowadził Otręba, potem zmienił go Dąsal. Do grani brakowało 50 metrów, gdy góra strząsnęła nadmiar śniegu, zrzucając alpinistów na plateau przełęczy. Liny poręczowe nie wytrzymały obciążenia i się pozrywały. Poturbowany, ale żywy Marciniak ocknął się na lawinisku i zaczął szukać towarzyszy. Słyszał jęki. Nieopodal niego "Zyga" Heinrich był uwięziony w zwałach śniegu i miał prawdopodobnie uszkodzony kręgosłup. To on wzywał pomocy. 

Próba oswobodzenia go spod śniegu sprawiała mu jeszcze większy ból. Trudno było nawiązać z nim kontakt, krzyczał tylko, że bolą go plecy. Niedaleko leżał Gienek Chrobak. Był przytomny, ale znajdował się w szoku i uskarżał się na ból nogi. Marciniak ruszył w górę, gdzie widział Dąsala i Gardzielewskiego. Po drodze natrafił jeszcze na nieprzytomnego Otrębę. Lekarz wyprawy Marek Roslan przez radio instruował Marciniaka, co robić. Niestety, wysiłki nie przyniosły rezultatu. Dąsal, Gardzielewski i Otręba nie dawali znaków życia. 

Pół godziny później życie uszło również z Andrzeja Heinricha. Marciniak został z Gienkiem Chrobakiem. Musieli się jak najszybciej usunąć z lawiniska, bo ze stoków Khumbutse schodziły kolejne zwały śniegu. Marciniak odciągnął więc Gienka kilkadziesiąt metrów niżej i ułożył do odpoczynku, bo zmierzchało i wspinacze musieli spędzić gdzieś noc. Dopiero następnego dnia można było spróbować odnaleźć drogę do obozu I. Marciniakowi udało się wydobyć z lawiniska karimaty i śpiwory. Okrył nimi Gienka. Wówczas przysypała ich kolejna lawina, na szczęście niegroźnie - Andrzej łatwo się z niej wydostał i odkopał kolegę. Jednak do rana trzeba było czuwać.

Nadszedł świt, ale widoczność była zerowa. Okazało się, że Gienek nie przetrwał nocy. Sypał śnieg, a we mgle kierunek powrotny do obozu I był niemożliwy do określenia. Wskazówkę dawał tylko wiatr, który dotychczas wiał zawsze od przełęczy. Jedyną szansą było dotarcie do obozu i czekanie na pomoc, choć skąd i w jaki sposób miałaby ona dojść? 

Miał jeszcze na szczęście łączność radiową - koledzy z bazy zapewniali, że organizują ratunek. Marciniak stracił kilka zębów i miał połamane żebra, przez co ból w klatce piersiowej dławił mu oddech. Najgorsza była jednak utrata okularów lodowcowych. Pociągało to groźne konsekwencje, tracił wzrok, zapadając na śnieżną ślepotę. Posiłkując się spostrzeżeniem, że wiejący od przełęczy wiatr powinien wiać mu w prawy policzek, rozpoczął poszukiwania.

Na szlaku stały powbijane trasery. Andrzej trafił na jeden z nich i wiedział, że jest na dobrej drodze. Jeden traser nie wytycza jednak kierunku - kolejny nie był już widoczny. Alpinista ruszył więc na czuja i trafił na szczelinę. Dzięki kijkom narciarskim, które zabrał z bagażu "Zygi" Heinricha, udało mu się przedostać się na drugą stronę. 

Tam znalazł kolejny traser. Miał dodatkowo szczęście, gdyż na moment odsłonił się widok na skały ramienia Everestu. Wiedział już, że namioty są blisko. Znów jednak wszystko zasnuła mgła i Marciniak zaczął chodzić w kółko. Wreszcie dostrzegł pomarańczowy czubek - był to upragniony namiot obozu I. 

Pierwsze pięć dni przesiedział, bo ślepota nie pozwalała na jakąkolwiek aktywność. Był w kontakcie z bazą, ale baterie prawie się już wyczerpały, więc to baza do niego mówiła, a on jedynie potwierdzał, że słyszy. Towarzysze z dołu informowali go, jak organizuje się pomoc. 

Myślano m.in. o locie helikopterem i lądowaniu na przełęczy. Była też propozycja wykorzystania poręczówek wcześniejszej wyprawy jugosłowiańskiej, które prowadziły bezpośrednio na Lho La. Przy fatalnej pogodzie żaden z tych wariantów nie wchodził jednak w rachubę ze względu na niebezpieczeństwo. Na dodatek w pobliskich Chinach działy się niepokojące rzeczy - na placu Tiananmen demonstrowali studenci - i rząd zamknął granice.

Andrzej Marciniak tak wspominał tamte dni: 

"Analizując swoje zachowanie, sam byłem zdziwiony. Zginęło pięciu moich dobrych kolegów, a ja mimo to, siedząc sam w namiocie, potrafię na zimno kalkulować: jeżeli będę tutaj siedzieć, gotować jakąś zupę, która gdzieś tu powinna być, to mam szanse przetrwać i być może jakaś pomoc dojdzie, a jeżeli nie, to jestem zdany na siebie. Nie miałem czasu na rozpamiętywanie tragedii i nawet nie próbowałem. Odsuwałem od siebie takie myśli, bo wiedziałem, że jeżeli zacznę takie rozważania, to po prostu się rozkleję, a w tym momencie byłby to koniec. 

Byłem sam przez pięć dni i nocy, nie widziałem nic zupełnie i nie miało dla mnie znaczenia, czy jest dzień, czy noc. Byłem oślepiony, ale znałem ten obóz, pamiętałem, gdzie co jest w dwóch namiotach. Dopiero pod koniec zacząłem widzieć jakieś światło, ale wciąż nie rozróżniałem kształtów. Zresztą nie byłem w stanie otworzyć oczu, były zapuchnięte. Miałem tylko świadomość, że świeci słońce, czułem to poprzez powieki. 

Po pięciu dniach śnieżyca ustała i pomyślałem o zejściu. Z opakowań po lekarstwach zrobiłem namiastkę okularów szczelinowych, które ograniczały dopływ światła do oczu. Poza tym wiedziałem, że ślepota lodowcowa po jakimś czasie się cofa. Piątego dnia zacząłem odróżniać kształty i to pozwoliłoby mi utrzymywać kierunek marszu. Zresztą innego wyjścia nie miałem. Założyłem sobie, że muszę się stamtąd wydostać, nie czekając dłużej i nie rozpamiętując tego, co się stało.

Wsłuchiwałem się w radio, które z bazy podawało, że Artur Hajzer wraz z kolegami podjął próbę dotarcia do mnie od strony chińskiej. Ponieważ wiedziałem, że w Chinach dzieją się nieciekawe rzeczy, uznałem to za kolejny pomysł, który nie ma szans. Po pięciu dniach, pamiętając historię Messnera, który schodził tamtędy samotnie i znalazł schronienie w klasztorze, uznałem, że trzeba wybrać ten wariant. Trudno, najwyżej Chińczycy mnie zaaresztują. 

Podjąłem decyzję. W momencie gdy wyszedłem z namiotu, usłyszałem dziwne dźwięki, które dochodziły do mnie z dołu lodowca Rongbuk. Uznałem, że chyba najwyższy czas schodzić, bo zaczynam mieć omamy słuchowe. Wydawało mi się, że słyszę głosy, które przypominały mi muzykę. I w tym momencie pojawił się Artur z Nowozelandczykami, byli to Gary Ball i Rob Hall."

Artura Hajzera wiadomość o wypadku zastała w Katmandu. Od razu rozpoczął przygotowania do akcji ratunkowej. W grę wchodziły cztery warianty. Trzy z nich wiązały się z akcją helikopterową: a) od strony Nepalu; b) od strony chińskiej przy użyciu helikoptera nepalskiego; c) od strony chińskiej przy użyciu helikoptera chińskiego. Czwarty przewidywał zorganizowanie grupy "samochodowej", która dotrze do przełęczy Lho La od strony chińskiej. 

Pierwsze trzy projekty upadły. Jeden ze względów technicznych, dwa pozostałe z powodu barier formalnych. Przez dwa dramatyczne dni bezskutecznie próbowano je pokonać. W sprawę zaangażowało się wielu ludzi i wiele instytucji. Niezwykle aktywny był Reinhold Messner, który miał wziąć udział w akcji helikopterowej. Dzięki jego staraniom wciągnięto do starań ambasadę włoską. Wielką aktywność wykazywała też ambasada amerykańska, usiłująca wpłynąć na stronę chińską za pośrednictwem życzliwie nastawionego przedstawicielstwa radzieckiego w Katmandu.

Niepokonaną przeszkodą okazał się jednak opór Chińczyków żądających udostępnienia danych o systemie łączności z ziemią nepalskiego wojskowego śmigłowca, na co nie mogli zgodzić się Nepalczycy. Nie bez znaczenia pozostawał fakt trwających w Chinach przygotowań do krwawego stłumienia studenckiej "kontrrewolucji".

Na szczęście Chińczycy zgodzili się na wpuszczenie ekipy ratunkowej jadącej samochodem. O północy z 29 na 30 maja z Katmandu wyruszyła grupa w składzie: Artur Hajzer, Nowozelandczycy Robert Hall i Gary Ball oraz Nepalczycy - Ang Zambu Sherpa i Shiva Prasad Katel. Dwaj ostatni znali dojście na przełęcz Lho La od strony tybetańskiej. 

Po 55 godzinach zwariowanej jazdy himalajskimi drogami, licznych przygodach z chińskimi patrolami i wspinaczce na Lho La 1 czerwca o godzinie 7 rano ratownicy doszli do Andrzeja Marciniaka.

Jesienią 1989 roku Polski Związek Alpinizmu zorganizował wyprawę na przełęcz Lho La, która miała na celu "zapewnienie naszym przyjaciołom i kolegom ostatniej posługi". Jej inicjatorami byli ppłk Zbigniew Skoczylas i Andrzej Skłodowski. Ten pierwszy stanął na czele dziesięcioosobowej ekspedycji. 

Wśród uczestników był brat "Zygi", ratownik GOPR Stefan  Heinrich, a także ksiądz Zenon Stoń z Wrocławia oraz prezes Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto Krzysztof Paul. Z tego środowiska wywodzili się Mirosław Gardzielewski, Wacław Otręba i Andrzej Marciniak. Wyprawa zabrała dwie tablice z imionami ofiar Everestu - jedna była przeznaczona na przełęcz Lho La, druga - na odwiedzane przez turystów wzgórze Kala Pattar, z którego rozciąga się piękny widok na Everest. 

Ksiądz Stoń ustawił krzyż z czekana i odprawił mszę za spokój pięciu polskich alpinistów, którzy spoczęli tu na zawsze: Eugeniusza Chrobaka, Mirosława Dąsala, Mirosława Gardzielewskiego, Zygmunta Andrzeja Heinricha i Wacława Otręby. 

Ofiarni nowozelandzcy alpiniści towarzyszący Arturowi Hajzerowi w akcji ratunkowej Andrzeja Marciniaka - Gary Ball i Rob Hall - też pozostali w Himalajach na zawsze. Ball zmarł na obrzęk mózgu podczas wyprawy na Dhaulagiri w 1993 r., zaś Hall zginął trzy lata później na Evereście, będąc w środku wielkiej tragedii, która poruszyła cały świat i została opisana w książce Johna Krakauera "Wszystko za Everest" oraz sfilmowana w kinowym hicie "Everest". 

Andrzej Marciniak zginął 7 sierpnia 2009 roku na Pośredniej Grani w Tatrach.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy