Polska drugim Kuwejtem? Marzenia o potędze poszły z dymem

Istne piekło! Tak poszły z dymem polskie marzenia o potędze naftowej /Wojtek Laski /East News
Reklama

Pod koniec 1980 roku cała Polska żyła nadzieją, że staniemy się potentatem naftowym. Trwał przecież rok cudów: w sierpniu powstała Solidarność, w grudniu polski poeta Czesław Miłosz dostał Nobla. Powiało optymizmem, na fali którego łatwo było uwierzyć, że będziemy krainą nie tylko mlekiem i miodem, ale ropą naftową płynącą. Drugim Kuwejtem.

W przeciwieństwie do dwóch pierwszych cudów, ten trzeci byłby bardzo na rękę władzom PRL. Złoża ropy, za sprzedanie której moglibyśmy pozyskać cenne dewizy, stwarzały szansę na zażegnanie pogłębiającego się z miesiąca na miesiąc kryzysu gospodarczego...

Ukradną nam ropę!

Nic więc dziwnego, że 9 grudnia 1980 roku, kiedy odwiert Daszewo 1 zbliżył się do głębokości 3000 metrów - gdzie, według geologów, znajdowało się złoże ropy naftowej - napięcie sięgnęło zenitu. Jednak wskutek nie-szczelności głowicy mającej za-pobiegać wydobywaniu się gazu doszło do wycieku metanu.

Wystarczyła iskra z silnika spalinowego pracującej obok pompy, by nastąpił zapłon i wybuch. Słup ognia strzelił w górę na 120 metrów! Ropa tryskała pod ciśnieniem 560 atmosfer, jaskrawą łunę było widać z odległości kilkunastu kilometrów. Przerażenie z powodu zagrożenia, z jakim wiązała się erupcja, mieszało się z euforią. Zwłaszcza że nikt nie zginął (cztery osoby doznały poparzeń).

Reklama

Gdy na miejsce ściągały jednostki straży pożarnej, milicja, żołnierze, a utworzony naprędce sztab głowił się, jak poradzić sobie z erupcją, wielu nie kryło radości. Potwierdziło się przecież, że mamy cenny surowiec. Ale radości towarzyszyły też obawy, zwłaszcza gdy do akcji ratowniczej włączyli się Rosjanie. Ważną rolę odegrał radziecki inżynier gen. Leon Kałyna. Jego ekipa przywiozła zamontowane na samochodach silniki odrzutowe MIG-17, które, dzięki wytwarzanemu przez nie wielkiemu pędowi powietrza, tłumiły ogień i odcinały go od źródła gazu. Polskę obiegła plotka, że Rosjanie chcą pozbawić nas bogactwa. Wypompują całą ropę i przetransportują ją do ZSRR.


Co zostało z marzeń?

Ropomania ogarnęła cały kraj. O Karlinie mówiło się wszędzie. W mediach, w kolejkach. Nawet w kościołach zanoszono modlitwy w tej intencji. Do Karlina przyleciał Lech Wałęsa, który martwił się, że gaszenie trwa tak długo. - Wielkie pieniądze uciekają z dymem - mówił. Zjawił się też I sekretarz PZPR Stanisław Kania.

- Zainteresowanie tematem było ogromne, więc trzeba było dać znać, że nie jesteśmy obojętni - tłumaczył po latach. - Poza tym to było bardzo ciekawe zjawisko. Mróz wokoło, a tam sady zaczynały kwitnąć. Rzeczywiście, w pobliżu płomienia temperatura była bardzo wysoka, więc drzewa zaczęły wypuszczać liście, mimo że w całym regionie słupek rtęci znajdował się poniżej zera. Wycieczki ciekawskich przyjeżdżały więc, by ujrzeć ten cud natury - zieleniące się ogrody w otoczeniu wszechobecnej zimy.

I ta rekordowo wysoka, jak na polskie warunki, temperatura była jedynym, co - choć na chwilę - zbliżyło nas do Kuwejtu. Zasoby ropy, w których  pokładaliśmy tak  wielkie nadzieje,  okazały się  skromne.

To było złoże szczelinowe, które cechuje wysoka wydajność na początku  i  stosunkowo  krótki żywot. - Gdyby paliło się jeszcze dwa tygodnie, nic by z niego nie zostało - orzekł jeden z uczestników akcji, która zakończyła się po miesiącu zmagań z żywiołem. Szyb w Karlinie zamknięto ostatecznie dwa lata później....

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy