Po dolary i wolność: Śladami Polonii w Ameryce

Jak wyglądała największa polska emigracja do USA? /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

To była największa emigracyjna fala, jaka kiedykolwiek w historii odpłynęła z terenów polskich. Z chłopów - do niedawna jeszcze pańszczyźnianych - stawali się obywatelami najsilniejszego już wkrótce kraju na świecie, dumnymi fundatorami imponujących kościołów. Prababcie i pradziadkowie dzisiejszej Polonii.

Jest to opowieść w konwencji reportażu, a motywem przewodnim - losy pradziadka, który wraz z żoną i synkiem, po lepsze jutro, z falą emigrantów, wyruszył w daleką podróż przez Atlantyk. Poznajemy niezwykłe historie, jak cała wieś składała się na opłacenie kosztów wyjazdu, a samą podróż organizował miejscowy proboszcz. 

Reklama

W poszukiwaniu śladów swojego przodka autor dotarł też do wielu miejsc w Stanach Zjednoczonych, które niegdyś uchodziły za "małą Polskę", rozmawiał również z wieloma osobami polskiego pochodzenia.

Losy Polaków w Ameryce to fascynująca a niekiedy dramatyczna historia. Poniżej prezentujemy fragmenty książki "Po dolary i wolność: Śladami Polonii w Ameryce":

Prześwietlanie przybyszy – stop dla chorych i nędzarzy

Lekarz na schodach miał średnio sześć sekund, żeby "przeskanować" czekającego w długiej kolejce przed registry room. Taśmowa robota jak w fabryce. I wychwycić tych, których należało przebadać dokładnie. Doktorzy mieli polegać na swoim doświadczeniu, decyzje podejmować "na nosa". Byli czujni na wszelkie objawy chorób i niepełnosprawności. 

W 1917 U.S. Public Health Services przygotował listę ponad 60 chorób - od anemii do żylaków - które powinny zwracać uwagę lekarzy "pierwszego kontaktu" z imigrantami.

Największy popłoch wywoływało wykrycie trachomy. Znanej też pod bardziej swojsko brzmiącą nazwą "jaglica". Zakaźne i przewlekłe zapalenie rogówki i spojówek, prowadzące do ślepoty. Przywleczona do Europy przez żołnierzy napoleońskich wracających z Egiptu, szerzyła się poprzez bezpośredni kontakt z wydzieliną spojówek, używanie brudnych ręczników, odzieży.

Tych, u których lekarz dostrzegł jakąkolwiek ułomność, znakowano. Utykającym na ramieniu lub klapie marynarki smarowano białą kredą literę "L", jak lameness (utykający). Chore oczy - "E", jak eyes.

O swojej pracy na wyspie w 1912 roku tak opowiadał doktor Grover A. Kempf:

- Rozpocząłem pracę na Ellis Island "na taśmie", jak w tamtych czasach mówiono na długą kolejkę na schodach. Lekarze sprawdzali oczy w poszukiwaniu symptomów trachomii w ramach ogólnej inspekcji przyjezdnych. Używało się starego dobrego zapinacza guzików w butach. Bo wtedy w powszechnym użyciu były buty na guziki. Na końcu była mała stalowa pętelka, którą przeciągało się przez dziurkę w bucie, by zahaczyć za guzik i z powrotem przeciągnąć przez dziurkę. Wtedy guzik był już na swoim miejscu. Używaliśmy tego zapinacza do odwinięcia powiek badanym. Nie było lepszego narzędzia.

Kredowe znaki na ubraniach podróżnych zapowiadały nieuchronne kłopoty na Ellis. Zdarzali się spryciarze, którzy starali się je zetrzeć z siebie, tak by nikt nie zauważył, zanim dotarli do registry room. Większość jednak potulnie dreptała w górę. Oznaczeni kredą przynależeli do jednej z 17 kategorii ułomności. Najgorzej mieli ci z białym, kredowym znakiem "X".

X to podejrzenie o chorobę psychiczną. X w kółku malowano tym, u których lekarze "z taśmy" zaobserwowali ewidentne oznaki choroby psychicznej. Jeśli u kogoś z X podejrzenie by się potwierdziło, nadziei na pozostanie w Stanach raczej mieć nie mógł. Oprócz złowrogiego X, L i E było jeszcze kilkanaście specjalnych znaków, którymi porozumiewali się medycy na wyspie:

B jak back - to problem z plecami

C, czyli conjunctivitis - zapalenie spojówek

CT - od bakterii Chlamydia trachomatis, wywołującej trachomę, czyli zakaźne i przewlekłe zapalenie rogówki i spojówek

F jak face - to zmiany chorobowe na twarzy

Ft jak feet - problemy ze stopami

G to goiter - wole, czyli problemy z tarczycą

H jak heart - serce

K to hernia - przepuklina

N jak neck - szyja

P jak physical and lungs - kłopoty z oddychaniem, choroby płuc

Pg jak pregnancy - ciąża

Emigranci na Ellis stawali do dwóch "egzaminów". Najpierw odbywała się inspekcja medyczna, potem prawna. Po pierwsze więc musieli wykazać się dobrym zdrowiem (a przynajmniej robić wrażenie zdrowych), a po drugie: zaradnością i samodzielnością, słowem, dobrze rokować jako przyszli obywatele amerykańscy. 

Cały proces "prześwietlania" nowo przybyłych był drobiazgowo przygotowany i ujęty w odpowiednie instrukcje oraz procedury. Obostrzanie kryteriów przyjęcia i udoskonalanie amerykańskiego systemu urzędniczego było odpowiedzią na rosnącą w społeczeństwie krytykę władz za to, że wpuszczały do USA emigrantów najgorszego sortu. 

Nie tylko stanowiących zagrożenie dla dobrostanu amerykańskiego społeczeństwa, ale wręcz fizyczne zagrożenie, czego niepodważalnym dowodem było zabójstwo amerykańskiego prezydenta przez polskiego emigranta - anarchistę.

(...) Ameryka nie chciała nędzarzy. "Ile masz pieniędzy?" - padało fundamentalne pytanie. Imigranci musieli pokazać, z czym przyjechali do USA. Czy to wystarczy, zależało od inspektorów. Tak było do roku 1909, kiedy to nominowany przez prezydenta USA i urzędujący na wyspie Komisarz Federalny Wiliam Williams wydał zarządzenie, iż każdy musi mieć pieniądze na bilet do swojego miejsca podróży oraz minimum 25 dolarów. Tyle zarabiali wtedy przez tydzień inspektorzy na Ellis. 

Zarządzenie nie obowiązywało długo, bo organizacje pomocy emigrantom w Stanach podniosły larum. Na komisarzu nie pozostawiono suchej nitki. Karykatura w prasie z 1909 wyśmiewała Williamsa, który spotkawszy Krzysztofa Kolumba, woła do niego: "Płać, jeśli chcesz wjechać!". Komisarz swoją dyrektywę oficjalnie wprawdzie cofnął, ale inspektorzy i tak nadal żądali okazania 25 dolarów.

- 25 dolarów? Nie miałem. Powiedziałem im, że wcześniej miałem, ale już nie mam. Wszystko wydałem. Kiedy już wsiadałem na statek, nie miałem choćby złamanego centa w portfelu. Nie sprawdzili. Ten, z którym rozmawiałem, zapytał mnie jeszcze raz: "Masz 25 dolarów?". - No to odpowiedziałem mu tylko: - Tak. - I tyle. A nie miałem nic. To jedyna rzecz, w której ich nabrałem - przyznawał Charles T. Anderson, emigrant, który w 1925 przyjechał ze Szwecji.

Kobietom, które nie podróżowały w towarzystwie mężczyzny, samotnym lub tylko z dziećmi, nie pozwalano opuścić wyspy. Ze względu na ich bezpieczeństwo. Telegram, list lub przedpłacony bilet od oczekujących na nie krewnych był zazwyczaj niezbędny, żeby mogły udać się w dalszą drogę. Dlatego wyspa stała się miejscem udzielania wszelkich możliwych sakramentów. Ludzie tu się rodzili i umierali, ale też zawierali związki małżeńskie. Niezamężnym i podróżującym samotnie kobietom nie pozwalano oddalić się z Ellis z mężczyzną, który nie był krewnym.

Zanim drzwi się otworzą

Od 1917 inspektorzy mieli jeszcze jeden obowiązek - wyeliminować analfabetów. Wtedy to Kongres przełamał weto prezydenta Woodrowa Wilsona i wprowadził test czytania - literacy test. Każdy z emigrantów na Ellis w wieku 16 lat lub starszy musiał przeczytać 40 słów w swoim ojczystym języku.

Egzaminowanym wręczano kartki z tekstem po angielsku i w języku kraju, z którego pochodzili. Polacy, w 1917 nieposiadający własnego państwa, byli zmuszeni do czytania po rosyjsku, niemiecku lub węgiersku (niektórzy poddani cesarza Franciszka Józefa). Na szczęście nie trwało to już długo.

Przeprowadzano również testy na inteligencję, mające "wyeliminować idiotów i imbecylów", ale one nie wydawały się zbyt trudne. Poprzez dodawanie lub odejmowanie kostek położonych na stole przybysz miał dojść do rozwiązania nieskomplikowanych zadań matematycznych. Albo musiał ułożyć puzzle lub policzyć do tyłu od 20 do 1.

Osobno odbywały się testy dla dzieci i dorosłych. Czas ułożenia prostych puzzli dla 9-latka wynosił 20 sekund. Dorosły na swój test miał 2 minuty. Na testy na inteligencję kierowano 9 ze 100 imigrantów przybywających na Ellis Island. Z tej grupy statystycznie 1 na 10 weryfikowanych nie radził sobie z prostymi zadaniami i podlegał bardziej szczegółowemu badaniu.

Od głodu i analfabetyzmu do Czwartej Dzielnicy

Wielokrotnie był Mikołaj Terlecki klientem linii oceanicznych obsługujących rejsy do Ameryki i z powrotem do Europy. Jednak w którymś momencie kontakty z rodziną w Polsce się urwały. Żadnych listów, brak wieści. Nie zachowały się prawie żadne zdjęcia. 

Tekla Terlecka, kobieta bardzo energiczna i lubiąca rozmawiać z ludźmi, do chwili śmierci w 1983 roku w Polsce, w Jeleniej Górze (Cieplice Śląskie-Zdrój), bardzo rzadko wspominała o swoim mężu. Żyjące córki i wnuczki też o nim nie mówią. Kamień w wodę...

Tekla potrafiła tylko rzucić niekiedy, że Mikołaj wyjechał, bo Zamielina, sąsiadka z domu Zamiela, pożyczyła mu pieniądze na bilet.

- Wszystko przez tę żółtą małpę! - mówiła. Zamielina podpadła Tekli podwójnie, bo nie dość, że pożyczyła pieniądze na pierwszy wyjazd Mikołaja do Ameryki, to jeszcze miała specyficzny, jasnocytrynowy kolor włosów.

Nikt w naszej rodzinie prawie nic nie wiedział o moim pradziadku Mikołaju Terleckim.

- Nie wiesz, co to była za "siw karta", z którą Mikołaj jechał do Ameryki? - pytał mnie już w XXI wieku parę razy jego wnuk Henryk Terlecki.

W Przyborowicach "siw karty", będące 100 lat temu przepustką do mitycznej Ameryki, obrosły legendą. Ship card albo - najczęściej w niemieckich liniach oceanicznych - Schiffskarte załatwiał dla Mikołaja miejscowy ksiądz z parafii w Kiełczynie. Ani na papierze, ani w pamięci ludzi nic więcej się o Mikołaju nie zachowało. Podobnie jak o bardzo wielu z trzech milionów emigrantów z ziem polskich do USA pod koniec XIX i na początku XX wieku.

W Polsce trudno było się czegoś więcej dowiedzieć. Nie było środków, zwyczaju oraz warunków do dokumentowania emigracji milionów najbiedniejszych współmieszkańców. W dodatku kolejne wojny, powstania i okupacje spustoszyły to, co zachowało się w muzeach i archiwach. Za to Amerykanie potrafią być niezwykle pedantyczni w archiwizowaniu swojej historii i eksponowaniu jej przed obliczem całego świata.

Ellis Island musiało przyjąć Mikołaja, skoro pływał tam w tę i z powrotem. Ellis Island to był klucz do odnalezienia jego śladów. I choć początek był bardzo zniechęcający, to potem, po długich okresach absolutnie jałowego przeszukiwania różnych źródeł, następowały sensacyjne przełomy i odkrywały się zupełnie nieznane ścieżki, które przemierzał Mikołaj. Niekiedy jedynie poszlaki, że mógł je przemierzać... 

Jednocześnie, wraz z historią mojego pradziadka, odsłaniała się przede mną historia losów całych pokoleń Polaków, milionów ludzi znad Wisły, Warty i Niemna, którzy w tamtej epoce szukali swego miejsca na ziemi z dala od ojczyzny. Dla nich życie na innym kontynencie w tamtych realiach to tak, jak dla nas życie na innej planecie. Jakby wyłaniała się powoli z mroków pamięci historia zaginionego i zapomnianego lądu. I trzech milionów jego mieszkańców. Naszych współrodaków. Takiej naszej Atlantydy.

Dzisiaj ich potomkowie to 10-milionowa rzesza Amerykanów polskiego pochodzenia. Mogliby teoretycznie stanowić prawie 30 procent obywateli współczesnego polskiego państwa. 

Kiedyś świetnie zorganizowani w USA. Głównie wokół parafii. Budujący imponujące i zachwycające do dziś kościoły. Ze swoimi związkami, szkołami, kongresmenami, prasą, sklepami i sektorem usług, wreszcie całymi dzielnicami w największych miastach Stanów Zjednoczonych. Nawet z celebrytami, jak Ignacy Jan Paderewski czy bardziej współcześnie Zbigniew Brzeziński. 

Do tego zaprzyjaźnieni z prezydentami tego kraju, wpływający niekiedy nawet na kluczowe, strategiczne decyzje USA na świecie, jak o "niepodległej Polsce" w 1917, umorzeniu polskiego długu w 1989 lub rozszerzeniu NATO w 1999 i przyjęciu do niej Polski. Szkoda tylko, że już nie w Jałcie w 1944...

Do tego w 1918 roku byli zdolni wystawić ponad 20-tysięczną armię generała Hallera, dzięki której szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść Polski w wojnie o wschodnią Galicję. Potęga! A wszystko to w pierwszym pokoleniu biedni, niepiśmienni i niewykwalifikowani chłopi. Żaden z nich nigdy nie mieszkał w państwie polskim. I tak przez ponad 100 lat. Trzy pokolenia wstecz.

Pradziadek Mikołaja - Tomasz oraz prababcia Agnieszka urodzili się w niepodległej jeszcze, choć już niezupełnie suwerennej Rzeczpospolitej za panowania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ale Mikołaj nie poznał nigdy swojego pradziadka. Za to ojciec Józef i dziadek Andrzej mogli mu opowiadać, jak kończą ci, co się o tę Polskę starają. Powstańcy w 1863 toczyli w Świętokrzyskiem szczególnie zaciekłe walki. I nie wyszli z nich zwycięsko. A potem jeszcze przyszła zemsta po powstaniu. 

Ojciec Mikołaja - Józef, zapisany został w 1860 roku w księdze chrztu po polsku, ale już jego małżeństwo z Marianną Skowron w 1881 - cyrylicą. W dodatku w odbudowanym kościele, bo stary został spalony. Chcesz zbierać cięgi, zostań Polakiem. Oni w tej Ameryce byli Polakami. Świadomie i konsekwentnie przez pokolenia. I cięgi za to też jeszcze niekiedy zbierali. Nawet tam.

Nie mieli przemysłu jak Niemcy. Nie mieli władzy jak Anglosasi. Nie mieli pieniędzy jak Żydzi. Ale te miliony prostych, ciężko pracujących, głęboko wierzących, gotowych do poświęceń i mocno przywiązanych do tradycji, zwłaszcza religijnych i narodowych, naszych rodaków w USA było świetnie zorganizowanych i dość wpływowych. Potęga! Czwarta Dzielnica - po rosyjskiej, pruskiej i austriackiej - jak o nich czasem pisano przed 1914. Czasy świetności raczej już minęły. Co z tego zostało po 100 latach?

Lud polski prosty, od innych wytrwalszy

Przytłaczająca większość dzisiejszej 10-milionowej polskiej społeczności w USA to potomkowie emigrantów, takich jak Mikołaj. Na ogół prostych ludzi, którzy z niebywałą determinacją walczyli o swoją szansę, jaką dał im Nowy Świat. 

Budując rodzinny dobrobyt, realizowali własny american dream. W wielokulturowe amerykańskie społeczeństwo wnieśli kawałek swojej tożsamości. Byli wśród tych potomków wybitni amerykańscy politycy, naukowcy, biznesmeni, artyści i sportowcy polskiego pochodzenia.

Lud polski, prosty, rolniczy, wyrobnicy prawie sami, założyli tu stałe i prawdziwe kolonie polskie - charakteryzował polskich imigrantów w USA ksiądz Wacław Kruszka w 1905 w dziele Historya polska w Ameryce. Prawdziwe dlatego, że Polacy w Ameryce stali się obywatelami, nie jako włóczęgowie lub goście na cudzej łasce podczas tułactwa, ale jako wolni obywatele i posiadacze majątków ruchomych i nieruchomych, jako jednostki polityczne, mogące łatwo mieć udział w reprezentacyi rządu wolnego kraju i mieć wpływ w radzie narodów i na interwencyę zagraniczną.

Trudno precyzyjnie zmierzyć skalę polskiej emigracji do USA przed I wojną światową. Szacunki wahają się od 2 milionów do 4,4 miliona osób. Państwo polskie nie istniało od ponad 100 lat. Jego granice były wymazane z map Europy. Tymczasem Biuro Imigracji Stanów Zjednoczonych i Biuro Spisowe Stanów Zjednoczonych, dokumentujące ruch imigracyjny, stosowały kryterium polityczne "kraju urodzenia" przyjezdnych. Dlatego Polacy często podawali kraj zaborcy jako miejsce urodzenia. 

Poza tym na ogół niewykształceni, wyizolowani społecznie chłopi, nieopuszczający prawie swoich parafii, mieli słabo wykształcone poczucie przynależności do narodu bez państwa. Zdarzało się, że nie byli nawet w stanie podać nazwy tego państwa, pod którego panowaniem znajdowały się ich rodzinne strony. Deklaracja Mikołaja z Ellis Island, że jest "Polish", była więc rzadkością.

Oficjalny spis ludności USA z 1900 roku wykazał obecność 383595 Polaków. Według X. Wacława Kruszki jest to liczba pięć razy zaniżona. Rzeczywista liczba naszych rodaków za oceanem sięgać miała wówczas około 1,9 miliona. 

Ksiądz przeprowadza zresztą odpowiedni dowód matematyczno-logiczny: 2/5 zapytanych przybyszy z naszych ziem o to "gdzieś się urodził", odpowiadało dobrodusznie "w Niemczech (Prusach)" albo "w Austryi-Galicyi", albo "w Rosyi" (...) Cenzus zapisał tylko takich jako Polaków, którzy na zapytanie "gdzieś się urodził" odpowiedzieli urzędnikowi cenzusowemu najwyraźniej "in Poland".

Spośród tych 383595 osób oficjalnie - według definicji stosowanych podczas spisu ludności USA w 1900 - urodzonych "w Polsce", najwięcej, bo 154 tysiące, urodziło się w "Polsce rosyjskiej", następnie 150 tysięcy w "Polsce niemieckiej" oraz 58 tysięcy w "Polsce austriackiej". Brakujące 20 tysięcy w "Polsce niewiadomej".

Ponadto ksiądz Kruszka w swoich wyliczeniach założył, że 2/5 naszych rodaków urodziło się tu, w Ameryce, a tych cenzus klasyfikuje już nie jako Polaków, lecz Amerykanów.

(...)

Polacy znacznie rzadziej niż inne grupy narodowościowe decydowali się na powrót do domu ze Stanów Zjednoczonych. Wskaźnik reemigracji wynosił tylko 10-15 procent. Zdarzało się to częściej w okresie gorszej koniunktury gospodarczej w USA, jak choćby w latach 1903-1904 czy 1907-1908. 

To właśnie w tym drugim okresie wrócił ze swojej pierwszej wyprawy do Stanów Mikołaj. Taką decyzję podejmowali przede wszystkim ci z emigrantów, którym szczególnie trudno było przystosować się do nowych warunków za oceanem, lub niemający możliwości sprowadzenia pozostawionej w starym kraju rodziny. Po powrocie chcieli za przywiezione z Ameryki pieniądze rozpocząć nowe życie. Dokupowali pola, stawiali nowe domy lub zagrody gospodarskie, otwierali małe warsztaty lub po prostu żyli.

Wśród wychodźców polskich było stosunkowo niewielu lekarzy, inżynierów, prawników, nauczycieli, artystów, muzyków czy księży. W porównaniu z emigracją z innych państw procent osób dobrze wykształconych z ziem polskich był bardzo niewielki. 

Według księdza Wacława Kruszki w roku 1900 do Ameryki przybyły zaledwie 23 osoby, które określił mianem "inteligencyi". Pozostali to prawie sami rolnicy i robotnicy. Ogólna liczba przybyszy z Polski w tymże roku to 46938. To jakby wyobrazić sobie, że na międzypokładzie okrętu "Lapland", którym podróżował Mikołaj, wśród wszystkich 1426 stłoczonych tam pasażerów Polaków, udałoby się być może znaleźć zaledwie jednego porządnie wykształconego. Jeden na całym transatlantyku pełnym Polaków! (...)


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy