Piotr Malarz. Zbrodniarz, który odebrał Wielkiej Brytanii niewinność

Winston Churchill na Sidney Street podczas osławionej strzelaniny, która sprawiła, że Anglia straciła niewinność /domena publiczna
Reklama

Było koło godziny 10.00 3 stycznia 1911 roku. Winston Churchill, minister spraw wewnętrznych rządu Jego Królewskiej Mości, właśnie zażywał kąpieli - a kąpać lubił się bardzo. Leżał w wannie, gdy wezwano go pilnie do telefonu - wybiegł z łazienki, ociekając wodą. Okazało się, że poszukiwani od dwóch tygodni groźni bandyci zaryglowali się w jednym z domów przy Sidney Street w dzielnicy East End. Zdążyli już zabić jednego policjanta i wciąż się ostrzeliwują. Wyglądało na to, że mieli spory zapas amunicji.

Reklama

Churchill ani chwili nie zwlekał. Pognał do ministerstwa, a stamtąd na miejsce zdarzenia. Piastował wówczas urząd zaledwie od kilku miesięcy. Od paru lat był politykiem partii liberałów, dla której zdradził konserwatystów. Miał dopiero 36 lat, ale już był znany w całym kraju, także jako żołnierz, dziennikarz i bohater wojen burskich.

Wówczas, choć trudno w to uwierzyć, był szczupły. Cechowało go swoiste polityczne ADHD - co przysparzało mu zwolenników, ale także wielu wrogów. Był uważany za lubiącego rozgłos narcyza i aroganta. Nic nie wskazuje na to, by bardzo przejmował się tymi opiniami. Jako szef resortu spraw wewnętrznych starał się wprowadzić sporo racjonalnych reform - choćby w więziennictwie, gdzie chciał uczynić życie skazanych lżejszym.

Bezbronny Bobby

Nie jest do końca prawdą, że Wielka Brytania była wówczas taka niewinna. W kraju dochodziło do gwałtownych strajków i rozruchów na tle społecznym oraz politycznym, przy których policja miała pełne ręce roboty; irlandzki nacjonalizm dawał się krwawo we znaki. A i zwykłych przestępców nie brakowało.

Faktem jest jednak, że londyński policjant (zwany popularnie Bobbym) obywał się bez rewolweru - miał ze sobą tylko drewnianą pałkę. Funkcjonariusze noszący np. mundury London’s Metropolitan Police cieszyli się takim autorytetem, że nikt nie ważyłby się do nich strzelać. Nikt poza radykałami pokroju Piotra Malarza.

Cofnijmy się do nocy z 16 na 17 grudnia 1910 roku. Wówczas to pewien londyńczyk mieszkający przy ulicy Houndsditch wezwał policję, bo niepokoiły go hałasy w sąsiedztwie. Jeden z konstabli zapukał do drzwi pod wskazanym adresem. Otworzył mu jakiś mężczyzna, ale nie odpowiedział na zadawane pytania, tylko zniknął w głębi domu. Policjant wezwał posiłki.

Kolejny konstabl zapukał do drzwi; po chwili leżał już martwy. Padły kolejne strzały. Bandyci zabili lub ranili wszystkich sześciu policjantów i uciekli. Jeden z nich, George Gardstein, poszukiwany za zabójstwo w Warszawie w 1905 roku, odniósł jednak śmiertelną ranę. To pozwoliło policjantom ustalić, kim byli złoczyńcy.

Wkrótce okazało się, że zbrodniarze pochodzili z należącej do Rosji Łotwy, a hałasowali, bo próbowali przebić się do położonego w domu obok zakładu jubilerskiego, by zdobyć środki na anarchistyczno-komunistyczną rewolucję. Przewodzić miał im właśnie nijaki Peter the Painter - Piotr Malarz alias Pēteris Krāsotājs lub Peter Piatkow.

Prasa i poddani króla Jerzego V nie kryli oburzenia. Sytuacja była poważna. "Stanęliśmy w obliczu takiego rodzaju zbrodni i przestępców, z którym przez pokolenia nie mieliśmy w Anglii do czynienia" - pisał później Churchill. Rząd liberałów zbierał cięgi także za to, że niedawno zablokował antyimigranckie ustawy - a przecież mordercami okazali się przybysze z Europy.

Churchill wydał rozporządzenie, by dostarczyć policjantom najnowsze modele broni palnej. W całym kraju ruszyła obława na anarchistów i radykałów pochodzących z Rosji. Policja brytyjska, wściekła z powodu śmierci kolegów, dowiodła swej skuteczności - wkrótce schwytała większość członków gangu. Na wolności pozostawała już tylko garstka.

Czytaj też: Winston Churchill - towarzysz Stalina?

Ciekawość Churchilla

I właśnie 2 stycznia 1911 roku, policja, jak sądzono, zdołała namierzyć Piotra Malarza i jego towarzyszy w domu nr 100 przy Sidney Street w East Endzie. Nazajutrz przystąpiono do akcji. Bandyci jednak ostrzeliwali się chwacko. Znów zginął policjant. Kule odbijały się rykoszetem od murów i chodnika, raniąc dodatkowo sierżanta szkockiej gwardii, policjanta i trzech cywilów.

Churchill zanotował potem, że choć w Europie walki uliczne były już znane, to "w spokojnej, praworządnej Anglii, jak sięgnąć pamięcią, niczego podobnego nie widziano". Zgodził się na wezwanie wojska - co w historii Londynu było precedensem.

Gdy przed południem minister spraw wewnętrznych zjawił w pobliżu obleganego przez policję i wojsko domu, byli tam już liczni dziennikarze (w tym wyposażeni w pierwsze kamery filmowe) i setki gapiów. Natomiast miejscowy listonosz nie uważał, by całe zamieszanie mogło mu przeszkodzić w roznoszeniu listów i jakby nigdy nic krążył po ulicy.

Później Churchill tłumaczył się, że na Sidney Street przyciągnęło go poczucie obowiązku, ale także, jak szczerze przyznawał, skrywana ciekawość. Nie jest dobrze, gdy polityk mający władzę nad funkcjonariuszami zjawia się w miejscu kryzysu. Zrozumiał to główny zainteresowany - "zrobiłbym o wiele lepiej, pozostając w biurze" - przyznawał potem.

Tymczasem było już za późno. Nie mógł się wycofać, a jego obecność "w sposób nieunikniony" narzucała na niego bezpośrednią odpowiedzialność za wydarzenia. Zaczął więc wtrącać się i wydawać polecenia. Szykowano się do szturmu kamienicy, w którym minister Churchill także chciał wziąć udział, zasłaniając się stalową tarczą...

Koło godziny 13.30 dał się jednak zauważyć gęsty dym nad obleganym domem. Najwyraźniej w wyniku ostrzału szkockich gwardzistów i policjantów wybuchł pożar. Ktoś z mieszkańców dzielnicy musiał wezwać straż pożarną i ta przybyła na miejsce. Policja próbowała powstrzymywać strażaków, tłumacząc im, że grozi im niebezpieczeństwo, ci jednak uważali, że ich obowiązkiem jest ugaszenie ognia.

Dopiero interwencja Churchilla, który zadecydował, że dom ma spłonąć, sprawiła, iż dzielni ratownicy odstąpili od pracy. Budynek przy Sindey Street 100 stanął w płomieniach. Minister spraw wewnętrznych był, a jakże, jednym z pierwszych, który wdarł się do środka. Gdy w końcu straż ugasiła pożar (jeden ze strażaków zmarł później wskutek obrażeń), w środku znaleziono zwęglone ciała dwóch bandytów. Ustalono ich personalia - ale żaden nie okazał się Piotrem Malarzem.

Dowiedz się więcej: Chodzące skrzyżowanie Rambo i Indiany Jonesa. Trudno uwierzyć kim w młodości był ten z pozoru nudny polityk

Kim był Piotr Malarz?

Na Churchilla posypały się gromy. Zarzucano mu, że pojawił się na miejscu wydarzeń, by zyskać poklask albo tylko dlatego, że kierowała nim jego awanturnicza natura. W parlamencie jeden z liderów opozycyjnej Partii Konserwatywnej, były premier Arthur Balfour, drwił z gazetowych zdjęć Churchilla ukazujących go w strefie ognia, mówiąc: "Mogę zrozumieć, po co był tam fotograf, ale cóż tam robił minister!?".

Cała sprawa, jak pisał biograf Churchilla, Roy Jenkins, ugruntowała jego reputację ministra dalekiego od rozwagi i spokoju, a raczej kogoś w rodzaju narwanego skauta, który na ulicach Londynu chce się zachowywać tak, jak gdzieś na południu Afryki podczas wojny burskiej.

Do Churchilla miano wówczas także pretensje o siłowe rozprawienie się ze strajkującymi robotnikami, zwłaszcza z górnikami z walijskiego Tonypandy - choć akurat posłał on tam wojsko, które sprawniej i łagodniej uporało się z zamieszkami niż policja. Ostatecznie premier Herbert Asquith odsunął Churchilla od spraw wewnętrznych, mianując go Pierwszym Lordem Admiralicji - co wyszło mu tylko na dobre.

Piotra Malarza natomiast nigdy nie pojmano. Według Churchilla być może znalazł się on potem w Rosji podczas rewolucji bolszewickiej, gdzie miał nadal siać grozę i spustoszenie. W rzeczy samej jeden z towarzyszy Piotra Malarza, działający wówczas w Londynie, objawił się później przy boku Feliksa Dzierżyńskiego, gdy ten kierował Czeka.

Ale być może Piotr Malarz, trochę podobnie jak wcześniejszy o niecałe ćwierć wieku Kuba Rozpruwacz... nigdy nie istniał - w każdym razie w obu przypadkach nie udało się na sto procent ustalić tożsamości zbrodniarzy.

Piotr Malarz w 1911 roku cieszył się w Londynie, a zwłaszcza w East Endzie, równie złą sławą co Jack the Ripper - ale już irlandzcy bojownicy często nazywali pistolet Mauser C96 właśnie jego imieniem.

Prawdopodobnie jednak Piotra Malarza nie było ani w grudniu na Houndsditch Street, ani nie odgrywał on takiej roli, jaką przypisywał mu Winston Churchill. Natomiast brytyjscy policjanci nadal w zdecydowanej większości nie noszą broni.

Andrzej Brzeziecki - Historyk i dziennikarz. Absolwent Wydziału Historycznego UJ. W latach 2008-2019 redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej". Publikuje także w "Gazecie Wyborczej", "Polityce" oraz "Newsweeku". Autor książek historycznych i reporterskich. Ostatnio wydał: "Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera" (Wołowiec 2018).

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy