Ofiara Polikseny

Upalny sierpień, trwają prace na stanowisku wykopaliskowym w Troi. Grupa archeologów dokonuje niecodziennego odkrycia: na domniemanym cmentarzysku achajskim leży obsypany złotymi blaszkami kobiecy szkielet, który doktor Pola Mor, ambitna archeolożka, identyfikuje jako szczątki mitycznej Polikseny, branki Achillesa. Radość ze wspaniałego znaleziska nie trwa jednak długo...

Jeśli ktoś wam powie, że archeologia jest pasjonująca, możecie go od razu wyśmiać. Ciekawe to są filmy z Indianą Jonesem i Larą Croft. Te ostatnie nawet ciekawsze, ze względu na walory estetyczne Angeliny Jolie w krótkich spodenkach. Archeologia jest nudna, aż się flaki przewracają.

Myślicie sobie pewnie, że to takie romantyczne: archeolog w fajnych ciuchach stoi nad wykopem i patrzy, jak kolejne uderzenia kilofa odsłaniają ruiny zaginionych cywilizacji. Przykro mi, jeśli was rozczaruję, ale to gówno prawda.

Reklama

Zaginione cywilizacje nie istnieją

Po pierwsze: możecie od razu zapomnieć o kilofie. Większość pracy wykonuje się małą szpachelką i pędzelkiem. Wiecie, ile w takich warunkach trwa odsłonięcie, nie żadnej tam cywilizacji, tylko głupiego stłuczonego garnka? Nie wiecie? To się domyślcie.

Po drugie: panie i panowie, zaginione cywilizacje nie istnieją. Wszystkie zostały już dawno znalezione, skatalogowane i mają doczepione metryczki. Archeologia jest mniej więcej tak samo romantyczna jak księgowość. A praca wygląda podobnie: polega głównie na zapisywaniu setek, tysięcy numerków. Numery warstw, numery obiektów, numery skorup, numery kurwa-nie-wiem-czego-jeszcze. Potem się te numery wprowadza do bazy danych, grupuje, analizuje i pisze raport, który ma w sobie tyle romantyzmu, co kwartalne sprawozdanie finansowe kiosku Ruchu.

Poza tym normalnemu człowiekowi ciężko jest wytrzymać dzień pracy, który zaczyna się pobudką o piątej, przed wschodem słońca, a kończy po północy ostrą bibką i wypełniony jest niezliczonymi godzinami w upale, który powinien być zakazany konwencją genewską. Powiem tylko tyle: gdyby jakikolwiek więzień, polityczny czy nawet zwykły kryminalista, był zmuszany do pracy w takich warunkach jak my, Amnesty International już dawno by interweniowało.

Jak wyschnięta ptasia kupa

Dzisiaj było tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i każdego z czternastu, pieprzonych ostatnich dni. Słońce paliło jak stos atomowy, a niebo, o barwie i ciężarze płynnego ołowiu, wisiało dwa centymetry nad moją biedną głową. Ziemia grzała w stopy przez grube podeszwy. Nawet wiatr nie przynosił ulgi, tylko parzył skórę i zasypywał gardło kurzem.

Drzewa już dawno zamieniły się w szeleszczące szkielety, rzeka w błotniste koryto, a morze - w cuchnącą wodorostami breję. Za zasłoną drgającego powietrza białe statki przesuwały się jak widma przez gardło cieśniny Dardanelskiej. Z miejsca, gdzie się zatrzymałem, żeby złapać oddech, nie było dobrze widać, czy płyną, czy maszerują po rozpalonych polach. Wilgotny opar zasłaniał Bozcaadę i Wyspy Zajęcze.

Tylko wieczorami zachodzące słońce szczerzyło ociekające purpurą kły i kontury wysp ożywały, jak szablony z wielbłądziej skóry na jedwabnym ekranie w tureckim teatrze cieni. A o świcie, kiedy powietrze nie drgało jeszcze w agonii, ze szczytu pagórka można było zobaczyć potężne niegdyś mury trojańskiej twierdzy. Z daleka wyglądała jak wyschnięta ptasia kupa.

Przeżyć do wieczora

Niektórzy, nawet po dwóch tygodniach tych męczarni, nie mogli przestać się popisywać, zupełnie jakby czytywali codziennie do poduszki słownik synonimów. Co za skwar, żar, spiekota. I słownik turecki: sicak, kiwali głowami w stronę robotników, cok sicak. Ale znacznie gorsi byli ci, którym zbierało się na wspominki. Pamiętacie zeszły lipiec? Raz nawet padało, a do dziesiątej nie dało się zdjąć polara, tak było zimno. Jeśli o mnie chodzi, w zeszłym roku mógł tu być potop, mróz, a nawet koniec świata. Ja próbowałem tylko przeżyć do wieczora.

Wieśniacy z Yenikoy, Tevfikiye, Kumkale i Kalafat znali się na sztuce przetrwania o wiele lepiej niż my. Kobiety prostowały plecy znad krzaków pomidorów i utykały pod brodą końce kolorowych chust, tkanych cienko, jak pieluszki. Przykucały koło pędów młodych ogórków, zbierały fałdy miękkich szarawarów z kwiecistej bawełny i ładowały na przyczepy pękające od soku arbuzy, sprawdzając wolną ręką, czy nie rozchyliły im się na piersiach wilgotne od potu bluzki.

Mężczyźni stali obok traktorów, palili papierosy i podciągali wyżej paski luźnych roboczych spodni. Potem starannie wdeptywali pety w piasek, unosili do góry brudne cyklistówki i przejeżdżali połamanymi, przeżartymi ziemią paznokciami po tłustych, kędzierzawych włosach. Po południu, kiedy wyładowane arbuzami i kobietami traktory z przyczepami mijały nas w drodze do wsi, unosili ręce na powitanie, ale powściągliwie, żeby gwałtowny ruch nie wzburzył gotującej się krwi.

Ocean stęchłego powietrza

Pracowali cały dzień, tak jak my, ale w ciszy. U nas narzekali wszyscy. Użalali się nad sobą, zrywając się o świcie z przepoconej pościeli, i nie przestawali się użalać, kiedy wieczorem przysuwali łóżka do bielonych wapnem ścian w nadziei na odrobinę kamiennego chłodu. Ale to było tylko takie gadanie. Codziennie wariowali ze szczęścia, że mają grant i pozwolenie na wykopaliska. Dwa klucze do kariery, która w przeciwieństwie do innych karier świata doczesnego, nie niosła ze sobą żadnych korzyści.

Żeby tego nie słuchać, wsiadałem do rozpalonej do czerwoności starej łady, podkręcałem do oporu dmuchawę i pławiłem się w oceanie stęchłego powietrza. Po południu rozedrganą asfaltową drogą jeździłem do Canakkale i w szumie wentylatorów, międlących upał w małych sklepikach, ściągałem z półek pokryte szarym pyłem tuby kremów z filtrem i miejscowe podróbki okularów słonecznych. Wracałem, kiedy było już ciemno, a powietrze przypominało konsystencją i zapachem zupę rybną. W kuchni, najciszej jak się dało, upychałem grzechoczące złośliwie butelki piwa w zamrażalniku lodówki, żeby rano móc sączyć krople spływające po zamarzniętych soplach. Tak, zdarzały się miłe chwile. Ale niebo nad głową tylko czekało, gotowe mnie zmiażdżyć przy pierwszej lepszej okazji.

Cmentarzysko Achajów

Kiedy Pola zadzwoniła do mnie pół roku temu, nad ranem, oczywiście spałem.

- Nie wygłupiaj się - powiedziała. - A właściwie, to która jest godzina?

- Mmmm.

Spróbowałem spojrzeć na budzik. Uchyliłem powiekę i oślepiło mnie światło lampki nocnej.

- Nieważne, musisz tego posłuchać. To jest cmentarzysko. Buldożery zaczęły kopać fundamenty pod jakieś dacze i wkopały się prosto w grób. Nie koło samej Troi, dziesięć kilometrów dalej, nad morzem. Wiesz, co to znaczy?

Zachęcająco zawiesiła głos.

- Eee...

Zrezygnowałem z kolejnej próby otwarcia oczu i macałem na ślepo po szafce nocnej w poszukiwaniu szklanki z wodą.

- Nie mów mi, że nie wiesz! To znaczy, że to może być cmentarzysko Achajów!

- Aha - mruknąłem.

- Pierwszy grób, jaki rozwalił ten buldożer, to była urna. Pochówek ciałopalny. Zdjęcia są trochę niewyraźne, ale wszystko wskazuje na to, że...

Urwała.

- Wiesz, o czym mówię, prawda?

- Nie.

- Jesteś niedouczony.

- Pola - wychrypiałem. - Dzwonisz do mnie w środku nocy, żeby mnie obrażać? Nie możesz poczekać do dziewiątej?

- Mogę. Achajowie przybyli pod Troję, żeby odbić piękną Helenę. Wojna trojańska, może to ci coś mówi?

- Cholera jasna!

Szklanka z wodą zrobiła to, co robią wszystkie szklanki, kiedy ich się szuka po omacku: spadła na podłogę i roztrzaskała się w drobny mak.

Wpół do trzeciej nad ranem

- No właśnie! - W głosie Poli brzmiała satysfakcja. - Frank ma licencję i obiecał mi kierownictwo na całym odcinku cmentarzyska. Całym, rozumiesz?

- Jasne.

- I wiesz, o co mi chodzi?

- Oczywiście.

- I wiesz, jaki Frank?

- Oczywiście.

Chwila ciszy w słuchawce.

- Nie masz pojęcia, prawda? I niespecjalnie cię to interesuje. Mylę się?

- Nie.

Chwila ciszy.

- Będę potrzebowała antropologa.

Z zaciśniętymi mocno powiekami usiadłem na łóżku i spuściłem nogi na zimną podłogę. Od okien strasznie wiało, a ja nie potrafiłem zebrać się do kupy, żeby je uszczelnić. Potarłem dłońmi szczecinę na twarzy i odchrząknąłem kilka razy.

- A co to ma wspólnego za mną?

- W lipcu. Albo na początku sierpnia. I chciałabym, żebyś zabrał przynajmniej dwójkę studentów.

- Pola...

- Szczerze mówiąc, wołałabym kogoś ze starszych lat albo najlepiej doktorantów, żebyś nie musiał nad nimi cały czas stać...

- Pola...

Udało mi się w końcu otworzyć jedno oko i zerknąć na budzik. Czerwony dwukropek między dwójką a trzydziestką pulsował w hipnotycznym sennym rytmie.

- Pola, jest wpół do trzeciej. Nad ranem. Siódmy stycznia.

Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała cicho.

- Pomyślałam, że się ucieszysz.

No to się ucieszyłem. Miałem inne wyjście?

Wyjącą na wietrze taśma

Pola, poczekaj - poprosiłem.

Zatrzymała się.

- Wolniej już nie możesz?

- Mógłbym - wysapałem. Zdjąłem czapkę i przejechałem dłonią po lepkich od potu włosach. - Mógłbym, ale boję się, że umrzesz z ciekawości.

Burknęła pod nosem coś, co bardzo przypominało "pieprz się", i ruszyła dalej ścieżką wydeptaną w zeschłej trawie. Minęliśmy jeden wykop, już pusty, i cztery inne, w których kucali studenci: brudni, spoceni, zmęczeni i - sądząc po tym, jak co chwila spoglądali na zegarki - głodni.

Krzewy od strony morza dawały akurat tyle cienia, że mogła się w nim schronić mała koza, ale zdecydowanie za mało, żeby człowiek słusznych rozmiarów mógł sobie spokojnie odpocząć po trudach nocy. Dwaj tureccy robotnicy palili papierosy w pełnym słońcu, jeden co chwila ocierał kark czerwoną płócienną chustką. Podniosłem z wysiłkiem rękę, starszy odpowiedział tym samym gestem, z papierosem między sękatymi palcami.

Studenci znowu włączyli magnetofon na cały regulator. Chciałem krzyknąć, żeby ściszyli, ale struny głosowe odmówiły mi posłuszeństwa.

Pola zatrzymała się na szczycie pagórka i spojrzała na mnie przez ramię. Skinąłem głową. Podeszła powoli do wykopu i prześlizgnęła się pod wyjącą na wietrze taśmą.

- O, kurwa - westchnęła.

- Dobrze powiedziane, księżniczko - wydyszałem ciężko za jej plecami. - Dobrze powiedziane.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Marty Guzowskiej "Ofiara Polikseny", która ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.

Marta Guzowska jest archeologiem z tytułem doktora, pracownikiem Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego, współzałożycielką grupy pisarskiej "Zbrodnicze siostrzyczki". Specjalizuje się w badaniach ceramiki z II tysiąclecia p.n.e. z rejonów Egei i zachodniej Anatolii. Brała udział w licznych wykopaliskach na terenie Grecji i Izraela. Od trzynastu lat jest członkiem ekipy wykopaliskowej w Troi. Obecnie mieszka w Wiedniu.

Jej powieść Ofiara Polikseny to pierwsza część cyklu kryminalno-archeologicznego, którego głównym bohaterem jest Mario Ybl; autorka pracuje nad kolejnym tomem.

Patronem medialnym publikacja jest portal INTERIA.PL

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Archeologia | Turcja | wykopaliska | kryminał | grób
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy