Miejsce uciech i rozkoszy. Tam Rzymianie spędzali najprzyjemniejsze chwile

Tak pluskanie w rzymskich termach wyobrażał sobie Lawrence Alma-Tadema /Domena publiczna /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Dostarczały wszelkich przyjemności. Można było w nich poćwiczyć, oskrobać się z brudu, wymoczyć w gorącej wodzie, wymienić plotki czy podokazywać z kurtyzanami. Ale miały też swoją ciemną stronę…

Rzymska bazylika Santa Maria degli Angeli. Miejsce znane polskim turystom głównie ze względu na drzwi z brązu, które zaprojektował Igor Mitoraj. Sam kościół powstał zaś według planu Michała Anioła. Zwiedzając świątynię dowiadujemy się jednak, że sklepienie nad naszymi głowami ma... tysiąc siedemset lat!

Tak jest, bo tu, gdzie dziś jedni szepczą modlitwy, a inni pstrykają zdjęcia, kiedyś tętniło prawdziwe życie imperialnego Rzymu. Tu znajdowały się Termy Dioklecjana.

W teatrach czy cyrkach Rzymianie bawili się okazjonalnie, od święta. Natomiast codzienne miejsce relaksu i spotkań towarzyskich stanowiły właśnie termy. Nie były to zwyczajne baseny czy jakieś antyczne aqua parki. To olbrzymie kompleksy z pomieszczeniami do rozmaitych kąpieli, jednocześnie oferujące bywalcom biblioteki, sale do zebrań i do gry w kości, boiska, bufety, a nawet ogrody.

Reklama

Ludzie spędzali tam całe dnie, spotykając się ze znajomymi, plotkując, robiąc interesy, czytając, spacerując wśród drzew, gimnastykując się, korzystając z zabiegów kosmetycznych, dogadzając sobie na wszelkie możliwe sposoby...

Termy otwierano najwcześniej o dziesiątej rano, zamykano najpóźniej o północy. Były gwarne, wiecznie pełne ludzi (na hałas panujący wokół pewnej łaźni skarżył się między innymi Seneka, który mieszkał tuż obok). Cesarskie termy najbardziej przypominały więc współczesne galerie handlowe. Na pewno nie kościół, choć miały pewien aspekt duchowy: oddawały stan ducha Rzymian. Były wręcz symbolem rzymskiego imperium.

Gigantyczne inwestycje

Podpatrzone u Greków i docenione potem nad Tybrem, łaźnie powstawały wszędzie tam, gdzie doszli rzymscy legioniści. W 33 r. p.n.e. było w samym Rzymie 170 małych łaźni; w V wieku już ponad 850 - zarówno publicznych, jak i prywatnych. Różniły się wielkością i wygodami.

Największe wrażenie robiły wyżej wspomniane cesarskie termy - kilkanaście wielkich kompleksów wypoczynkowych fundowanych przez władców, między innymi Trajana i Dioklecjana. Niektóre miały po kilkanaście hektarów powierzchni. Z gigantycznego kompleksu nazwanego imieniem Karakalli mogło jednorazowo korzystać ponad półtora tysiąca osób!

Jak te tłumy dbały o swoją higienę? Starożytni autorzy zalecali, by w myśl hasła "W zdrowym ciele zdrowy duch" wizyta w termach wyglądała następująco: najpierw należało trochę poćwiczyć (na przykład podczas zapasów). Następnie dobrze było wypocić się w tak zwanej łaźni suchej. Stamtąd pójść do caldarium, gdzie dzięki gorącej wodzie można było oczyścić się z brudu i potu. Następnie przez mniej gorące tepidarium należało spokojnie przejść do frigidarium, by zażyć kąpieli w basenie z zimną wodą.

Aby to wszystko działało, termy musiały być cudami ówczesnej techniki i inżynierii. Wodę doprowadzano z akweduktów. Jej temperaturę podnoszono dzięki systemowi ogrzewania ciepłym powietrzem, z piecami umieszczonym pod posadzkami. Uwijali się przy nich - rzecz jasna - niewolnicy. W niektórych pomieszczeniach od podłogi biło takie gorąco, że trzeba było włożyć drewniane chodaki, żeby się nie poparzyć.

Panowie i słudzy

Niewolnicy przydawali się też przy myciu: Rzymianie zwykli oliwić swe ciała i ściągać brud wraz ze złuszczonym naskórkiem przy pomocy specjalnych skrobaczek. Lecz ciężko było to zrobić samemu. Co innego, gdy przyszło się z niewolnikiem (taszczącym naczynia z olejkami, prześcieradło i skrobaczkę) albo miało się pieniądze, by skorzystać z miejscowej obsługi.

Cesarz Hadrian swego czasu wypatrzył w termach dziwacznie zachowującego się staruszka, który ocierał się plecami o ścianę. Okazało się, że to ubogi weteran, którego po prostu nie stać było na służącego, by go oskrobał. Hojny cesarz zaraz wręczył mu pieniądze.

Skutek był jednak łatwy do przewidzenia: przy następnej wizycie Hadriana o ścianę ocierał się już nie jeden staruszek, lecz cały ich tabun. Wszyscy liczyli na gest władcy. Cesarz odparł jednak bystro, że jest ich tylu, że mogą poskrobać się nawzajem.

Władcy fundowali łaźnie i bywali w nich, by przypodobać się ludowi. Czasami sponsorowali nawet darmowy wstęp do term dla plebsu (bo wizyta w łaźniach była bezpłatna jedynie dla dzieci, a kobiety musiały za tę przyjemność płacić nawet więcej od mężczyzn!).

Także inni ważniacy z cesarskiego otoczenia oraz lokalni bonzowie na prowincji chętnie płacili za publiczne łaźnie, by pokazać swój wielkopański gest. Poza tym dbali o szykowny wystrój kompleksów. Dlatego termy pełne były kolumn, rzeźb i wodnych kaskad. Dość powiedzieć, że słynna grupa Laokoona zdobiła pierwotnie Termy Trajana.

Co do kobiet, istniały mniejsze łaźnie przeznaczone tylko dla pań, ale częściej korzystały po prostu z tych samych obiektów, co mężczyźni. Oczywiście rodziło to zastrzeżenia natury obyczajowej. Zwykle panie nie mogły korzystać z term w tych samych godzinach, co panowie - wskazywano raczej, by przychodziły z rana.

Gdy nawet te obostrzenia zniesiono, szanujące się Rzymianki dbały, by korzystać z prywatnych pomieszczeń. A nuż ktoś by je pomylił z tymi "nieszanującymi się"? Autorzy starożytni wskazują bowiem, że na porządku dziennym były w tych przybytkach spotkania z kurtyzanami (dokazującymi na miejscu lub mającymi "metę" w pobliżu term), zdrady małżeńskie i schadzki nabuzowanej seksualnie młodzieży. Choćby słynni poeci Owidiusz i Marcjalis wskazywali, że wizyta w termach łączy się cielesnymi pokusami.

Porządki w latrynie

Dla wielu statecznych Rzymian równie gorszące było, gdy na boiskach przy łaźniach pojawiały się panie ćwiczące zapasy. Cóż, zniesmaczeni mogli po prostu brać kąpiel w domu. Ale tylko bogaci Rzymianie mieli łazienki na wysokim poziomie. Reszta, jeśli już, mogła w domu wymyć ręce i nogi. Poza tym, poziom sanitarny różnił się w zależności od czasów.

Rzym pod koniec istnienia Republiki nie był wcale tak czystym i schludnym miastem, jak można by sądzić na podstawie współczesnych filmów i programów telewizyjnych. Niewiele domów dysponowało jakimkolwiek systemem sanitarnym. Większość ludzi używała toalet publicznych lub wyrzucała ekskrementy w dużych wiadrach prosto do specjalnie przeznaczonych do tego celu dołów - pisze Ben Kane w posłowiu do swojej "Drogi do Rzymu".

Za czasów cesarstwa było już z tym lepiej. Toalety domowe zazwyczaj znajdowały się obok kuchni, dzięki temu obsługiwano je wspólnym systemem wodociągowym, a i woda do spłukiwania zawsze była pod ręką. Najczęściej używano w tym celu po prostu dzbana lub wiadra.

Papier nie zapychał kanalizacji, bo Rzymianie papieru nie znali, używali gąbki na kiju. Poza dołami kloacznymi - czyli rodzajem szamb, do których odprowadzano nieczystości i za których opróżnianie właściciele musieli płacić - pojawiły się też publiczne kolektory ścieków. Po wiekach zresztą stały się skarbnicą wiedzy dla... archeologów. Dzięki badaniom antycznych szamb, na przykład w obozach legionistów, naukowcy zrekonstruowali dietę żołnierzy, którzy z rzymskimi orłami podbijali ówczesny świat.

W Rzymie dużo było toalet publicznych - urządzonych bez skrępowania, bez kabin - jednak należało uważać, bo przesiadywali w nich także kapusie. Poeta Lukan, niecierpiący Nerona, pozwolił sobie kiedyś skomentować gromkie pierdnięcie jednego z użytkowników cytatem właśnie z twórczości cesarza: Rzekłbyś, że to pod ziemią zagrzmiało!

Cała toaleta zaraz opustoszała. A Lukan się doigrał: niebawem, w 65 r. n.e., został zmuszony do popełnienia samobójstwa za rzekomy udział w antycesarskim spisku Pizona. Poeta podciął sobie żyły podczas gorącej kąpieli...

Niebezpieczeństwa kąpieli

Rzymskie porządki - i sposób życia - dotarły nawet na Wyspy Brytyjskie. A tam w łaźniach w mieście Bath, kiedyś znanym jako Aquae Sulis, archeolodzy odkryli coś niecodziennego: wrzucone do wody dziesiątki ołowianych pasków wypełnionych klątwami. To dowód, że wizyty w termach były przyjemne, ale nie zawsze przyjemnie się kończyły.

Otóż przykre rozczarowanie mogło czekać odprężonego Rzymianina w apodyterium - czyli szatni, w której zostawiał swoje rzeczy przed wejściem do łaźni. Mogło się bowiem okazać, że służący nie byli wystarczająco czujni i ktoś okradł jego szafkę!

Gdyby bogowie posłuchali klątw, jakie ciskali okradzeni, los złodziei byłby nie do pozazdroszczenia. Dopóki niewolnik czy wolny, który milczy, choć ukradł pierścień lub był świadkiem kradzieży, niech przeklęta będzie jego krew, oczy i całe ciało, a wnętrzności wyżarte - czytamy w jednym z przekleństw.

Z innego możemy się zorientować, że poszkodowani często przekazywali stracone przedmioty na rzecz bóstwa w intencji ukarania winowajców: Bogini Minerwo, przekazuję ci tunikę kąpielową i płaszcz. Niech nie zazna snu ani zdrowia, ten kto mnie skrzywdził, mężczyzna czy kobieta, niewolnik czy wolny, jeśli się nie ujawni i nie przyniesie tych rzeczy do twojej świątyni.

Łaźnie nie były więc tylko ładnym i przyjemnym miejscem. Lecz co robić, przecież kłopoty mogą czekać nawet we własnym domu! Znienawidzony cesarz Kommodus - znany czyścioch, który potrafił pojawić się w łaźni nawet osiem razy dziennie i ufundował własne termy - zginął właśnie podczas nocnej kąpieli w pałacu. Zadusił go zapaśnik wynajęty przez wrogów.

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o tym, jak wyglądała inicjacja seksualna starożytnych Greków i Rzymian.

Adam Węgłowski - Redaktor magazynu "Focus Historia", w którym zajmuje się m.in. tropieniem historycznych zagadek. Współpracuje również z "Przekrojem". Wydał kilka powieści, np. "Noc sztyletników" i "Czas mocy", a także książki popularnonaukowe, m.in. "Bardzo polską historię wszystkiego", "Żywe trupy" i "Wieki bezwstydu". Prowadzi bloga Historyjki.

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy