M/s "Nysa". Ze złomem na dno

M/s "Nysa" zatonęła bez wieści. Do dziś przyczyny tragedii nie są znane /domena publiczna
Reklama

Po powrocie do domu czytali list z zaświatów po wielekroć. Treść niezmiennie budziła grozę. Nierównym pismem, na pożółkłym skrawku papieru śniadaniowego zapisano:

"Statek nasz załadowany jest szynami, mocno przeładowany, ogromny sztorm. Wiem, że nie ma dla nas ratunku, fale zalewają statek, silniki przestały pracować, a wraz z nimi pompy. Próbowaliśmy opuścić szalupę. Woda zalewała ją jednak. Statek pogrąża się coraz bardziej w głębinę. Dalej nie mogę pisać. M/s "Nysa" 1965 r.".

Spacerowicze z Ustki znaleźli tajemniczą butelkę w 1968 roku, trzy lata po zatonięciu "Nysy". Pamiętali tę tragedię. Współczuli rodzinom, podobnie jak inni mieszkańcy Wybrzeża. Znali kogoś, kto przekazał butelkę z listem rodzinie jednego z zaginionych marynarzy...

Reklama

Bokiem do fal

Dzielny był to statek. Długość 60 m, szerokość 9,6 m. Dwie ładownie na 680 ton towaru. Rozwijał prędkość 10 węzłów. Na morza w sam raz. Drobnicowiec "Nysa" kręcił się od portu do portu po Bałtyku, Morzu Północnym... Tym razem przedzierał się ze szkockiego Leith do norweskiego Oslo. Osiemnastu członków załogi na pokładzie. W ładowniach ponad 500 ton kolejowych szyn pociętych na kawałki. Ot, zwykły złom.

Tragedia nadciągnęła z wiatrem. W niedzielę 10 stycznia 1965 roku na Morzu Północnym rozszalał się sztorm. 8-10 stopni w skali Beauforta. U wybrzeży Norwegii fale miały 10-12 metrów wysokości. Sypał gęsty śnieg.

W nocy, około godziny 22.30, 20 mil morskich na południe od Eger załoga norweskiego statku "Berby" zauważyła jednostkę nadającą sygnały świetlne SOS. Obrali kurs w kierunku wzywających pomocy. Szli pod falę i wiatr. Widzieli jak statek przed nimi skręca bokiem do fali. Światła znikły, zanim norweska załoga dotarła na miejsce...

Kapitan "Berby" powie później przesłuchującemu go w Oslo sędziemu: "Zdawałem sobie sprawę, że rozbitek, niespodziewanie rzucony w tych warunkach do lodowatej i rozszalałej w sztormie wody, nie jest w stanie pozostać przy życiu dłużej niż 10-20 minut. Ale na morzu zdarzają się różne cuda, dlatego całą noc prowadziliśmy poszukiwania".

Przerwali je około godziny 8.30 rano, gdy się rozwidniło. Niestety, żaden cud nie nastąpił. Ślad po m/s "Nysa" zaginął.

Koniec akcji

Koniec akcji ratunkowej ogłoszono w poniedziałek 11 stycznia 1965 roku o godzinie 20.15. Tylko przybyły na pomoc "Dalmor I" nie rezygnował z poszukiwań. Nie takich jednak rezultatów oczekiwali rybacy. Na pokład wciągnęli beczułkę na wodę słodką z szalupy "Nysy", trochę desek, drzwi. I koło ratunkowe, które nie mogło już nikomu pomóc...

Zatonięcie polskiego statku trafiło na pierwsze strony gazet w kilku nadbałtyckich krajach. Szwedzka prasa pisała:

"We wtorek wieczorem beznadziejna już akcja poszukiwawczo-ratownicza na Morzu Północnym została ostatecznie zakończona. Statek "Nysa", wraz z całą załogą, trzeba uznać za zaginiony. Znalezienie szczątków "Nysy" może przyczynić się do wyjaśnienia tajemnicy tej tragedii".

Wzmiankę o "Nysie" na pierwszej stronie zamieściła też "Trybuna Ludu" z 14 stycznia 1965 roku. W lewym górnym rogu, tuż pod hasłem "Proletariusze wszystkich krajów łączcie się", tytuł informował: "M/s "Nysa" zaginął na Morzu Północnym. Los 18 członków załogi - nieznany". W tym czasie rodziny marynarzy wiedziały już, że ich bliscy zginęli. O tragedii nadawało Radio Wolna Europa. Polska Żegluga Morska nabrała wody w usta...

Tej nocy w rejonie, gdzie szalał sztorm, znajdowało się kilka statków różnych bander. Na dno poszedł jeden.

Oddali życie morzu

Po kilku dniach PŻM, armator, ogłosił żałobę w całej flocie. Opuszczono bandery. Jak to zwykle bywa przy takich wypadkach, powołano komisję do zbadania przyczyn. Popłynęły wyrazy współczucia, depesze kondolencyjne...

Z pomocą rodzinom zaginionych pospieszyła marynarska brać. Załoga statku "Kolejarz" zaapelowała w depeszy: "Na doraźną pomoc materialną załoga nasza zebrała 10 300 zł. Apelujemy o podjęcie podobnej akcji przez załogi wszystkich statków polskiej floty handlowej".

Dwa dni później w radiowej audycji "Dla tych co na morzu" popłynęła wiadomość:

"14 i 15 stycznia u brzegów południowo-zachodniej Norwegii znaleziono i wyłowiono ciała siedmiu mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie pasy ratunkowe, ale tylko jeden był ubrany. Norwescy ratownicy, którzy dostarczyli ciała do Stavangeru oraz funkcjonariusze policji w tym mieście przypuszczają, że są to zwłoki marynarzy "Nysy". Fakt, że większość z nich była w bieliźnie, potwierdza tezę, że tragedia statku zaskoczyła ich nagle i niespodziewanie".

Przypuszczenia norweskich ratowników i policjantów zostały potwierdzone. Ciała marynarzy przewieziono do Polski. Uroczystości pogrzebowe odbyły się w Trójmieście.

- Zebraliśmy się tu, aby pożegnać załogę "Nysy". Tych, którzy oddali swe życie w służbie biało-czerwonej bandery. Flota polska poniosła najdotkliwszą w latach powojennych stratę. Odeszli od nas oddani i sumienni pracownicy morza, członkowie wielkiej PŻM-owskiej rodziny - powiedział nad otwartymi mogiłami dyrektor naczelny PŻM Ryszard Karger.

Wszyscy członkowie załogi "Nysy" zostali wyróżnieni pośmiertnie złotymi i srebrnymi odznakami Zasłużonego Pracownika Morza. Minister Żeglugi podjął decyzję, że ich dzieci mają pierwszeństwo w przyjęciu do szkół resortowych. Żonom zaginionych marynarzy obiecano pomoc w znalezieniu pracy w PŻM.

Większość członków załogi "Nysy" nie skończyło czterdziestu lat, kiedy zabrało ich morze. Owdowiałe żony nie wiedziały, co mają robić. Za co żyć? Czy iść do pracy, jak wychowywać dzieci?

- Synek miał zaledwie trzy miesiące, kiedy zginął Tadeusz - powiedziała po latach reporterowi portalu gdynia.naszemiasto.pl Bogumiła Osiecka. - Ja byłam bardzo młoda. Świat mi się dosłownie zawalił, kiedy dowiedziałam się o śmierci męża. Pamiętam, jak gazety rozpisywały się o pomocy od państwa i partii. Pomoc owszem była, ale jednorazowa. Dziecko dostało rentę. Ja poszłam do pracy.

Ciała Tadeusza Osieckiego i dziesięciu innych marynarzy nigdy nie odnaleziono. Na zawsze pozostały w głębinach. Symboliczny pogrzeb odbył się na morzu...

Komisja wpada na minę

Po pogrzebaniu ciał siedmiu marynarzy na cmentarzu i symbolicznym pochówku na morzu za "zasypywanie" sprawy zabrały się różne komisje.

Co było przyczyną tragedii? Dlaczego wydarzyła się tak błyskawicznie? Świadków nie było. Do głosu doszli biegli. Składali ekspertyzy przed Izbą Morską w Szczecinie.

Kapitan Zbigniew Pontus, przez kilka lat dowódca statku, stwierdził: "Nysa odznaczała się dobrą dzielnością morską, a jej stan techniczny nie mógł budzić zastrzeżeń. Niedawno przeszła kurację odmładzającą".

Biegli w zakresie stateczności statku mieli wątpliwości: "Nysa spełniała z nadwyżką wymagania przepisów. Jednak przy niestarannym ułożeniu szyn, zwłaszcza po spiętrzeniu ich pod lukami, nie można wykluczyć przesunięcia się lub przesypania części ładunku na burtę, co w istotny sposób pogorszyło stateczność".

Biegły w zakresie sztauerki natomiast nie miał wątpliwości, że ładunek umieszczono niezgodnie ze sztuką:

"Załadunek szyn ciętych w porcie Leith w Szkocji odbył się bez użycia drewna sztauerskiego (drewniany materiał opakowaniowy używany do zabezpieczania lub umocowania towaru, niezwiązany trwale z towarem - przyp. red.), co jest sprzeczne z dobrą praktyką, zwyczajami i przepisami. Niezastosowanie przekładek z desek, kantówek oraz ściągaczy i stalowych lin było niedozwolone. Wprawdzie na "Nysie" było tylko 2-3 metry drewna sztauerskiego, ale i tego nie użyto".

Komisja przyjęła ostatecznie, że statek był sprawny technicznie. Rozpatrzyła mniej lub bardziej prawdopodobne warianty przyczyn zatonięcia, nawet taki, że "Nysa" mogła wpłynąć na... minę. Zdaniem komisji należało wziąć pod uwagę, że:

·        mogło nastąpić przełamanie statku,

·        "Nysa" napłynęła na jakiś wrak,

·        nastąpiło zderzenie z jakimś statkiem,

·        może wywrócenie statku nastąpiło na skutek nieprzewidzianej zmiany kursu?

Ten ostatni powód komisja uznała za możliwy. 10-metrowe fale mogły spowodować znaczny przechył statku i przesunięcie ładunku, co mogło skutkować zatonięciem statku.

Ostatecznie jednak Komisja ustaliła, że... przyczyn nie można jednoznacznie ustalić.

Nie ma winnych

Statek to jedno, ale błędy popełniają ludzie. Krytycznie o polityce kadrowej PŻM wypowiadał się inspektor pracy Związku Zawodowego Marynarzy i Portowców. Zarzucił częstą rotację załóg i zatrudnianie ludzi z krótkim stażem. Podając przykłady, zaczął od kapitana.

Gustaw Gomułka zamustrowany został 1 grudnia 1964 roku. Wcześniej dowodził tylko jednym statkiem i to zaledwie kilka miesięcy. Ponadto przypomniano, że kapitan nie miał ukończonej szkoły morskiej (wykształcenie zakończył na poziomie podstawowym).

- To był kapitan z tak zwanego awansu społecznego. W końcu trafił na nasz najmniejszy statek. Okazało się, że to i tak było zbyt duże wyzwanie - przyznał po latach ówczesny dyrektor PŻM Ryszard Karger.

Ten sam, który żegnał "sumiennych i oddanych pracowników morza".

Brak doświadczenia zarzucono też pierwszemu oficerowi. Dołączył on do załogi "Nysy" niedługo przed wypadkiem, a ze swojego poprzedniego statku został wyrzucony przez kapitana, który podał w wątpliwość jego doświadczenie i umiejętności.

Okazało się, że podczas postoju w szkockim porcie kapitan "Nysy" zamówił zbyt małą ilość drewna służącego do mocowania przewożonych towarów, przez co szyny nie były prawidłowo zabezpieczone. Pozwala to przypuszczać, że podczas sztormu ładunek mógł się przesunąć na którąś z burt, co mogło spowodować przechył statku, a w konsekwencji zatonięcie.

Te uwagi w formie zarzutów sformułował pełnomocnik kilku żon marynarzy, popularny w Szczecinie adwokat Roman Łyczywek.

Ministrowie zawsze mają rację

- Wnoszę o ustalenie, że przyczyną zatonięcia m/s "Nysa" była wadliwa polityka kadrowa PŻM, błędne wykonanie sztauerki przez załadowcę oraz niedociągnięcia w wyposażeniu technicznym statku.

Prawnik wytoczył zarzut, że w krytycznym momencie nie było komu włączyć radiowego autoalarmu. Mogłoby to uratować życie członków załogi...

- Wypadek zdarzył się nagle, więc po prostu nie zdążyli tego zrobić - bronił armatora jego pełnomocnik.

Mecenas Łyczywek nie odpuszczał:

- Z upoważnienia klientek wnoszę o uznanie za winne katastrofy przedsiębiorstwo armatorskie. Niesprzyjające warunki pogodowe, w jakich znalazła się "Nysa", nie były w tym czasie i w tym rejonie Morza Północnego czymś nadzwyczajnym. Duże ryzyko żeglugi spowodowało natomiast niedoświadczenie załogi. Za uchybienia kapitana, niedającego gwarancji należytego przeprowadzenia statku w sztormowych warunkach, musi odpowiadać armator. Tym samym musi on ponieść konsekwencje wobec rodzin zaginionych...

Sprzeciw zgłosił delegat ministra żeglugi. Wnioskował, aby Izba Morska uznała za przyczynę zatonięcia statku i osiemnastoosobowej załogi "Nysy" okoliczności natury wyższej, na które nie miał wpływu kapitan statku. Słowem: vis maior, siła wyższa!

Taka siła, chociaż wyższa, dla rodzin marynarzy oznaczała tyle co nic. Siła wyższa nie wypłaca pieniędzy...

W sukurs delegatowi ministra przyszła także radczyni prawna PŻM.

- Odrzucam jako całkowicie chybione zarzuty dotyczące wadliwej polityki ministra. A w ogóle przewód nie dostarczył bezspornych dowodów uchybień armatora pozostających w bezpośrednim związku przyczynowym z zaistniałym wypadkiem morskim.

Czyli jak to na procesie - co strona, to racja. Gra toczyła się o duże pieniądze - dla armatora albo dla rodzin marynarzy...

Decyzja

Ostatecznie, 27 kwietnia 1965 roku Izba Morska w Szczecinie stwierdziła (cytujemy krótki fragment z liczącego 77 stron orzeczenia - przyp. red.):

"Dokładnej przyczyny wypadku oraz winy osób, które spowodowały zatonięcie statku, nie zdołano ustalić, gdyż zebrany materiał dowodowy jest niepełny i niekompletny: zginęła cała załoga i wszystkie dokumenty statku, a sam statek zatonął na głębokości 100-150 metrów, uniemożliwiającej jego spenetrowanie przez nurków... Najprawdopodobniejsze wydaje się wywrócenie tego statku wskutek niezamierzonego odpadnięcia od kursu spowodowanego awarią silnika głównego, śruby napędowej lub urządzenia sterowego...".

Wśród zaleceń po wypadku izba wymieniła staranniejszą wymianę załóg statków, a zwłaszcza oficerów.

Niezwykłe tempo działania Izby Morskiej w Szczecinie może budzić respekt. Wydała orzeczenie już cztery miesiące po tragedii! Natomiast jego upublicznienie nastąpiło dopiero... w 1993 roku. Dlaczego tak późno? Dlaczego tak niewiele działo się w sprawie zatonięciu "Nysy"?

Odpowiedzi na te pytania częściowo kryją się za specyfiką czasów, w jakich rozgrywały się wydarzenia. Lepiej było nie zadawać niewygodnych pytań. Rodziny marynarzy przekonywały się o tym nękane przez funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa. Lepiej było się nie wychylać...

Zapewne dlatego osoba z rodziny zaginionego marynarza, do której trafiła butelka z tajemniczym listem nie ujawniała jej. Bała się rozgrzebywać rany... Treść listu z butelki znalezionej na plaży w Ustce wypłynęła na jaw dopiero w 2006 roku. Po 40 latach!

List w butelce

Sprawa ponownie trafiła do Izby Morskiej w Szczecinie. Sędziowie ogłosili, że zbadają treść listu i spróbują ustalić jego autora. Mogłoby to rzucić nowe światło na przyczyny zatonięcia "Nysy". Czy na kawałku papieru w butelce znalezionej na plaży w Ustce, kryje się klucz do rozwiązania zagadki "Nysy"?

Zwolennicy tej teorii przekonywali, że tkwi on w określeniu "statek mocno przeładowany". Autor listu musiał być przekonany, że to ważne, skoro nie bacząc na zagrożenie, umieścił je w pożegnalnym liście.

Przeciwnicy ripostowali. To wręcz nieprawdopodobne, żeby w tak ekstremalnych warunkach udało się napisać list, wyszukać butelkę. Statkiem miotało. Do pełni grozy dodajmy sztorm, ciemności, śnieg z deszczem i paraliżujący strach. Wyrzucone na brzeg ciała siedmiu marynarzy miały na sobie ledwie pasy ratunkowe, a tylko jeden był ubrany. Dramat na pokładzie "Nysy" rozgrywał się błyskawicznie. Nie było warunków ani czasu na pisanie listów.

W tle sporu zainteresowanych publicystów trwały badania autentyczności listu. Komisja sięgnęła po próbki pisma wszystkich członków załogi "Nysy". Grafolodzy poddali je obróbce. Nie znaleźli żadnego podobieństwa, żadnej literki zaczepienia... Wykluczyli hipotezę, że list napisał któryś z marynarzy.

Więc kto? Kto mógł podrzucić list? Jaki cel miałby okrutny dowcipniś? Kolejne pytania związane z "Nysą" pozostają bez odpowiedzi. 

Anna Jagodzińska

Historię "Nysy" opisał Henryk Mąka, reportażysta i publicysta, specjalizujący się w tematyce morskiej i marynistycznej. Z jego książki "Kapitan schodzi ostatni" pochodzi większość cytatów, użytych w tekście.

PAP - Detektyw
Dowiedz się więcej na temat: statek | wrak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy