Ludzkie zoo: W klatkach i na wybiegu

Zadowolony dyrektor berlińskiego ogrodu zoo logicznego, Ludwig Heck, pozuje z nowymi „eksponatami” z Afryki /Getty Images
Reklama

Panie i panowie, oto on, brakujące ogniwo ewolucji! - krzyczy przez megafon William Temple Hornaday, dyrektor ogrodu zoologicznego w  Nowym Jorku. Tłum wiwatuje, gdy z klatki wychodzi młody Pigmej trzymający na rękach orangutana. Nieśmiało uśmiecha się do gawiedzi. W tle słychać pomruki zdziwienia. Mężczyźni w eleganckich frakach coś do siebie szepczą. Jedni się śmieją, inni złorzeczą. 

"Eksponat" nie tylko pręży się na wybiegu, ale za 25 centów pozuje nawet do zdjęć. Po zakończonym spektaklu bierze zwierzę z powrotem na ręce i wraca do klatki, by nazajutrz szczerzyć się do kolejnych gości. 

Reklama

Taki dramatyczny los spotkał Ota Bengę, który we wrześniu 1906 roku trafił do zoo w B  ronxie. "Buszmen w klatce z małpami", jak pisał o nim "The New York Times", natychmiast stał się sensacją. Zainteresowanie było tak wielkie, że jednego dnia przez ogród zoologiczny przewinęło się 40 tysięcy gości! Każdy chciał zobaczyć czarnoskórego karła, przedstawiciela rasy, która - jak mylnie sądzono - nie wyewoluowała w odpowiednim czasie. 

Minęły już 103 lata od dnia, kiedy doprowadzony do rozpaczy Benga popełnił samobójstwo. Stał się jedną z licznych ofiar tzw. ludzkich zoo, które na przełomie XIX i XX wieku zdobyły olbrzymią popularność w Europie i Stanach Zjednoczonych. Aż trudno uwierzyć, że mieszkańców odległych krain zamykano w klatkach tylko po to, by wystawiać ich na widok publiczny. Paradoksalnie - miało być to przykładem wyższości "cywilizowanej rasy" nad "dzikusami". 

Egzotyka w kajdanach

Przywożenie "kolorowych" z najdalszych zakątków świata do Europy nie jest wynalazkiem XIX wieku. Robiono tak już wcześniej - choć różnica polega na skali przedsięwzięcia. Po wprowadzeniu zakazu niewolnictwa pojedynczy przedstawiciele odległych plemion przybywali na Stary Kontynent właściwie tylko jako "podarki" dla królewskich dworów. W dobie drugiej rewolucji przemysłowej zaczęto jednak prezentować ich pospólstwu. Skoro w klatkach biegają dzikie zwierzęta, czemu nie wystawiać w ten sposób "dzikich" ludzi? Zamysł szybko wprowadzono w życie. Podobnie było w USA.

Pierwsze publiczne pokazy "barbarzyńców" związane były z popularnymi wystawami światowymi, które zapoczątkowano w roku 1851. Oprócz dorobku naukowo-technicznego prezentowano na nich tzw. ekspozycje etnograficzne, przedstawiające ludy zamieszkujące skolonizowane kraje. W Chicago, Londynie czy Nowym Jorku przyciągały one setki tysięcy zwiedzających, wśród których nie brakowało koronowanych głów. 

Do historii przeszła zwłaszcza wystawa światowa w Paryżu z 1878 roku, na którą ściągnięto aż 400 pierwotnych mieszkańców zamorskich posiadłości francuskich w Azji, Afryce i na Oceanii. Problem w tym, że takie wydarzenia organizowano nieregularnie i co kilka lat. Co zatem zrobić z przywiezionymi "eksponatami" po skończonej imprezie? Na dodatek ludzie domagali się częstszych pokazów. Każdy chciał na własne oczy zobaczyć Zulusów, Inuitów, Indian obu Ameryk czy Buszmenów. 

Ktoś wpadł więc na pomysł, że będzie organizował obwoźne zespoły, podobne do cyrkowych, tyle że złożone z przedstawicieli egzotycznych ludów. Po jakimś czasie były ich setki. Odwiedzały Hamburg, Londyn, Nowy Jork, a  nawet Warszawę. Kiedy w 1904 roku na terenie wrocławskiego zoo prezentowano Tunezyjczyków, którzy w trakcie występu rzucali dzidami, strzelali z łuku oraz jeździli konno, placówka pobiła rekord - w jeden dzień odwiedziło ją 41 tysięcy osób. 


W tym samym czasie organizowano ekspozycje w miejskich ogrodach zoologicznych. Ich pionierem był Karl Hagenbeck - niemiecki potentat cyrkowy i handlarz dzikimi zwierzętami, którego imię do dziś nosi zoo w Hamburgu. 

Jako jeden z pierwszych, w  latach 70. XIX wieku, postanowił on powiększyć swój "asortyment" o Lapończyków, Nubijczyków i Samoańczyków. Ekspozycje szybko wpisały się w  krajobraz wielu europejskich i  amerykańskich miast. Zaletą stałych wystaw była możliwość wybudowania całych wiosek, oczywiście według oryginalnego schematu. 

Nie wiadomo, kiedy widok egzotycznych ludzi na tyle spowszedniał, że spadło zainteresowanie pokazami. Aby podnieść frekwencję, zaczęto improwizować: prezentowano rytualne tańce i  obrzędy, organizowano rewie strojów plemiennych, demonstrowano gotowanie "autentycznych" potraw. Przeprowadzano nawet symulacje bitew! 

Kobiety rodziły w ogrodach dzieci, inne wydawano na scenie za mąż, byle przyciągnąć widzów. Stworzono wtedy pierwsze reality show: Lapończyków z północy Europy i Nubijczyków z Afryki wpuszczano do wspólnej klatki, gapie zaś mogli obserwować, jak reagują na swoje towarzystwo. 

W takich czasach pojawił się na kartach historii Ota Benga. Warto o nim pamiętać nie tylko dlatego, że jego los ma symboliczny wymiar w kontekście tysięcy pojmanych i wystawianych na pokaz "eksponatów", ale również z prozaicznego powodu, iż jako jeden z nielicznych... znany jest z nazwiska. Większość ofiar ludzkich zoo pozostała bezimienna. 

Pochodzący z serca Afryki Benga trafił do Nowego Świata przez przypadek. Na Czarnym Lądzie odnalazł go podróżnik, Samuel Phillips Verner, pracujący na zlecenie Williama McGee, dyrektora Biura Amerykańskiej Etnologii w Instytucie Smithsona. Naukowiec otrzymał zadanie przygotowania antropologicznej części wystawy światowej w St. Louis, a że miał niepohamowany apetyt na sukces, zapowiedział, iż wybuduje w Ameryce największe i najwspanialsze ludzkie zoo. 

Zaczytywał się więc w książkach, szukając informacji o egzotycznych plemionach, po czym wysyłał w świat Vernera, który przywoził mu upragnionych "dzikusów". Kiedy McGee dowiedział się o  istnieniu Pigmejów w Afryce, natychmiast zapragnął mieć ich w swojej "kolekcji". 

Gdy w 1904 roku Verner dopłynął do Konga, dopisało mu szczęście. Ekspedycja natrafiła na grupę kanibali, którzy mieli u siebie kilku schwytanych Pigmejów - przeznaczonych na obiad. Autochtoni byli jednak skłonni do negocjacji i za parę zwojów drutu kolczastego oraz trochę soli odstąpili jeńców (według innej wersji Verner kupił ich na targu niewolników). 

Wśród nich znalazł się Ota Benga. Uświetnił on później wystawę w St. Louis. "Dzicy ludzie, którym przyjemność sprawia zabijanie i  torturowanie zwierząt. Rozkoszują się niegodziwością, pożerają 60 bananów dziennie i proszą o więcej" - donosił tekst na tabliczce opisującej Pigmejów. Niezwykle niscy czarno skórzy robili na zwiedzających duże wrażenie, zwłaszcza Ota o zębach spiłowanych tak, by wyglądały jak kły. 

Rok później "eksponaty" wywieziono z powrotem do Afryki, ale okazało się, że mężczyźni zostali odrzuceni przez współplemieńców. Zdesperowany Benga błagał Vernera, by zabrał go do USA, na co podróżnik w końcu przystał. I tak młody Pigmej trafił do ogrodu zoologicznego na nowojorskim  Bronxie, gdzie pokazywano go razem z oswojoną małpą.

Dalsze losy Ota Bengi nie były jednak spełnieniem amerykańskiego snu. Po pewnym czasie został wypuszczony, bo coraz więcej osób protestowało przeciwko jego zamknięciu. Właściciel postanowił pozbyć się niewygodnego "eksponatu" i  przepędził go na ulicę. Wszędzie, gdzie się pojawił, Pigmej wzbudzał ogromne zainteresowanie. Znaleźli się nawet ludzie, którzy chcieli mu pomóc: opłacili specjalne nakładki na zęby i zapewnili lokum w Wirginii. 

Niestety, po kilku latach Ota wpadł w głęboką depresję, którą dodatkowo pogorszyła wieść o  wybuchu I wojny światowej. Zrozumiał, że już nigdy nie wróci do domu. Pił na umór i palił jedno cygaro za drugim. W końcu nie wytrzymał - 20 marca 1916 roku strzelił sobie w głowę. Pochowano go w bezimiennym grobie. 

Zupełnie inaczej potoczyły się losy Saartjie Baartman, którą przywieziono z Afryki do Londynu, by tam pokazywać w klatce jej nagie ciało - "ideał" prymitywnej kobiecości. W  związku z tym, że charakteryzowała się ona przerośniętymi wargami sromowymi i steatopygią, objawiającą się odkładaniem dużej ilości tłuszczu w pośladkach, wzbudzała olbrzymią sensację. 

I to na tyle, że nawet po śmierci jej zwłoki wystawiono w paryskim Muzeum Człowieka. Można je tam było podziwiać aż do 1974 roku (prawdziwego pochówku doczekała się dopiero 17 lat temu, kiedy jej szczątki wróciły do RPA). 

Moda na ludzkie zoo zakończyła się z nadejściem wielkiego kryzysu w 1929 roku. Nie dlatego, że się opamiętano - etnograficzne wystawy były po prostu... bardzo kosztowne, więc i cena za ich odwiedzanie wynosiła odpowiednio dużo. Zła koniunktura sprawiła, że zwykli ludzie nie mogli sobie pozwolić na taką rozrywkę, co szybko odbiło się na zarobkach organizatorów. Z kolei w latach 30. oszałamiający sukces zaczęło święcić kino, a po wojnie - telewizja. Ostatnią wystawę "dzikich" zaprezentowano publiczności w 1958 roku w Brukseli. 

Hańba białego człowieka

Co ciekawe, plemienne osady były chętnie odwiedzane przez etnografów i wszelkiego rodzaju antropologów, którzy z  zainteresowaniem przyglądali się ich egzotycznym mieszkańcom. Zgłębiali zwyczaje i język, ale też mierzyli głowy oraz ciała, studiowali rysy. Później te pseudonaukowe statystyki wykorzystywali do badań. Nadinterpretowali teorię Darwina, twierdząc, że każda ludzka rasa jest jedynie kolejnym krokiem ewolucji, a na szczycie znajdują się biali. 

Takie podejście było również istotnym elementem imperialnej propagandy. "Dzicy", zamknięci w klatkach, ubrani w skąpe stroje z traw i liści, wzbudzali wśród zwiedzających poczucie naturalnej wyższości cywilizacyjnej, tak potrzebnej do usprawiedliwienia okrutnej działalności kolonizatorskiej. Uosobieniem takich poglądów był wówczas Madison Grant. 

Pełnił on funkcję przewodniczącego Nowojorskiego Towarzystwa Zoologicznego. Pisał rozprawy na temat "białej rasy panów", czym zaskarbił sobie poparcie wielu zwolenników kolonializmu. Swego czasu odezwał się do niego nawet Adolf Hitler. Twierdził, że dzieło Granta stało się dla niego "prawdziwą biblią" i miało olbrzymi wpływ na kształtowanie się jego światopoglądu. W 1933 roku, już jako kanclerz III Rzeszy, nakazał nawet przedrukować w Niemczech jedną z kontrowersyjnych książek Amerykanina. 

Na szczęście ten ciemny rozdział historii mamy już za sobą - powiedzą niektórzy. Czy aby na pewno? Co prawda nikt obecnie nie przywozi Indian lub Afrykańczyków do Europy, by pokazywać ich w klatkach i pobierać opłatę za możliwość ich oglądania, lecz nie znaczy to wcale, że przestaliśmy traktować mieszkańców egzotycznych zakątków świata jak "eksponaty".

Dziś pakuje się tysiące osób do samolotów oraz autokarów, by pokazywać im "dzikich" w  naturalnym środowisku. Etnograficzne wystawy zastąpiła turystyka, organizowana w rezerwatach dla autochtonów lub sztuczne wioski prezentowane ku uciesze gawiedzi. 

Bardzo często, by dać przybyszom posmak egzotyki, tubylcy tuż przed przyjazdem wycieczki zrzucają noszone na co dzień T-shirty i przywdziewają "oryginalne" stroje -  w ten sposób mogą powiększyć swój zarobek. Warto o tym pamiętać, fotografując Masajów w Kenii czy Aborygenów w Australii. 

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy