"Ludowa historia Polski". Do Ameryki za chlebem i godnością

Emigranci przybywają do nowojorskiego centrum emigracyjnego na wyspie Ellis /domena publiczna
Reklama

Biedni ciułacze wyjeżdżali za chlebem do obu Ameryk, choć księża i ziemianie powstrzymywali ich wszelkimi sposobami. Jak wyglądało życie chłopów na obczyźnie? Opisuje je w książce "Ludowa historia Polski" Adam Leszczyński:

"Jesienią 1890 r. pisarz i dziennikarz Adolf Dygasiński (1839-1902) na zlecenie "Kuriera Warszawskiego" wyjechał do Brazylii szlakiem polskich emigrantów. W korespondencjach drukowanych w 'Kurierze' opisywał ich ciężki los. Dygasiński zaczął podróż od wagonu czwartej klasy w pociągu do Bremy.

'Pełno tutaj wilgoci, temperatura taka, jak w cieplarni dla roślin egzotycznych. Widząc tyle drobiazgu ludzkiego, niemowląt przy piersiach matek, otrzymujesz wrażenie, że w tym gorącu dzieci samorzutnie się rodzą. Na podłodze wszędzie porozlewane jest mleko, woda, pełno okruchów chleba, kości, ściany zamazane masłem, miodem i Bóg wie czem. Na poręczy suszą się pieluchy i pierzynki spod maleńkich dzieci; przytem aż ciemno od dymu z fajek i papierosów'.

Reklama

Emigranci, nieznający języków, często niepiśmienni, nie mogli się zdecydować pomiędzy Brazylią a Nowym Jorkiem. Prusacy traktowali ich - pisał Dygasiński - jak ludzkie bydło, na którym można zarobić i które trzeba przepędzić. Hala dla wychodźców w Charlottenburgu przypominała też wielką przechowalnię bydła.

'Jest to olbrzymia sklepiona suterena, w której przy lichem oświetleniu wypoczywa blizko 2,000 ludzi. W dużym, żelaznym piecu pali się, a emigranci nasi pieką kartofle, inni zajadają chleb, albo rzucają się do snu na ziemię. W tym tłumie widać jakieś figury, przenikliwie śledzące i oglądające ludzi. Postanowiłem sobie był dzielić losy emigrantów, lecz w Szarlottenburgu zbrakło mi odwagi; wołałem raczej włóczyć się zewnątrz, zwłaszcza że to już była godzina 6-ta rano. Około godziny 10-ej wróciłem znowu do sali wychodźców: istna wieża Babel!

Jedni się modlą cicho, drudzy śpiewają na cały głos: "Kto się w opiekę poda Panu swemu"; jakiś elegant macza w ustach grzebień i przyczesuje włosy; inny z kieszeni dobył drewniane pudełko szuwaksu, zdjął buty i czyści, a inny troskliwie rozpatruje bardzo brudną koszulę. Wrzeszczą, modlą się, jedzą, myją się itd.'.

Dygasiński wydał też w 1891 r. powieść o emigracji, w której opisywał całą chłopską drogę - od zachęt ze strony agenta aż po cierpienia i śmierć na niegościnnej brazylijskiej ziemi. Droga po lepsze życie, jak brzmiała przestroga kierowana przez inteligentów do ludu, była najeżona pułapkami i często zmieniała się w podróż przez mękę, a na końcu czekała śmierć na obczyźnie i w nędzy; kobiety przestrzegano, że mogą paść ofiarą seksualnej napaści. Prasa i księża straszyły potencjalnych emigrantów do Brazylii niewolniczą pracą na plantacjach, ludożercami i handlem żywym towarem. Celowała w tym prasa konserwatywna, powiązana z interesami ziemiańskimi, korzystającymi z niskich cen pracy robotników rolnych.

Agentów nazywano "ludźmi bez sumienia" oraz "wężami wkradającymi się pomiędzy lud naiwny pod złudnym swojskim nazwiskiem". Nacjonaliści, rosnący wówczas w siłę, posądzali Żydów o dorabianie się na emigrantach, snując jednocześnie fantazje o "nowej Polsce" w Paranie, w której miało zyskać stabilny byt 100 tys. osadników (tyle szacowano ich liczbę w 1890 r.). (...)

Więzienie za Brazylię

Rzeczywistość emigracji - nawet trudnej emigracji brazylijskiej - była niełatwa, ale nie aż tak dramatyczna. Pierwsze polskie kolonie w Brazylii - założone w Paranie w 1871 r. przez emigrant w z zaboru pruskiego - przyniosły stabilizację 12-15 tys. osadników. Kolejne "gorączki brazylijskie", czyli fale emigracji, wywołane były kryzysami w ojczyźnie. Chłopi nie emigrowali za ocean bez powodu.

Pierwszą wielką falę emigracji do Brazylii - w której z samej tylko guberni płockiej wyjechało 4,5 tys. osób - poprzedziły susza 1889-1890 r., długa zima 1891 r., nieurodzaj kartofli, kryzys w łódzkim przemyśle. Rządzący próbowali przeciwdziałać ubytkowi ludności; strzelano nawet niekiedy do przekraczających nielegalnie granicę. W Królestwie Polskim można też było zostać aresztowanym nawet za same rozmowy o Brazylii, które uznawano za agitację.

Z akt policyjnych można dowiedzieć się, kim byli aresztowani. Zatrzymano więc robotnika folwarcznego z powiatu błońskiego, który opowiadał w karczmie o Brazylii na podstawie listu od syna; parobków, którzy planowali wyjazd, ponieważ właściciel majątku zalegał im z płacą i wypłatą w naturze za cały kwartał; chłopa z czterema morgami gospodarstwa i sześciorgiem dzieci, który desperacko poszukiwał szansy na lepsze życie.

W okresie międzywojennym - w czasach wielkiego kryzysu - jeden z chłopskich pamiętnikarzy tak wspominał czasy pierwszej "brazylijskiej gorączki":

"Ludzie teraz nazywają kryzys, ale w mym dzieciństwie gorszy był kryzys na wsi, nie znałem jeszcze życia po miastach i miasteczkach, ale znałem po wsiach, to nędza była pomiędzy ludem gorsza jak obecnie, pamiętam że ludzie się żywili na przednówku rożnem zielskiem, tem się też tłumaczyło że w mych dziecinnych latach gdy róż ne agienci zaczęli namawiać do Brazelji, ludziska takiemi gromadami wędrowali jak to ptastwo wędrowne, a że nasz powiat był przy samy granicy pomiędzy Prusami a Moskalim to codziennie spotykałem całe gromady jak się czaili na przejście granicy potajemnie. Dopiero jak kilkadziesiąt ludu wyciągło do owej Brazylji, w tym to czasie zaczęli ludzie masowo wędrować do Prus na roboty, wyjeżdżać na roboty do Stanów Zjednoczonych, wtedy to zaczęły się robić lepsze czasy". (...)

Raj na ziemi

O poziomie życia w kraju i jego nędzy emigranci wyrażali się przy tym często z bezbrzeżną pogardą. Na początku lat 30. XX w. emigrant z Babic pod Rzeszowem pisał z Ameryki (jak się wyrażał - z "raju") do żony, zachęcając ją do sprzedaży gospodarstwa i przyjazdu:

"Co ja myślę to na to gospodarstwo co mamy w kraju to się można wysrać tysiące razy, a jak razem będziemy to za rok lepsze będziemy mieli 100 razy w Ameryce, kończę pisanie, przyślij mi papiery jak najprendzy (...) żadnych wymówek nie chce słyszeć, że nie możesz".

W relacjach i listach powracały porównania do życia szlachty we dworze. Syty i zadowolony Polak pisał w 1891 r. z Waszyngtonu:

"W Ameryce daleko lepi, jak w kraju, ale spoczuntku jest zawsze ciężko. Ale jak kto od razu wycierpi, to mu puźni lekko [...]. Tu można się łatwo do każdy roboty dostać. Za mieszkanie płace cztery talary, mam pięć izbów, mam wodę w kuchni, tylko kran, od krana to się można wody napić, słowem wszystkie wygody. Żyjema sobie daleko lepi, jak Pani Gacka w Dobrzejewie. Bo w Ameryce to każdyn człowiek sobie pożumnie [porządnie] żyje, bo na to zarobi".

Nawet jednak w brazylijskiej Paranie, o której krążyły w polskiej prasie mrożące krew w żyłach historie, wielu osadników uważało warunki życia za lepsze niż w kraju. W 1907 r. Włodzimierz Turski, nauczyciel z Galicji, który kierował przez kilka lat polską szkołą w São Matheus w Paranie, pisał, że nawet tamtejsze dzieci polskie są od galicyjskich "zdrowsze, śmielsze, zgrabniejsze, weselsze i czystsze, a także i grzeczniejsze". (...)

W okresie międzywojennym Polacy emigrowali rzadziej niż przed 1914 r., ale nie ze względu na lepsze warunki życia w kraju - pod wieloma względami były one gorsze niż w czasach zaborów, zwłaszcza na wsi (do tego jeszcze wrócimy). Musieli pozostać w ojczyźnie ze względu na ograniczenia wprowadzane przez kraje zachodniej Europy i USA, zaostrzone w czasach wielkiego kryzysu (1929-1933). (...)

Był to ważny (...) powód, dla którego protesty na wsi w II RP osiągnęły tak masowy i krwawy przebieg. Zdesperowani chłopi nie mieli co ze sobą zrobić, a wentyl bezpieczeństwa, którym była w poprzednich dekadach emigracja, został brutalnie zamknięty.

_____________

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy