Kara śmierci w Polsce. "Budżet nie przewiduje innej możliwości"

Francuski pluton egzekucyjny podczas wykonywania wyroku. Bardzo podobnie wyglądały polskie plutony /domena publiczna
Reklama

Minęło przeszło siedem lat, zanim polskie władze ustanowiły urząd kata. Wcześniej w zabijaniu skazańców brały udział setki zwyczajnych młodzieńców. Wystarczyło mieć od 21 do 23 lat, by uśmiercać ludzi w majestacie prawa.

Dyskusja nad karą śmierci toczyła się w Polsce nieprzerwanie, od chwili odzyskania niepodległości. Przez prawie półtora dekady ważono wszystkie za i przeciw. Zadawano pytania kluczowe: czy zabijanie skazańców w ogóle jest humanitarne? Za jakie przestępstwa powinien grozić najwyższy wymiar kary? Czy widmo egzekucji istotnie odstraszy potencjalnych sprawców? Nie było zgody wśród specjalistów ani polityków. Ale też - nikt nie czekał aż wyklaruje się konsensus i powstanie pierwszy polski kodeks karny.

Kara śmierci była stosowana w II RP od 1918 roku i to na masową skalę. Działo się tak w oparciu o dawne, zaborcze przepisy. Ponieważ nie było polskich uregulowań, to też - nie zatrudniano żadnych ludzi zawodowo odpowiedzialnych za uśmiercanie skazańców. Efekt? Krwawy obowiązek zrzucono na barki żołnierzy, podobnie jak działo się to wcześniej w Rosji carskiej.

Reklama

"Niecąca zgrozę rola"

21-latkowie (taki był wiek poboru), a często nawet młodsi chłopcy, na ochotnika, wstępowali do Wojska Polskiego, przekonani, że będą walczyć z bolszewikiem, Ukraińcem czy choćby Niemcem. Na wielu czekały rozkazy nie mające z wojną nic wspólnego.

To ze zwyczajnych szeregowców formowano plutony egzekucyjne i to oni, w majestacie prawa, zabijali przynajmniej dziesiątki osób każdego roku.

Odziedziczone po caracie rozwiązanie w 1922 roku otwarcie skrytykował tygodnik "Świat":

"Czy słusznym jest, ażeby do wykonywania kary głównej używano wojska? Czy widzicie pluton naszych młodych, dzielnych żołnierzy - powołanych w szeregi dla obrony ojczyzny przed wrogiem zewnętrznym - w tej niecącej zgrozę roli?"

Pozostał wzgląd oszczędnościowy

Redakcja podkreślała, że na zjawisko można było przymykać oko tak długo, jak trwał otwarty konflikt zbrojny z Rosją Sowiecką. Teraz jednak "czas wojny, który tłumaczy wszystko, minął".

Mimo to do skazańców nadal strzelali żołnierze. A "Świat" widział dla tego faktu wyłącznie jedno wytłumaczenie: "Pozostał wzgląd oszczędnościowy. Budżet państwa nie przewiduje wydatku na urząd kata".

Dostawali za to premię

Dziennikarze wzywali władze wojskowe, by zaczęły "domagać się od p[ana] ministra sprawiedliwości, by jak najrychlej uwolnił wojsko od tego rodzaju obowiązków". Nie odnieśli skutku.

Jeszcze przez równo cztery lata każdemu poborowemu groziło, że chcąc nie chcąc stanie się katem. A przynajmniej... tak było w teorii.

W praktyce do plutonów egzekucyjnych żołnierze zgłaszali się sami. Paweł Rzewuski, autor książki Grzechy "Paryża Północy". Mroczne życie przedwojennej Warszawy wspomina o tym przy okazji opisu przebiegu typowej, polskiej egzekucji:

"Procedura z zasady wyglądała tak samo. Oskarżonych przyprowadzano przed pluton egzekucyjny złożony ze zgłaszających się na ochotnika żołnierzy (którzy brali na siebie ten obowiązek za odpowiednią premię). Podczas wykonywania wyroku obecny był lekarz stwierdzający zgon skazanego".

Rozproszona odpowiedzialność

Żołnierze rozstrzeliwali nie tylko morderców, ale też skorumpowanych urzędników i nawet średniej rangi złodziei, którzy targnęli się na mienie państwowe. A w wielu przypadkach osoby zupełnie niewinne, ale zamotane w tryby nieludzkiego systemu.

Zgodnie z przepisami o sądach doraźnych procesy często trwały tylko kilka godzin, od wyroku nie było odwołania, a egzekucję wykonywano nazajutrz o świcie. Cały pluton strzelał wspólnie, tak by nikt nie czuł się osobiście odpowiedzialny za zgładzenie człowieka. I by jedna chybiona kula nie mogła spartaczyć egzekucji.

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz w jakich warunkach przetrzymywano przed wojną groźnych kryminalistów.


Stryczek zamiast kuli

Wojskowi występowali w haniebnej roli aż do wiosny 1926 roku. Dopiero wtedy - 7,5 roku po odzyskaniu niepodległości! - w życie weszły nowe przepisy. Na ich mocy ustanowiono urząd kata. Odtąd wyroki miały być wykonywane nie przez rozstrzelanie, ale powieszenie.

Państwowym katem został niejaki Stefan Maciejewski (prawdziwe nazwisko: Alfred Kalt). "Łysiejący szatyn, około trzydziestki", jak opisze go po paru latach magazyn "Tajny Detektyw". Swoją pierwszą egzekucję przeprowadził 30 kwietnia 1926 roku w Rzeszowie, na członku gangu grasującego w okolicznych wsiach.

Paweł Rzewuski podaje na kartach "Grzechów 'Paryża Północy"'" że "żądne sensacji gazety" doniosły, iż "wyrok wykonano profesjonalnie" i w ekspresowym tempie.

Rzeczywiście niektóre pisma ekscytowały się nową metodą uśmiercania zbrodniarzy. Wiodące tytuły odniosły się jednak do sprawy... z zaskakującą obojętnością. Przykładowo poczytny "Ilustrowany Kuryer Codzienny" skwitował egzekucję w tonie drętwym, wprost formalnym. A nazwiska (czy też pseudonimu) kata w ogóle nie podał:

"O godzinie 11:40 zapadł wyrok zasądzający [Macieja] Panka na karę śmierci przez powieszenie. Po godzinie nadeszła z Warszawy odpowiedź odmawiająca ułaskawienia. W tej chwili wykonał wyrok kat, w asystencji dwóch pomocników. Śmierć nastąpiła po trzech minutach".

Technika polskiego kata

Dopiero sporo później Stefan Maciejewski zaczął zdobywać ponurą sławę i regularnie gościć na łamach brukowców. Śpiewano o nim w balladach, robiono z nim wywiady, próbowano zdemaskować każdy aspekt jego życia i pracy.

W efekcie nie brakuje opisów "rzemiosła" Maciejewskiego. A Paweł Rzewuski może, na kartach Grzechów "Paryża Północy", plastycznie przybliżyć technikę pierwszego polskiego kata:

"Kat do swojej pracy przygotowywał się sumiennie, dbając nawet o to, aby na każdą egzekucję wkładać nowe białe rękawiczki, gdyż, jak sam mówił, nie chciał używać już raz poplamionych.

Skazanego przyprowadzali pomocnicy, którzy ustawiali nieszczęśnika pod szubienicą. Tutaj wszystko zależało od zdolności kata. Wieszanie to rzemiosło, rządzi się konkretnymi prawami. Drobna różnica w ustawieniu liny i zamiast przez ułamek sekundy skazany cierpieć będzie przez całe godziny.

Maciejewski zakładał stryczek, a kiedy lina okręcała się wokół szyi skazanego, któryś z pomocników kata usuwał stołek albo odsuwał klapę pod skazanym. Następnie kat zzuwał rękawiczki i rzucał je pod szafot — jego praca była skończona. Teraz to lekarz miał określić, że zgon nastąpił i kaźń dobiegła końca.

Potem, już całkowicie prywatnie, w zaciszu domowym, Maciejewski robił małe stryczki, do których przypinał karteczki z personaliami skazanych, i wieszał je w specjalnie do tego przeznaczonej szafce".

 

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu WielkaHistoria.pl przeczytasz w jakich warunkach przetrzymywano przed wojną groźnych kryminalistów.

Kamil Janicki - historyk, pisarz i publicysta, redaktor naczelny WielkiejHISTORII. Autor książek takich, jak Damy polskiego imperium, Pierwsze damy II Rzeczpospolitej, Epoka milczenia czy Damy złotego wieku. Jego najnowsza pozycja to Damy przeklęte. Kobiety, które pogrzebały Polskę (2019).

Wielka Historia
Dowiedz się więcej na temat: historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama