Jak przeżyć wybuch bomby atomowej? Poradnik przetrwania Amerykanów

Groźba wojny atomowej wisiała przez wiele lat nad światem. Każdy zaangażowany w Zimną Wojnę, naród próbował zabezpieczyć się przed jej skutkami /123RF/PICSEL
Reklama

Wskoczyć do rowu i… spokojnie przeczekać – oto jedna z rad udzielanych pół wieku temu obywatelom Stanów Zjednoczonych na wypadek ataku nuklearnego. Jak wyglądały amerykańskie programy obrony cywilnej w razie trzeciej wojny światowej? I czy w ogóle mogły komukolwiek pomóc?

Niszczycielska siła, która w 1945 roku zrównała z ziemią japońskie miasta Hiroszimę i Nagasaki, oszołomiła cały świat. Do dziś stanowi ponurą przestrogę, by nie wykorzystywać broni nuklearnej w celach militarnych. Mimo to ludzie odpowiedzialni za przeprowadzenie ataku nie ponieśli żadnych konsekwencji, a ich czyn został wychwalony w mediach jako "zło konieczne" dla zakończenia wojny.

W późniejszych latach amerykańscy politycy potraktowali widmo konfliktu atomowego jako kolejny sznurek do pociągania i sterowania przerażonym społeczeństwem, prześcigając się w tworzeniu planów obrony cywilnej na wypadek bombardowania. Oto przykłady "dobrych porad", jakie mieli do zaoferowania Amerykanom specjaliści od przetrwania nuklearnej zagłady...

Reklama

Koza pozostała niewzruszona

Przede wszystkim trzeba stwierdzić jedno - od samego początku eksperci doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że jakakolwiek strategia na wypadek ataku nuklearnego i tak nie będzie miała większego sensu. Nie mogli jednak po prostu powiedzieć tego obywatelom. Jak czytamy w książce Rodrica Braithwaite’a "Armagedon i paranoja. Zimna wojna - nuklearna konfrontacja":

"Po Hiroszimie ludzie dowiedzieli się, że nowa wojna światowa mogłaby zabić dziesiątki milionów istnień ludzkich. Rządy uświadomiły sobie, że jakiekolwiek plany obronne byłyby zbyt kosztowne, a przypuszczalnie i tak by niewiele pomogły. Nie mogły sobie jednak pozwolić na zarzut, że nie biorą za nic odpowiedzialności".

Wszystko sprowadzało się do odpowiednio prowadzonej polityki. W połączeniu z rozmaitymi programami obrony cywilnej państwo propagowało "edukację" na temat bombardowań nuklearnych, która miała uspokoić skołatane nerwy obywateli. Zgodnie z informacjami podawanymi przez psychiatrów (a właściwie polityków, takich jak Dale Cameron, ówczesny zastępca Dyrektora Krajowego Instytutu Zdrowia Psychicznego) najgorszym zagrożeniem - naturalnie poza samym atakiem - był... strach, który z kolei miał prowadzić do załamania. A do tego nie można było dopuścić, gdyż duch w społeczeństwie oraz wola walki z wrogiem są przecież najważniejsze.

Na Uniwersytecie Cornella przeprowadzono wtedy nawet badania mające na celu określenie podatności ludzi na załamanie i panikę. Naukowcy pracujący nad projektem stwierdzili, że mechanizmy rządzące Homo sapiens w sytuacji zagrożenia można poznać na podstawie zachowań... kóz postawionych w analogicznych sytuacjach. Bazowali przy tym między innymi na nagraniu próby nuklearnej na atolu Bikini.

Na materiale wideo widać było zwierzę ustawione w zasięgu wzroku od miejsca eksplozji. Koza nie wyglądała na specjalnie przejętą wybuchem, spokojnie przeżuwała karmę i nie panikowała. Badacze uznali więc, że ludzie z pewnością postąpiliby w ten sam sposób. Nie pozostawało zatem nic innego, jak uświadomić obywateli Stanów Zjednoczonych, że w obliczu wojny nuklearnej powinni zachować się niczym rzeczona koza.

Od razu zabrano się do dzieła. Rząd Trumana opublikował na przykład broszurę o optymistycznym tytule "Przetrwanie ataku atomowego", w której można było przeczytać, że aby przeżyć bombardowanie, wystarczy wskoczyć do rowu, nie zostawiać łatwopalnych śmieci w pobliżu zabudowań i nie spieszyć się z wychodzeniem na zewnątrz. Publikacja "dementowała" także "mity" jakoby wojna nuklearna mogła zniszczyć Ziemię, a promieniowanie było zabójcze na duże odległości.

Wstrząsająca opowieść o czasach paranoicznego strachu przed nuklearną katastrofą w książce Rodrica Braithwaite’a pt. "Armagedon i Paranoja". Książka do nabycia z rabatem w księgarni wydawcy.

Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o najbardziej niszczycielskim nalocie dywanowym w historii.

Moda na bunkier

W porównaniu do doświadczonych wojną Brytyjczyków czy Rosjan, mieszkańcy USA nie do końca wiedzieli, z czym mają do czynienia. W ich głowach wizja bombardowań była bardzo niejasna. Przeciętni obywatele nie zdawali sobie sprawy z tego, jakie zniszczenia, strach i straty w ludziach powodują "zwyczajne" bomby, więc nietrudno było im wmówić, że efekty eksplozji głowicy nuklearnej niewiele się od nich różnią.

Dlatego też wielu Amerykanów uwierzyło, że na większą bombę wystarczy... większy schron. Przekonanie to podsycały wszechobecne plakaty oraz rysunkowe broszury w gazetach, odkłamujące "fałszywe" informacje na temat siły rażenia bomb i zabójczego promieniowania. Organizowano nawet wycieczki, których uczestnicy mogli za cenę trzech dolarów pojechać w pobliże miejsca, gdzie testowano broń atomową. Według informacji na materiałach reklamowych spektakularny widok można było oglądać z bezpiecznego bunkra, 65 mil na północny zachód od Las Vegas, przez cały tydzień poza niedzielą.

W 1946 roku w Stanach Zjednoczonych zasugerowano też przeprowadzenie wielkiego federalnego programu budowy schronów. Pomysł spotkał się jednak z falą - uzasadnionej zresztą - krytyki. Nie dało się przecież wznieść konstrukcji ochronnych dla wszystkich obywateli. Postanowiono więc odwołać się do... amerykańskiego charakteru. Dlaczego bowiem ludzie nie mieliby zbudować sobie schronów samodzielnie? W książce "Armagedon i paranoja" Rodric Braithwaite relacjonuje:

"Entuzjaści tego pomysłu uważali, że przyniósłby on wielkie korzyści psychologiczne. Właściciel domu odczuwałby dumę z posiadania własnoręcznie zbudowanego schronu. Neutralizowałoby to niepokoje i wzmacniało wrażenie, że «rzeczywiście możemy coś zrobić w tej sprawie». Ale tkwił w tym pewien haczyk. Nie wszystkich było stać na zbudowanie własnego schronu. Wiązało się z tym oczywiście polityczne ryzyko, że może to być odebrane tak, jakby dokonywano podziału na tych, którzy zostaliby ocaleni, i tych, dla których nie byłoby ratunku".

Wobec nierozwiązanego problemu oficjalnie przyjętym sposobem na ocalenie ludności cywilnej stała się... ewakuacja za miasto. Nie trwało to jednak długo. Po przeprowadzonych na wielką skalę próbach i kolejnych falach krytyki ze strony świata nauki zwrócono się ponownie w stronę schronów - mimo że one również nie znajdowały aprobaty wśród uczonych, niezależnie od tego, czy ich budowę planował prezydent Nixon w latach 50., Kennedy w 60. czy Reagan w 80.

Znany ekonomista Kenneth Galbraith miał okazję przyjrzeć się projektowi sporządzonemu przez rząd Kennedy’ego. Nie zrobił on na nim dobrego wrażenia. Prezydencki doradca surowo skrytykował wyraźny podział na biednych i bogatych, ratowanie republikanów kosztem demokratów, i - przede wszystkim - fakt, że ocalali z bombardowania ujrzeliby świat pełen ludzkich ciał, za to bez żywności, wody i transportu.

Tymczasem, głusi na otrzeźwiające głosy naukowców, populiści nadal propagowali swoje poglądy. Doszło nawet do tego, że felietonista magazynu "America" postulował, iż: "jest etycznie dopuszczalne zastrzelenie sąsiadów próbujących włamać się do twojego schronu przeciw opadowi radioaktywnemu".

Ostatecznie okazało się, że wszystkie doniosłe projekty były warte mniej więcej tyle samo, co słowa Thomasa K. Jonesa, funkcjonariusza Departamentu Obrony. Ten, w 1982 roku ogłosił: "Jeśli jest dostateczna ilość łopat dla wszystkich, to wszyscy sobie z tym poradzą. Wykop dół, przykryj go kilkoma parami drzwi, narzuć na to metr ziemi. Właśnie ziemia zapewnia ochronę. Zróbmy to dobrze i Ameryka w dwa albo trzy lata dojdzie do siebie po wojnie nuklearnej". Dziś każde dziecko wie, jak bardzo pobożne były to życzenia...

Być jak żółw

W tamtych czasach jednak również najmłodszych karmiono propagandową papką. Na użytek amerykańskich dzieci stworzono nawet instruktażowe animacje. Najlepiej znana, o wiele mówiącym tytule "Duck and cover" (dosłownie: "Padnij i kryj się"), ukazywała rysunkowego żółwia. Nazywał się Bert i doskonale wiedział, jak uniknąć bomby. W szkołach dzieci ćwiczyły zatem, wzorem dzielnego zwierzaka, chowanie się pod ławką, w rowie lub za ścianą.

Co ciekawe, eksperci twierdzą, że w przypadku bombardowania głowicami z rozszczepialnym jądrem atomu wskazówki z filmu oraz broszury "Przetrwanie ataku atomowego" mogły być całkiem przydatne! Za to nie zdałyby się na nic, gdyby wróg użył broni termonuklearnej.

W roku 1951, poza filmem o żółwiu Bercie, powstał również inny, o patriotycznym tytule "Nasze miasta muszą walczyć", instruujący obywateli, by ci pozostali w dużych ośrodkach miejskich i próbowali utrzymać działanie przemysłu. Kolejny tytuł, wyprodukowany przez amerykańskie siły lotnicze "Spójrzmy prawdzie w oczy" z 1954 roku, podtrzymywał ten ton przekazu. O wiele bliższe prawdzie w kwestii problemów trapiących świat w okresie zimnej wojny okazało się jednak przerażające, satyryczne dzieło Stanleya Kubricka z 1964 roku.

Tymczasem znaleźli się nawet tacy, którzy całe zamieszanie jednoznacznie traktowali jako... sprytną politykę. Jak pisze w "Armagedonie i paranoi" Rodric Braithwaite:

"Od samego początku niektórzy krytycy twierdzili, że wszelkie oficjalne programy celowo opracowywano tak, aby zwiększały strach przed Rosjanami i tym samym osłabiały krytykę polityki odstraszania. W czerwcu 1955 roku dwudziestu ośmiu demonstrantów zostało aresztowanych w Nowym Jorku za odmowę wzięcia udziału w obowiązkowych ćwiczeniach obrony cywilnej.

Przesłuchujący ich sędzia pokoju powiedział do demonstrantów, że są "mordercami", którzy "swoim postępowaniem i zachowaniem przyczyniają się do zagłady tych trzech milionów ludzi teoretycznie zabitych w naszym mieście".

Pytanie tylko, czy rzeczywiście mieli rację? A może zagrożenie faktycznie istniało? A jeżeli istniało, to czy należało ćwiczyć się w obronie, czy raczej starać się załagodzić międzynarodowe napięcia?

Fakty są niepokojące. W 1979 roku decyzja jednego człowieka zaważyła o losach ludzkości. Zbigniew Brzeziński, doradca prezydenta Jimmy’ego Cartera do spraw bezpieczeństwa narodowego, po odebraniu telefonu powiadamiającego o nadciągających sowieckich rakietach mógł stracić głowę i uruchomić procedurę odwetową. 

To wywołałoby globalny konflikt na niespotykaną dotychczas skalę, a dzisiejszy świat wyglądałby zupełnie inaczej. Być może nie byłoby na nim ludzi. Informacja o ataku ze strony Rosji okazała się jednak fałszywa - zatem całe szczęście, że Brzeziński zwlekał z wydaniem dyspozycji do ostatniej chwili.

Do wybuchu trzeciej wojny światowej niewiele jednak brakowało. Metody ochrony przed atakiem atomowym nie były wtedy skuteczne - i dziś również nie są. Niezależnie od tego globalne mocarstwa wciąż posiadają arsenał nuklearny, a przykra prawda jest taka, że w każdej chwili możemy - przez decyzję lub błąd jednego człowieka - wszyscy naraz wylecieć w powietrze.

Wstrząsająca opowieść o czasach paranoicznego strachu przed nuklearną katastrofą w książce Rodrica Braithwaite’a pt. "Armagedon i Paranoja". Książka do nabycia z rabatem w księgarni wydawcy.

Zainteresował cię ten tekst? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o najbardziej niszczycielskim nalocie dywanowym w historii.

Michał Procner - dziennikarz, publicysta, autor tekstów popularnonaukowych i beletrystyki. Absolwent Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu i Uniwersytetu Wrocławskiego. Pasjonat historii naturalnej.

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy