Drobny druk, potężne konsekwencje. Największe fałszerstwa w historii świata

Dokument nadający rzekomo władzę świecką Państwu Papieskiemu uznawany jest za najskuteczniejsze fałszerstwo w historii ludzkości /Grzegorz Galazka/Archivio Grzegorz Galazka/Mondadori Portfolio /Getty Images
Reklama

Czy historia opiera się na kłamstwach? Sfałszowane dokumenty, fotomontaże i tajne porozumienia od wieków wpływają na bieg dziejów. Czy Lenin stał się mumią już za życia? Czy władza Watykanu jest oparta na kłamstwie? Na jakim fałszerstwie Niemcy zbudowały potęgę? Czasami pozornie nieistotne szczegóły, a innym razem o potężne spiski potrafią zmienić sposób, w jaki postrzegamy historię.

Na ile prawdziwa jest historia, której uczymy się w szkołach? W jakim stopniu została przekłamana, a w jakim przemilczana? Białe plamy obecne są w każdej epoce, w każdej kulturze. Do dziś nie udało się rozwikłać wielu zagadek. Niektóre fakty zasługują na inną ocenę. Wizja historii została ukształtowana w dużej mierze przez zwycięzców, co w wielu przypadkach doprowadziło do utrwalenia zniekształconych lub fałszywych wyobrażeń o pewnych zdarzeniach.

Najgorsze jest to, że podrabianie historii zatacza coraz szersze kręgi. Sfabrykowanie zdjęcia będzie w przyszłości dużo łatwiejsze niż wykrycie fotomontażu. W końcu może dojść do tego, że historycy będą toczyć wojnę z internetem o prawdę przekazywaną opinii publicznej. Ten bój trudno będzie naukowcom wygrać. Widać to choćby na przykładzie jednej z najpopularniejszych teorii spiskowych w sieci, dotyczącej pierwszego lądowania na Księżycu w 1969 roku. Według przeprowadzonego niedawno sondażu połowa obywateli USA uznaje to rzeczywiste wydarzenie historyczne za mistyfikację. 

Reklama

Ale manipulowanie faktami nie jest niczym nowym. Historia zna mnóstwo przypadków, kiedy podrobiony dokument, przemilczenie faktu albo stara prawda, mówiąca, że rację ma ten, kto ma władzę, wpłynęła na to, czego uczymy się dzisiaj w szkołach...

Nielegalny Watykan

W roku 315 cesarz Konstantyn I Wielki zapadł na ciężką chorobę. Jednak chrzest udzielony przez papieża Sylwestra I uratował mu podobno życie. Czyżby wydarzył się cud? W podzięce Konstantyn podarował Kościołowi dobra ziemskie i Lateran - rezydencję papieży aż do 1309 roku. Rzym stał się centrum chrześcijaństwa. Biskup Rzymu uznany został za najważniejszego - do tego czasu istniało czterech równych rangą "papieży" w czterech różnych miastach. Taka wersja zdarzeń została zapisana w tzw. donacji Konstantyna. 

Co z tego jest prawdą, a co legendą? Dokument ów pojawił się po raz pierwszy dopiero ok. 500 lat później, w IX wieku. Na jego podstawie król Pepin Krótki pozostawił papieżowi dużą część Italii. Nagle Kościół posiadł ziemię, prawa polityczne, a nawet wojsko. To symboliczne narodziny Watykanu. A wszystko to dzięki jednemu dokumentowi - najskuteczniejszemu fałszerstwu w historii świata. Włoch Lorenzo Valla odkrył mistyfikację - i to już w 1440 roku. W tekście pojawia się nazwa Konstantynopol, ale w 315 roku miasto znane było jako Bizancjum, więc dokument musiał powstać później. Jednak Valla nie mógł wskazać, kto sfałszował dokument. 

Kościół odnosił się do tego odkrycia z obojętnością: w średniowieczu o wadze dokumentu świadczyła jego treść, a nie autentyczność. A któż ośmieliłby się zakwestionować treść donacji - równie dobrze można by wątpić w istnienie samego Boga! Musiało upłynąć jeszcze 200 lat, zanim Kościół przyznał, że dokument został sfałszowany. Od tej pory uznaje on, że choć dokument nie jest prawdziwy, to donacja i tak miała miejsce. 

Praktycznie nie można tego ani udowodnić, ani temu zaprzeczyć. Niektórzy obserwatorzy uznają za przyznanie się do nieprawdziwości samej donacji fakt, że Benedykt XVI w 2006 roku zrezygnował z tiary (potrójnej korony) w herbie papieskim, a tym samym z władzy świeckiej.

Upadek Polski zaczął się od fałszerstwa 

W roku 1225 na trakt wiodący z Węgier ku północy wyjechał sznur ludzi i powozów. Z opuszczonymi głowami kawalkada jeźdźców w białych płaszczach z czarnym krzyżem wędrowała ku swej nowej ojczyźnie. Rycerze Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie na rozkaz króla węgierskiego Andrzeja II zostali wygnani z ziemi, której mieli bronić przed poganami, a którą usiłowali podstępem zawładnąć. 

Na szczęście dla braci i wielkiego mistrza Hermanna von Salza ich los miał się wkrótce odmienić - zostali zaproszeni do Księstwa Mazowieckiego przez księcia Konrada, pilnie poszukującego wsparcia w walkach z nękającymi jego terytorium bałtyckimi Prusami. Układ wydawał się jasny i uczciwy: Krzyżacy otrzymują w dzierżawę ziemie na pograniczu Mazowsza, a w zamian zobowiązują się do obrony granic księstwa i zbrojnego wsparcia misji chrystianizacyjnych. 

Szybko jednak okazuje się, że aspiracje wielkiego mistrza sięgają znacznie dalej, a spalenie Płocka wraz z katedrą przez przybyłych na zaproszenie Krzyżaków "gości" z Niemiec przyspiesza jedynie decyzję księcia Konrada. Wzorem króla węgierskiego postanawia on w 1235 roku odebrać zakonowi dotychczasowe nadania i przywileje. I wtedy okazuje się, że... nie ma do tego prawa! 

W rękach braci spod znaku czarnego krzyża znajduje się bowiem dokument wydany przez cesarza Fryderyka II, który jako władca chrześcijańskiej Europy oddaje szpitalnikom na własność nie tylko ziemię dobrzyńską, ale także wszystkie terytoria odebrane pogańskim Prusom. Do tego datowany jest na rok 1226, czyli sprawia wrażenie, że Krzyżacy przybyli do Mazowsza niejako "na swoje". Obrotnym dyplomatom Hermanna von Salza udaje się przekonać papieża do prawdziwości owej tzw. Złotej Bulli z Rimini (dla zakonu przedstawiała ona wartość wręcz bezcenną), a w szczególności do ewidentnie sfałszowanej daty. 

Skutkiem tego jest nietrwała ugoda między zakonem a Konradem, która faktycznie "legalizuje pobyt" niemieckich rycerzy na ziemiach polskich i otwiera im drogę do budowy własnego państwa. Ciąg dalszy znamy: rozniecają u granic Polski i Litwy wojenną pożogę, która trwać będzie prawie 300 lat, a zakończy się dopiero z chwilą likwidacji państwa krzyżackiego.

Zygmunt Stary w roku 1525 odbiera hołd lenny od ostatniego wielkiego mistrza i pierwszego księcia Prus Albrechta von Hohenzollerna. Tyle że wtedy Prusy są już silnym gospodarczo państwem, które rośnie w potęgę, w miarę jak chyli się ku upadkowi Rzeczpospolita Obojga Narodów. 

W osiemnastym wieku Królestwo Pruskie (połączywszy się wcześniej z Brandenburgią) toczy zwycięskie wojny o Śląsk i bierze udział w rozbiorach Polski, a kilkadziesiąt lat później premier Otto von Bismarck po zwycięstwach nad Austrią i Francją doprowadza do zjednoczenia Niemiec. Bez Prus nie byłoby zapewne obu światowych wojen, ale też i dzisiejszych silnych gospodarczo i politycznie Niemiec. A zaczęło się wszystko w trzynastowiecznym Płocku...

Pół martwy, ale wiecznie żywy

Świat w żadnym wypadku nie mógł zobaczyć tego zdjęcia. Zmieniłoby ono bieg historii i pozwoliło wykryć zuchwałe fałszerstwo. Fotografia przedstawiająca patrzącego bezmyślnie mężczyznę na wózku inwalidzkim na całe dziesięciolecia zniknęła w radzieckich archiwach. Osoba w centrum to Włodzimierz Iljicz Uljanow, znany jako Lenin. 

To przywódca rewolucji październikowej z 1917 roku, która zapoczątkowała wojnę domową w Rosji. Dopiero po jej wygraniu w 1922 roku Lenin stał się dostatecznie potężny, żeby utworzyć nowe państwo: Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich - pierwszy komunistyczny reżim na świecie. Wódz proletariatu nie zdążył jednak wygrać wszystkich potyczek z wewnętrznymi wrogami rewolucji, nim dostał serii udarów. Miał zaledwie 53 lata. Kierownictwo partii natychmiast go odizolowało. 

Prawda była bowiem miażdżąca: Lenin miał porażenie połowicze, nie mógł mówić i nie był sprawny umysłowo. Gdyby było to powszechnie wiadome, nie dałoby się uniknąć walki o władzę. Wtedy sekretarz generalny Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików) Józef Stalin wpadł na pomysł: poinstruował lekarzy, żeby wydawali fałszywe oświadczenia. Nagle okazało się, że chodzi o lekki udar, a Lenin jest w pełni sił i potrzebuje trochę spokoju, ale w każdej chwili gotów jest rządzić krajem... 

Medyczne fałszerstwo podtrzymywane było przez całe miesiące. Stalin grał na zwłokę. Sam planował objąć władzę po Leninie, ale potrzebował sprzymierzeńców. Podczas gdy chory przywódca ZSRR czekał na śmierć, on prowadził swoją grę. 21 stycznia 1924 roku Lenin umarł w wyniku powikłań po udarze. Kierownictwo nad partią przejął po jego śmierci triumwirat, w którego skład wchodził również Stalin. Szybko wyeliminował swoich konkurentów (Kamieniewa i Zinowjewa) i zdobył pełnię władzy na 29 lat. 

Lenin zaplanował dla ZSRR fazę rozbudowy i wewnętrznej równowagi. Inny następca niż Stalin być może poszedłby tą drogą - i zaoszczędził światu atomowego wyścigu zbrojeń i zimnej wojny. Ale Stalin postawił na terror, żeby utrzymać się przy władzy. Według szacunków ekspertów zgładził od 9 do 20 milionów osób. 

Jeden z ciosów wymierzył także w swego poprzednika. Lenin kategorycznie zabronił zabalsamowania swoich zwłok po śmierci. Stalin nic sobie z tego nie zrobił i kazał wystawić jego mumię w mauzoleum na Placu Czerwonym. Nawet ostatnia wola wodza rewolucji miała się podporządkować władzy Józefa Stalina. Skutki tej decyzji wciąż trwają: Lenin do dziś leży w szklanym sarkofagu. Co jakiś czas wśród polityków powraca idea złożenia ciała wodza rewolucji do grobu, jednak nikt nie czyni konkretnych kroków w tym kierunku.

Mały chłopiec, którego nie było

Czasami wystarczy coś przemilczeć, żeby zafałszować historię... Lato 1945 roku. Nazistowskie Niemcy już skapitulowały, a druga wojna światowa powoli kończyła się również na Oceanie Spokojnym. Japońskie siły powietrzne praktycznie nie istniały, a pół floty zostało zatopione. 6 sierpnia 1945 roku prezydent USA Harry S. Truman otrzymał telegram: "Operacja została przeprowadzona dziś rano. Wyniki przerosły nasze oczekiwania". 9 sierpnia do Trumana dotarła druga dziwnie brzmiąca wiadomość: "Doktor właśnie wrócił zachwycony i pełen wiary, że mały chłopiec jest tak silny, jak jego starszy brat". 

To, co wprawiło Trumana w dobry nastrój, było jednym z najokrutniejszych ataków wojskowych drugiej wojny światowej. W wyniku zrzucenia bomb atomowych japońskie miasta Hiroszima i Nagasaki zostały zrównane z ziemią. Zginęło ponad 100 tysięcy osób. Stany Zjednoczone osiągnęły sukces. Zapisały się na kartach historii wojskowości. Ale niepokoiły się tym, jak zareaguje świat. Najpierw do wiadomości publicznej został podany sam fakt zrzucenia bomb, jednak media całymi dniami milczały o niewyobrażalnej skali zniszczeń i liczbie ofiar cywilnych. 

Potrzebny był powód, i to dobry, który usprawiedliwi ten czyn. Japonia skapitulowała kilka dni później, dając argumenty Trumanowi, który fetował zrzucenie bomby jako humanitarne zwycięstwo: - Bomby atomowe uratowały niezliczone ilości istnień ludzkich, w szczególności Amerykanów - stwierdził. Możliwe, że w chwili kapitulacji Japończyków Truman jeszcze wierzył w swoją wersję. Ale najpóźniej parę miesięcy po swoim wystąpieniu musiał się dowiedzieć, że to, co powiedział, mijało się z prawdą. 

Jesienią 1945 roku Stany Zjednoczone wysłały do Japonii komisję śledczą pod przewodnictwem ekonomisty J.K. Galbraitha. Odkryła ona, że Japończycy byli gotowi do kapitulacji jeszcze przed zrzuceniem bomb. Przywódca USA działał jednak tak, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Dlaczego? Istnieje wiele możliwych przyczyn. Dowody wciąż znajdują się w tajnych amerykańskich archiwach. 

Faktem jest, że zrzucenie bomb było planowane od dawna. Sam Truman wypowiedział w innej odezwie znaczące słowa: - Po tym, jak wynaleźliśmy bombę, chcieliśmy jej użyć. Był to eksperyment testujący skuteczność tej niszczycielskiej broni, a zarazem wiadomość skierowana do nowego supermocarstwa, rządzonego przez Stalina Związku Radzieckiego: "Zobaczcie, mamy bombę i nie zawahamy się jej użyć". 

Raport Galbraitha jest teraz dostępny opinii publicznej, a mimo to nie tylko amerykańskie podręczniki wciąż rozpowszechniają fałszywe uzasadnienie zrzucenia bomb z powodów humanitarnych. Truman nie zrewidował swojej wypowiedzi, a Stany Zjednoczone oficjalnie nie przeprosiły za bombardowania. Nie zostały też oskarżone o zbrodnię przeciwko ludzkości. Przypadek bomb atomowych, które spadły na Hiroszimę i Nagasaki, po raz kolejny potwierdza, że historię piszą zwycięzcy, a nie pokonani...

Świat Wiedzy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy