Czarna Dywizja na krwawym szlaku

To ostatnia akcja brytyjskich komandosów z polskimi żołnierzami z 1 Dywizji Pancernej.


W listopadzie 1944 roku 1 Dywizja Pancerna pod dowództwem generała Stanisława Maczka została skierowana do opanowania holenderskiego portu Moerdijk u ujścia Mozy. Polscy pancerniacy musieli ogniem na wprost wybijać przejścia w betonowych zaporach tarasujących nieliczne zdatne do przejazdu drogi usypane na groblach i biegnące po płaskim, pociętym kanałami terenie, który Niemcy prawie całkiem zalali wodą. Żartowali, że zamiast w shermany i cromwelle powinni zostać wyposażeni w okręty podwodne, by sforsować ten wyjątkowo niekorzystny dla broni pancernej obszar.

Reklama

Leże zimowe

9 listopada 1944 roku po krwawych bojach Polacy zdobyli ufortyfikowane przedmoście Moerdijk, ale niestety Niemcy zdołali wysadzić znajdujące się w tym rejonie dwa mosty. W tym czasie oddziały polskiej dywizji doszły do Mozy w miejscu położonym na wschód od Moerdijka (samodzielny batalion podhalański) i w rejonie Geertruidenberg-Dongen (zgrupowanie 10 Brygady Kawalerii Pancernej).

Boje o Moerdijk wyczerpały siły dywizji, która miała za sobą niezwykle dynamiczny i owocny rajd pancerny przez Francję i Belgię. Pod Moerdijkiem Polacy stracili 84 oficerów i 1325 szeregowych.

Od 10 listopada dywizja skupiła się na kontrolowaniu Mozy, przyjmowaniu uzupełnień i szkoleniu. Pozostając w ramach brytyjskiego I Korpusu (kanadyjska 1 Armia), dozorowała 25-kilometrowy odcinek rzeki - od zachodu "sąsiadowała" z kanadyjskim 18 Pułkiem Samochodów Pancernych, a od wschodu z kanadyjską 4 Dywizją Pancerną. Szybko okazało się jednak, że nie ma co liczyć tutaj na spokojne "leże zimowe".

16 grudnia rozpoczęła się niemiecka kontrofensywa "ostatniej szansy" w Ardenach. Wykorzystując niesprzyjającą dla lotnictwa aurę, armie pancerne feldmarszałka Gerda von Rundstedta uderzyły w kierunku Malmédy i Bastogne, by rozdzielić siły amerykańskie i brytyjskie.

Zaskoczeni Amerykanie początkowo odnieśli duże straty, ale ich obrona szybko okrzepła i natarcie niemieckie zaczęło wyhamowywać. Po 1 stycznia 1945 roku pogoda poprawiła się na tyle, że do gry powróciło alianckie lotnictwo i Niemcy mogli już tylko marzyć o powtórzeniu bitwy pod Dunkierką z 1940 roku.

Wojna podjazdowa

Z powodu niemieckiej kontrofensywy w Ardenach doszło także do przegrupowania wojsk w rejonie stacjonowania 1 Dywizji Pancernej. Dowódca brytyjskiego I Korpusu przeniósł z frontu kanadyjską 4 Dywizję Pancerną do swego odwodu, a jej odcinek 20 grudnia przejęli Polacy, wzmocnieni doborowym brytyjskim 47 Royal Marine Commando i kompanią 1315 Pułku Royal Air Force.

W tym czasie w wyniku aktywności nieprzyjaciela przeprowadzono jeszcze kilka przegrupowań i ostatecznie pod koniec grudnia odcinek dozorowania Mozy został podzielony na trzy sektory: zachodni obsadził 47 Royal Marine Commando; środkowy przypadł polskiemu zgrupowaniu 3 Brygady Strzelców i szwadronowi 10 Pułku Strzelców Pieszych; wschodni 1 Pułkowi Artylerii Przeciwpancernej i 1 Dywizjonowi Przeciwlotniczemu z polskiej dywizji pancernej. Wówczas rozpoczęła się wojna podjazdowa.

Z jednej strony patrole strzelców spadochronowych generała Kurta Studenta starały się przeniknąć z północnego brzegu Mozy, a z drugiej polscy strzelcy i brytyjscy komandosi polowali na osławionych dywersantów ze 150 Brygady Pancernej SS Otto Skorzenego. Była to bardzo uciążliwa służba, która szarpała nerwy i wyczerpywała siły żołnierzy.

Najczęściej patrole chodziły na rozpoznanie pozycji nieprzyjaciela. Żołnierze wybrani do takich akcji musieli dokładnie opróżnić wszystkie kieszenie, tak że pozostawały im tylko nieśmiertelniki na szyjach. Zdejmowali buty i zastępowali je pantoflami gimnastycznymi. Wypady na wały Mozy były szczególnie niebezpieczne, ponieważ niełatwo było zaskoczyć takiego przeciwnika jak niemieccy strzelcy spadochronowi, zwani Zielonymi Diabłami. Dobrze znali zasady walki dywersyjnej i często alianckie patrole kończyły się fiaskiem i stratami we własnych szeregach.

Dokuczliwy kolec

Największa aktywność bojowa 1 Dywizji Pancernej na odcinku dozorowania Mozy przypadła na styczeń 1945 roku. Najtrudniejszym terenem do tych działań była łacha Starej Mozy w rejonie wyspy Kapelsche Veer (między Bredą a Tilburgiem), której w listopadzie 1944 roku nie zdołali opanować kanadyjscy pancerniacy. Niemieccy strzelcy spadochronowi zorganizowali tutaj przedmoście na wale rzeki, wysuwając mały przyczółek na południe od łachy Starej Mozy.

Stąd organizowali wypady na polskie placówki rozłożone w sąsiednich miejscowościach. Dodatkowo ów depresyjny teren, płaski jak stół i prawie całkowicie pokryty lodem, był pod ogniem moździerzy i dział wroga. Dowództwo dywizji postanowiło zatem zlikwidować ten dokuczliwy "kolec".

W nocy z 31 grudnia 1944 roku na 1 stycznia 1945 roku do ataku na oba te przedmościa ruszył 9 Batalion Strzelców (bez dwóch kompanii) wsparty trzema pułkami artylerii. Polacy dostali się pod krzyżowy ogień i ich natarcie zakończyło się niepowodzeniem - zginęło 13 żołnierzy, a 37 było rannych. 5 stycznia przeprowadzono akcję, dzięki której chciano sprowokować Niemców do zdradzenia swoich stanowisk artyleryjskich i gniazd broni maszynowej.

Pod osłoną dymów patrole strzelców podhalańskich przeprawiły się na północny brzeg Mozy, ale zdołały wykryć tylko kilka stanowisk cekaemów. Nocą z 6 na 7 stycznia kolejny raz na niemieckie przedmoście pod Kapelsche Veer ruszyli strzelcy 9 Batalionu Strzelców, lecz i tym razem nie dali rady Zielonym Diabłom generała Studenta.

Taniec na kładce

Po wielu niepowodzeniach zapadła decyzja, że do ataku na niemieckie bunkry w rejonie Kapelsche Veer pójdą "najwaleczniejsi z walecznych" w brytyjskiej armii - komandosi 47 Royal Marine Commando. Wypad na wyspę zaplanowano na noc z 13 na 14 stycznia 1945 roku, a przygotowaniem przeprawy dla Brytyjczyków miała zająć się polska 10 Kompania Saperów z 1 Dywizji Pancernej.

13 stycznia, jeszcze za dnia, polscy saperzy pod osłoną mgły wytyczyli przejścia do kanału oddzielającego wyspę od "alianckiego" brzegu i przygotowali część kładki kapokowej, która w nocy miała być przeniesiona na miejsce i tam przedłużona. Po zapadnięciu ciemności grupy komandosów i saperów ruszyły w stronę kanału, dźwigając łodzie desantowe. Jednocześnie wyszedł też oddział z kładką kapokową na ramionach.

Gdy łodzie znalazły się na wodzie, okazało się, że silny wiatr, wsteczna fala i tafla lodu zaraz pod powierzchnią wody bardzo utrudniają manewrowanie. Zwiększono obsady wioślarzy i łodzie saperskie dobiły do drugiego brzegu, przeciągając jednocześnie liny, które ułatwiły przeprawę. W tym samym czasie położono kładkę.

Błyskawicznie ustawiła się do niej kolejka komandosów, którym zdawało się, że przejście po "moście" jest pewniejsze od manewrowania w mokrych i targanych wiatrem łodziach. Równie szybko się rozczarowali...

Pierwszy "najwaleczniejszy z walecznych" stanął niepewnie na chyboczącym się we wszystkie strony kapoku, który pod jego ciężarem prawie zupełnie zanurzył się w wodzie; żołnierz bez słowa zawrócił. Kiedy drugi komandos zobaczył odwrót kolegi, nawet nie próbował wejść na kładkę. Trzeci ruszył odważnie do przodu i kiedy pokonał połowę drogi, stanął bezradnie. Dla podtrzymania go na duchu, ruszył za nim jeden z polskich saperów, który ostrożnie wyminął go i udowodnił brytyjskim komandosom, że można przejść po kładce. Dopiero wtedy elitarni ruszyli na spotkanie Zielonych Diabłów.

Jak wspomina podporucznik Józef Jarosz: "Rozpoczął się ruch na kładce. Patrząc, widziało się, jak różnorodnie ludzie reagowali na jej widok! Jedni żegnali się, stawiając nogę na kapoku, częściej słychać było przekleństwa, a było i wielu takich, którzy pewniej czuli się, idąc na rękach i nogach". Łodzie zatem szybko wróciły do łask komandosów (planowano, że część z nich spłynie z brzegiem rzeki i uderzy na Niemców od tyłu).

Na drugim brzegu kanału żołnierze słynnego 47 Royal Marine Commando odzyskali wigor i uderzyli na strzelców spadochronowych jak na komandosów przystało - ze sztyletami w zębach i granatami w dłoniach. Spadochroniarze w niczym im jednak nie ustępowali - dobrze umocnieni w swych bunkrach zdziesiątkowali Brytyjczyków morderczym ogniem broni maszynowej. Nieliczni Brytyjczycy, podobnie jak polscy strzelcy kilka dni wcześniej, wrócili o świcie "do swoich" o własnych siłach. Rannych przewieźli na łodziach polscy saperzy, którzy odeszli od brzegów wyspy na końcu.

Była to ostatnia akcja brytyjskich komandosów razem z Polakami - 47 Royal Marine Commando został wyłączony ze składu 1 Dywizji Pancernej. Niemieccy strzelcy spadochronowi - szkoleni pierwotnie do zadań ofensywnych - kolejny raz okazali się mistrzami obrony.

16 stycznia 1945 roku dowództwo alianckie rzuciło na Kapelsche Veer dwa dywizjony spitfire’ów, ale lotnictwo także nie zdołało złamać ogniem działek niemieckiej obrony. Strzelcy spadochronowi generała Studenta utrzymywali swoje pozycje na Kapelsche Veer aż do 26 stycznia. Wtedy to uderzyli na nich kanadyjscy piechurzy z 4 Dywizji Pancernej (która w międzyczasie wróciła w ten rejon). Kanadyjczycy mający wsparcie artylerii korpuśnej i dwóch plutonów czołgów pływających Buffallo za cenę wysokich strat zdobyli niemieckie bunkry wkopane w wał ochronny Mozy. Broniąca się tutaj wzmocniona kompania strzelców spadochronowych została do 31 stycznia wybita prawie do nogi.

"Leże zimowe" nad Mozą okazały się dla 1 Dywizji Pancernej niezbyt spokojne. Żmudna służba patrolowa, w której żołnierze wielokrotnie przeklinali "cholernego Rundstedta", liczne przegrupowania i potyczki pochłonęły 180 zabitych, 441 rannych i 30 zaginionych. Z wiosną przyszły jednak nowe zwycięstwa nad dogorywającą "tysiącletnią" III Rzeszą. Kolejny rajd pancerny doprowadził polską dywizję do "matecznika wilczych stad" - bazy Kriegsmarine w Wilhelmshaven.

Piotr Korczyński

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: historia | sherman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy