Andrzej Fidyk: Defiladą piekło jest wybrukowane

Korea Północna, "bratni" socjalistyczny kraj, dla ogromnej większości Europejczyków był - i wciąż jest - owiany tajemnicą. Opowiedzenie o tej rzeczywistości filmem pokazującym samą propagandę zszokowało wszystkich - wspomina Andrzej Fidyk o swoim filmie dokumentalnym "Defilada" (The Parade, 1989).

Przeczytaj fragment książki "Świat Andrzeja Fidyka":

Wrzesień 1988 roku. Jestem reżyserem z socjalistycznej jeszcze Polski i lecę z ekipą do Korei Północnej kręcić film o tym kraju.

Korea Północna - najbardziej tajemnicze państwo świata, funkcjonujące w pełnej izolacji. Panuje tam ustrój totalitarny w czystej postaci. Co to znaczy? Demokracja polega na tym, że system państwowy jest tak zorganizowany, aby służyć każdemu obywatelowi, ustrój totalitarny zaś jest tego przeciwieństwem. Obywatel istnieje i funkcjonuje po to, aby służyć systemowi. W Korei Północnej - aż do absurdu.

Reklama

Oficjalnie nasze socjalistyczne kraje utrzymywały kontakty dyplomatyczne, władze PRL-u i Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej składały sobie wzajemnie wizyty. Ale tak naprawdę nikt nie miał pojęcia, jak w rzeczywistości wygląda tam życie. Ja sam wcześniej o tym kraju nie wiedziałem nic.

Od czego zaczęła się moja północnokoreańska przygoda? Jak to często bywa, o wszystkim zadecydował przypadek.

Latem 1988 roku na Puławskiej, koło Zespołów Filmowych, spotykam Bodzia Dziworskiego, naszego wielkiego ekscentrycznego filmowca. A on mi oświadcza, że właśnie oglądał materiały propagandowe, które dostał z ambasady północnokoreańskiej, i wysnuł ciekawy wniosek: - Stary, to jest kraj dla ciebie, dla twojego poczucia humoru. Musisz tam jechać.

Nie ma co ukrywać, zwyczajnie zmusił mnie, żebym pojechał do Korei Północnej. Ale najpierw sam musiałem się do tego pomysłu przekonać.

Idę do tej ambasady, dostaję różne wydawnictwa, czytam i widzę, że Bodzio ma rację: nieprawdopodobna propaganda! Myślę: "Być może jest ona skuteczna wewnątrz Korei, ale dla każdego z zewnątrz będzie najzwyczajniej prześmieszna". Oto próbka:

Gdyby wschodnie i zachodnie morze zamieniło się w atrament,
A największe drzewo w Korei stałoby się piórem,
To i tak nie starczyłoby tego, by opisać ogrom miłości,
Jaką Wielki Wódz otacza naszych artystów filmowych.

Czy artystów filmowych z Polski również otoczy taką miłością?

Staje się dla mnie jasne, że skoro w KRLD wydają takie broszury, muszą też robić identyczne filmy. I w jednym błysku rodzi się we mnie pomysł: zrobię film propagandowy - taki sam, jak te, które robią filmowcy północnokoreańscy! Będzie to film śmieszny, a zarazem groźny.

I taka właśnie jest Defilada.

Wcześniej, w latach osiemdziesiątych, nakręciłem kilkanaście krótkometrażowych filmów dokumentalnych o Polsce. Defilada była pierwszym filmem realizowanym za granicą. Prawie wszystkie następne kręciłem już gdzieś na końcu świata, daleko od kraju.

Wyjazd do Korei Północnej nie był wtedy dla mnie, reżysera pracującego w Telewizji Polskiej, wielkim problemem. TVP miała podpisaną umowę o współpracy z telewizją północnokoreańską, w związku z czym różne ekipy latały tam co pół roku.

Akurat zbliżały się obchody czterdziestej rocznicy utworzenia Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Wiedziałem, że centralnym punktem tych obchodów będzie wielka defilada w Phenianie, w której weźmie udział milion mieszkańców. Postanowiłem, że to niesamowite widowisko stanie się przewodnim motywem mojego filmu i że spróbuję propagandę północnokoreańską wykorzystać przeciwko niej samej. Zgłosiłem temat w redakcji filmu dokumentalnego. Pomysłem, według którego zamierzałem nakręcić film, specjalnie się nie chwaliłem, bo w Polsce były to jeszcze czasy komunistyczne, przed ustrojową transformacją.

W redakcji akceptacja:

- Fidyk jest w miarę zdolny, niech jedzie. Nic złego tam nie zrobi.

I tak dostałem zgodę na trzytygodniowy pobyt w Korei Północnej. Właściwie dlaczego miałbym jej nie uzyskać? Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!

Już sama podróż była niezapomniana.

Polecieliśmy do Moskwy, a stamtąd starym radzieckim samolocikiem dalej, do Phenianu. W środku gorąco, duszno i okropnie ciasno.

Co robić w takim samolociku?

Odpowiedź jest jedna: pić wódkę. No i rano dolatujemy na miejsce, nie wiadomo: bardziej spoceni czy skacowani. Pewne jest jedno: skatowani. Niemal wytaczamy się z samolotu na płytę lotniska, a tu... czerwony dywan. Wzdłuż niego tysiące ludzi, którzy witają nas i wymachują tysiącami chorągiewek (kobiety dodatkowo sztucznymi kwiatami), z ogromnym entuzjazmem wykrzykując powitalne hasła w niezrozumiałym dla nas języku.

Przecieramy ze zdumienia oczy. O co chodzi?!

Wyjaśnienie jest proste.

Z powodu obchodów czterdziestolecia państwa, które mają odbyć się za kilka dni, władze spędziły na lotnisko tłum Koreańczyków. Ludzie koczują tu dniem i nocą - muszą być w każdej chwili gotowi powitać przybywające do KRLD delegacje zaprzyjaźnionych państw.

Również nas, jako oficjalną delegację bratniej Telewizji Polskiej.

"Muszę wykorzystać taką scenę w filmie", myślę.

Następnego dnia proszę naszych koreańskich opiekunów, by pomogli nam dotrzeć na lotnisko, na zdjęcia. Wydawałoby się, że nic nadzwyczajnego, chodzi raptem o kilka scen. A jednak moja prośba natrafia na mur niezrozumienia.

- Na lotnisko? Ale po co?!

Opiekunowie mają przygotowany wcześniej plan naszego pobytu w Korei Północnej i chcą się go trzymać. Każde odstępstwo jest z góry podejrzane.

W końcu udaje mi się ich przekonać - pokażemy, jak Koreańczycy wspaniale witają gości! Niech to zobaczy cały świat. Chyba wszystkim powinno to się spodobać?

Chwyciło. Ta scena znalazła się potem w filmie.

To wyście stłukli szklankę?

Z lotniska wiozą nas do hotelu. Jaki będzie? Mamy trochę obaw co do standardu. Niepotrzebnie, bo hotel okazuje się luksusowy. Spodziewamy się - więcej, jesteśmy wręcz pewni - że kryje w sobie niekoniecznie miłe niespodzianki. Zagraniczni goście są w Korei Północnej obiektem szczególnego zainteresowania służb, więc mamy pewność, że w pokojach musi być podsłuch. Zupełnie się tym nie przejmujemy, głośno śmiejąc się z ich propagandy. Dla zabawy aranżujemy sytuację, która potwierdza nasze podejrzenia.

Jeden z nas wypowiada po polsku, głośno, z wyraźną artykulacją zdanie: - Miałbym teraz ochotę zjeść jabłko.

Pięć minut później ktoś puka do drzwi. Otwieramy, kelnerka z miłym uśmiechem wskazuje na tacę pełną jabłek: - Czy może któryś z panów miałby ochotę na jabłko?

Wybuchamy śmiechem.

Koledzy, którzy wcześniej byli w Korei Północnej, uprzedzali nas, żebyśmy uważali na opiekunów, bo na pewno znajdzie się wśród nich ktoś, kto będzie udawał, że nie zna polskiego, gdy tymczasem...

Język polski w Korei? A któż by go tu znał?

Nic bardziej mylnego. Jest tam całkiem liczna grupa ludzi świetnie mówiących po polsku. Wraz z wybuchem wojny na Półwyspie Koreańskim w 1950 roku w państwach socjalistycznych ruszyła kampania propagandowa pod hasłem: "Ręce precz od Korei". Andrzej Łapicki, ówczesny lektor Polskiej Kroniki Filmowej, głosił z kinowego ekranu: "Obrona Korei to obrona pokoju na całym świecie". W Polsce organizowano masowe wiece, ruszyła zbiórka darów, a rząd wysupłał z budżetu pieniądze na pomoc Koreańczykom.

I tak w latach 1951-1953 Kim Ir Sen przysłał do Polski około półtora tysiąca północnokoreańskich sierot wojennych. Miały w Polsce zdobyć wykształcenie, od podstawowego po wyższe, i wrócić do kraju. Wszystko w ramach solidarności "wielkiej socjalistycznej rodziny".

Ale już w 1959 roku Wielki Wódz zmienił zdanie i zażądał powrotu dzieci do ojczyzny. (Dla wyjaśnienia: Wielki Wódz to Kim Ir Sen, a jego syn i następca Kim Dzong Il to Ukochany Przywódca). Młodzież, często z bólem serca, gdyż zdążyła się już w Polsce zadomowić, musiała się podporządkować rozkazowi dyktatora. Wszyscy wrócili do Korei z doskonałą znajomością języka polskiego.

Mojej telewizyjnej ekipie przydzielono dwóch opiekunów. Szybko przekonaliśmy się, że obaj mają za zadanie przede wszystkim sprawdzać, co też nasze kamery mogą uchwycić. Wraz ze mną do Phenianu przyleciało dwóch operatorów, Kola Nesterowicz i Krzysiek Kalukin. Którykolwiek z nich trzyma kamerę, zawsze za nim - albo obok niego - stoi opiekun i patrzy, jaki obraz obejmuje obiektyw, a jeżeli operator kuca, opiekun kuca tuż za nim.

Z jednym z naszych nadzorców porozumiewamy się po rosyjsku. Drugi ma znać tylko koreański. Nie ufając temu, od razu pierwszego dnia przeprowadzamy test sprawdzający. Oczywiście, po polsku.

Mówię do Koli: - Bierz kamerę, biegnij za róg i filmuj! Tylko jak najszybciej!

I co widzimy? Zanim Kola ruszył, tamten rzekomo znający tylko koreański zdążył już dobiec do rogu, by sprawdzić, co za nim jest.

Sytuacja aż nadto czytelna.

W naszym pokoju zdarzył się jednak incydent, którego żaden z nas nie zrozumiał.

Oto przez nieuwagę stłukliśmy jedną ze szklanek stanowiących wyposażenie pokoju. Zwykłą literatkę, jakie znajdują się w każdym hotelu.

Rzecz normalna, zdarza się. Nic takiego, o co by warto kopie kruszyć. A tu przychodzą do nas dwaj panowie z kwaśnymi minami i oznajmiają: - Stała się bardzo nieprzyjemna rzecz. W waszym pokoju ktoś stłukł szklankę.

- Ano stłukł - potwierdzam.

- Ale jak do tego doszło?

Wzruszam ramionami: - Zwyczajnie. Ktoś potrącił, spadła i się stłukła.

- Ale to wyście ją stłukli?

- No my.

- Aha - pokiwali ze smutkiem głowami i poszli.

Głowiliśmy się potem, z jakiego powodu przeprowadzono śledztwo dotyczące tej szklanki. Przychodziły nam do głowy najbardziej absurdalne pomysły, na przykład że było w niej urządzenie podsłuchowe, ale oczywiście do niczego nie doszliśmy.

Wielki nauczyciel dziennikarzy

Jedziemy z naszymi opiekunami na zdjęcia do jakiegoś miasta piękną, szeroką autostradą. Trzysta kilometrów trasy i ani razu nie mija nas samochód podążający w naszą czy przeciwną stronę. Najwyraźniej autostradę wybudowano również dla celów propagandowych: "Proszę, zobaczcie, jakie mamy drogi!".

Gwoli sprawiedliwości - my takiej autostrady w Polsce nie mieliśmy wówczas ani jednej.

Nasi opiekunowie pilnie strzegą, byśmy podczas tej wyprawy widzieli tylko to, co i tak zgodnie z programem mamy zobaczyć. W mieście Wo˘nsan zabierają nas na przejażdżkę statkiem po zatoce Morza Japońskiego. Widziane z wody miasto robi na nas imponujące wrażenie, przypomina z oddali Manhattan. Opiekunowie namawiają gorąco, abyśmy to sfilmowali, a my, oczywiście, stosujemy się do ich sugestii. Ale gdy wyjeżdżamy z miasta, niespodziewana azjatycka ulewa miesza plany naszych opiekunów. Okazuje się, że droga, którą tu przyjechaliśmy, jest nieprzejezdna. Musimy wybrać trasę obok imponujących wysokościowców i naraz widzimy, że ich okna są zabite deskami, a dookoła jak okiem sięgnąć nie ma śladu żywego człowieka. Atrapy?

Innym razem zadecydowano, że mamy jechać pociągiem. Do celu podróży było niedaleko, sto czy dwieście kilometrów, ale z nieznanego nam powodu musimy jechać nocą. Chodzi o to, żebyśmy nie widzieli, co znajduje się za oknami?

Pociąg rusza i od razu do naszego przedziału przychodzą konduktorki. Mają ze sobą alkohol, gitarę i... zaczyna się zabawa. Konduktorki chcą, żebyśmy zaśpiewali. Nie chcemy? Proszę bardzo, same mogą nam śpiewać. Dopiero po pewnym czasie pojmujemy, jakie dostały zadanie: mają nas napoić alkoholem...

Nieoczekiwanie pociąg zatrzymuje się na parę godzin w szczerym polu. Dlaczego? Nigdy tego nie zrozumiałem. Przesypiam noc w przedziale, w którymś momencie muszę jednak wyjść do toalety. Wagon jest całkowicie pusty, ale zza drzwi na jego końcu widzę, że w sąsiednim już tak luksusowo nie jest: ludzie, stojąc, cisną się na korytarzu niczym sardynki w puszce. W tej totalnej niewygodzie spędzili całą noc, zapewne z naszego powodu. Na miejsce dojechaliśmy dopiero rano.

W szczegółowy plan pobytu naszej ekipy wpisano także żelazny punkt wszystkich wycieczek przybywających do Korei: zwiedzanie Muzeum Przyjaźni w Mlohansan.

Już same drzwi wiodące do tego przybytku kultu - prezentu dla Wielkiego Wodza od klasy robotniczej - wprawiają w podziw: ważą szesnaście ton! W muzeum zgromadzone są podarunki, jakie otrzymał Wielki Wódz, w liczbie czterdziestu trzech tysięcy! Wśród nich znajduje się wagon kolejowy od Mao Tse-tunga, samochód od Stalina i... pluszowe misie nie wiadomo od kogo. Są też polskie ślady: karabin od Bieruta, jakiś prezent od Jaruzelskiego (chyba nic ciekawego, bo nawet nie pamiętam jaki) oraz wazon od spółdzielców z miejscowości Model z okolic Płocka, podarowany z okazji siedemdziesiątych urodzin Kim Ir Sena.

Wożą więc nas śladami Wielkiego Wodza - bo jakżeby inaczej - i opowiadają o jego dzieciństwie. Prawdziwa hagiografia, z jej najważniejszymi elementami: życie świętego - vita, jego męczeństwo - passio i cuda, których dokonuje - miracula.

Wielki Wódz - tak jak i jego syn, Ukochany Przywódca, czyli Kim Dzong Il - jest omnibusem, posiada nieograniczoną wiedzę na każdy temat. I zawsze potrafi znaleźć najlepsze, najbardziej skuteczne, cudownie odkrywcze rozwiązanie. Dzięki wyjątkowej instrukcji Wielkiego Wodza doświadczalna hodowla kukurydzy osiąga rekordowe zbiory. Wielki Wódz udziela wskazówek na miejscu, rozwiązując nawet problemy "za trudne dla naukowców i techników". Wielki Wódz jest też człowiekiem wielkiego serca: "podczas ulewy, pośrodku nocy, potrafi zatrzymać swój samochód, żeby podwieźć staruszkę".

Wszystkie te wyjątkowe działania Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila upamiętniają dzieła filmowe i literackie. Można je obejrzeć na specjalnej wystawie. Jest tam na przykład zbiór opowiadań Niezrównany człowiek, w którym wymienione są zalety Wielkiego Wodza. Przybliża je nam kuratorka wystawy:

- Wielkiego Wodza cechują: przezorność, szlachetność umysłu, śmiałość, determinacja, zaradność, zdolności przywódcze, gorący patriotyzm, wierność, wspaniałomyślność, tolerancja, nadzwyczajna uprzejmość, poczucie obowiązku i humanitaryzm - wylicza. - Opowiadania te przedstawiają Wielkiego Wodza jako najszlachetniejszego i najwybitniejszego z ludzi, wodza rewolucji i serdecznego ojca narodu.

Z kolei w książce Wielki nauczyciel dziennikarzy zapisana jest wskazówka, jakiej Ukochany Przywódca, "najwybitniejszy absolwent Uniwersytetu im. Kim Ir Sena, wielki architekt, wielki kompozytor, wielki nauczyciel literatów i filmowców", udzielił pracownikom telewizji: "najważniejszym zadaniem operatora jest takie ustawienie kamery, aby jak najkorzystniej sfilmować Wielkiego Wodza".

Czuję, że mój prosty, propagandowy pomysł na Defiladę ma ogromny potencjał. Ale... nic nie jest pewne. Tym bardziej że moi koledzy z ekipy nie bardzo wierzą w jego siłę. Nawet po wylądowaniu w Korei Północnej usiłują mnie od niego odwieść.

- No nie. Nie możemy robić laurki, w której wszyscy wszystko chwalą. Poszukajmy jakiejś biedoty, czegoś odmiennego - przekonują.

Obstaję przy swoim: - Nic z tego. Nie zgadzam się - powiadam. - Niczego odmiennego nie znajdziemy, bo nikt nas do takich rzeczy nie dopuści. A poza tym, próbując włączyć do filmu cokolwiek krytycznego, zniwelujemy sam pomysł. Podejścia, w którym wprost filmowałoby się tylko i jedynie propagandę, do tej pory nie było - przypominam im.

Mocno sobie zakodowałem, że będziemy nagrywać jedynie to, co gospodarze zechcą, byśmy sfilmowali. Tym sposobem staliśmy się chyba najbardziej zdyscyplinowaną zagraniczną ekipą filmową w historii Korei Północnej. (...)

Świat z perspektywy celi

Harmonia absolutna. Bo co jest elementem każdego systemu totalitarnego? Po pierwsze, kult jednostki, po drugie - wróg zewnętrzny. Bez niego nie da się stworzyć państwa totalitarnego. Ludzie głodują, nie mają co jeść, żyją w skrajnym ubóstwie. Kto jest temu winien? Wróg zewnętrzny.

Trzeba więc być w gotowości. Nie pora narzekać, że jest nam źle albo że coś dzieje się nie tak, jak powinno. To jest dużo mniej ważne. Wróg zewnętrzny może nas napaść, musimy zatem zbroić się i ćwiczyć. Zachować czujność i bronić się, bronić!

My, Polacy, również doświadczaliśmy indoktrynacji, lecz skala jej nasilenia w Korei Północnej jest nieporównywalnie większa. Poza tym mieliśmy Radio Wolna Europa, przyjeżdżali do nas ludzie z Zachodu, od czasu do czasu ktoś od nas na Zachód wyjeżdżał, wiedzieliśmy, jak tam wygląda życie.

Koreańczycy tej szansy nie mają, bo prywatnego kontaktu z obcokrajowcem mieć nie mogą. System utrzymuje ich w totalnej izolacji, tysiącprocentowym odcięciu od jakichkolwiek informacji ze świata. Nie mają pojęcia, jak on wygląda. W ich ówczesnej perspektywie poza Koreą istnieją na Ziemi tylko dwa duże kraje: Związek Radziecki i znienawidzone Stany Zjednoczone, oraz trzy mocarstwa: Madagaskar, Burkina Faso i Kuba. "Mocarstwa", ponieważ prezydenci tych krajów są przyjaciółmi Wielkiego Wodza.

Próbuję zrozumieć tych ludzi. Gdyby każdy z nas przez całe życie, od urodzenia, siedział w jednej małej salce, na przykład w więziennej celi, nie miałby pojęcia, że poza nią cokolwiek innego istnieje. A gdyby ktoś wmówił nam jeszcze, że owa cela jest najpiękniejszym miejscem na świecie, najlepszym, jakie możemy mieć, i najwygodniejszym, skoro jest w niej łóżko, toaleta i dostajemy coś do jedzenia - też byśmy w to uwierzyli. Tak ważna jest skala porównawcza.

Koreańczycy bezgranicznie wierzyli wówczas w oficjalną wersję o dobrobycie i szczęśliwym życiu. Mimo że krążyły pogłoski o obozach koncentracyjnych, egzekucjach i torturach, oni instynktownie czuli, iż nie opłaca się w to "cudowne życie" nie wierzyć.

A skoro lepiej jest wierzyć, trzeba wierzyć przekonująco, czyli naprawdę.

Gdyby któryś z dorosłych Koreańczyków jakimś cudem dotarł do informacji ze świata, nie podzieliłby się nimi nawet ze swoimi dziećmi, gdyż mogłyby one opowiedzieć o tych rewelacjach w przedszkolu lub w szkole - dorosłym czy też swoim rówieśnikom. Dla całej rodziny byłoby to równoznaczne z natychmiastowym zesłaniem do obozu koncentracyjnego.

Zresztą rodzice i tak nie mają czasu na rozmowy z dziećmi, bo każdy dorosły obywatel Korei pracuje osiem godzin - co jest normalne - ale kolejne osiem musi poświęcić pracy społecznej. Wieczorem, po szesnastu godzinach, każdy jest skonany. A jeszcze nierzadko trzeba brać udział w oficjalnych akademiach...

Filmujemy jedną z nich: na widowni siedzi armia mężczyzn w garniturach. Myślisz: cywile. Ale nie, wszyscy mają poły marynarek ciężkie od orderów. Są również kobiety, tak samo obwieszone medalami. Nie widać spod nich ich pięknych ludowych strojów.

No bo co można dać obywatelowi, żeby go uhonorować za zasługi w kraju totalitarnym, w którym niczego nie ma do ofiarowania? Wyprodukowanie medalu niewiele kosztuje.

Lojalność wobec Wodza jest najwyższym wyrazem oddania partii i narodowi!

Lojalność wobec Wodza jest duszą i życiem komunisty!

Lojalność naszych członków partii i ludzi pracy w stosunku do Wielkiego Wodza jest niesplamiona, czysta i bezwarunkowa!

Na internetowej stronie ambasady Północnej Korei można dziś obejrzeć relację z pogrzebu Wielkiego Wodza Kim Ir Sena (1994 rok) oraz jego syna i następcy, Ukochanego Przywódcy Kim Dzong Ila (2011 rok). Tłumy oddają im cześć. Stylistyka wciąż ta sama: totalna rozpacz. Kobiety mdleją, partyjni dostojnicy szlochają. Nie można się wyłamać: kiedy wszyscy płaczą, lepiej płakać, niebezpiecznie byłoby zachować się inaczej. Jednakże oni płaczą naprawdę.

Czyli i to, i to. I strach, i prawdziwa rozpacz.

Przerażająca siła marszu

Przez wiele lat grałem na pianinie, i to nieźle, jestem więc wrażliwy i na rytm, i na muzykę. Przepuszczam przez siebie wszystko, co dzieje się wokół. Kiedy czuję, że jakiś widok w danym miejscu wywiera na mnie wpływ, uderza we mnie, szukam takich dźwięków i metod, żeby także muzyką dotrzeć do widza. Żeby odebrał filmowany przeze mnie obraz tak, jak sam go doświadczyłem.

Podczas finałowej defilady, szczególnie nocnej, gdy ludzie idą z zapalonymi pochodniami, przeraża mnie dudnienie setek tysięcy buciorów walących w ziemię w jednym rytmie. Jest ono tak groźne, że pragnę jego moc przekazać widzowi. Trafić do niego różnymi kanałami, również takimi, których on nie wyłapuje, by wchłaniał emocje wszystkimi porami skóry. Z towarzyszących defiladzie utworów o różnym stopniu natężenia do filmu wybieram te najmocniejsze.

Początkowo nie było to z mojej strony świadome działanie. Ale potem zrozumiałem, że instynktownie staram się, by widz spoglądał na świat przedstawiony tak, jak widzą go ludzie stamtąd. Żeby poczuł, jak to jest być Koreańczykiem, Brazylijczykiem, Rosjaninem.

Działałem instynktownie. Nikt mnie nie uczył, jak robić filmy. Realizowałem je zawsze sam, po swojemu. W Korei Północnej najważniejsza była defilada, w Brazylii samba, gdzie indziej coś innego, ale zawsze starałem się oddać wszystko tak, jakbym był mieszkającym tam człowiekiem, który usiłuje o swoim miejscu opowiedzieć coś światu.

Defiladę pokazywałem w wielu krajach i wszędzie odbierano ten film w taki sam sposób. Projekcji na początku towarzyszą nieustanne wybuchy śmiechu, ale im bliżej końca, tym śmiechu jest coraz mniej, mimo że sceny są tak samo śmieszne. Każdy zaczyna czuć przez skórę, że film ma drugie dno. Ludzie zaczynają rozumieć, jak straszna prawda kryje się między wierszami. Mamy do czynienia z okrutnym reżimem, który totalnie zniewolił naród. Publiczność doskonale czyta konstrukcję tego dokumentu. Cieszę się, że udało mi się to pokazać.

Dla polskich widzów przesłanie filmu od początku jest jasne - przeżyliśmy epokę stalinizmu i wiemy dokładnie, do czego prowadzi dyktatura oraz w czym się przejawia. Ale na festiwalu w Mannheim (wtedy w Niemczech Zachodnich) jakiś młody człowiek pełnym zdziwienia głosem zapytał: - Skoro oni mają u siebie taki zły system, dlaczego go nie zmienią?

To było najśmieszniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek zadano mi po projekcjach moich filmów.

Fragment książki "Świat Andrzeja Fidyka" autorstwa Andrzeja Fidyka i Aleksandry Szarłat. Wydawnictwo Znak. Premiera: 25 stycznia 2017 r.

Skróty pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy