Akcja Hiacynt: Tajemnica różowych teczek

Jaki cel przyświecał twórcom haniebnej operacji "Hiacynt"? Tego nie wiemy do dziś... /East News
Reklama

W chłodny poranek 1985 roku rozpoczęła się w Polsce realizacja bezprecedensowego przedsięwzięcia. Ofiarą haniebnej akcji padły tysiące niewinnych ludzi. Jaki cel przyświecał twórcom operacji "Hiacynt"? I czy jej zagadka w końcu doczeka się wyjaśnienia?

Ranek 15 listopada 1985 roku dla wielu obywateli Polski Ludowej miał nieoczekiwanie burzliwy przebieg. Jednych obudził łomot do drzwi i milicjanci na progu mieszkania. Niektórych funkcjonariusze dopadli w  miejscu pracy, a  jeszcze innych - przed drzwiami sal wykładowych. Swe sidła MO zarzuciła wszędzie, gdzie to możliwe: na przystankach, dworcach i  w  hotelach. W  mniej lub bardziej brutalny sposób "ofiary" zostały doprowadzone na komisariaty, gdzie poddano je poniżającym przesłuchaniom. Wśród zatrzymanych znaleźli się najróżniejsi ludzie: dyrektorzy i pracownicy produkcji, prawnicy i "badylarze", wykładowcy akademiccy i  studenci. Buntownicy  zaangażowani w działalność opozycyjną oraz ci pogodzeni z systemem, zapaleni ideowcy i wygodni konformiści.

Wszystkich łączył wspólny mianownik - orientacja homoseksualna. W  ramach rozpoczętej tego dnia operacji "Hiacynt" zatrzymano i przesłuchano kilkanaście tysięcy osób. Każdej zadawano podobne pytania. Udzielone na nie odpowiedzi skrupulatnie spisano i zamknięto w tajnych aktach, dziś znanych jako różowe teczki. Mimo upadku systemu oraz upływu przeszło 30 lat przebieg akcji zainicjowanej najprawdopodobniej przez gen. Czesława Kiszczaka, jej genezę i prawdziwy cel nadal spowija tajemnica.

Reklama

"Niniejszym oświadczam, że jestem homoseksualistą"

- Przede wszystkim pytano o nazwiska, nazwiska, nazwiska - to głównie interesowało funkcjonariuszy SB. A także o stosowane techniki aktów płciowych. O ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego. Tymi pytaniami deptano najintymniejszą sferę człowieka. Już samo zadanie takiego pytania poniżało i upokarzało - mówił w 1999 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Inaczej" Waldemar Zboralski, jeden z  zatrzymanych wówczas ludzi. Od doprowadzonych na posterunek pobierano odciski palców i  kazano im podpisać dokument o  treści: "Niniejszym oświadczam, że ja (tu dane personalne - przyp.  red.) jestem homoseksualistą od urodzenia. Miałem wielu partnerów, wszystkich pełnol etnich. Nie jestem zainteresowany osobami nieletnimi".

Działo się to bez konkretnego uzasadnienia, bez postawienia jakichkolwiek zarzutów, tym bardziej że od lat 30. XX wieku polskie prawo nie zakazywało kontaktów homoseksualnych. Akcja nie była jednodniowym przedsięwzięciem. Według źródeł zakończono ją najwcześniej wiosną 1987 roku, lecz jeszcze w kolejnym roku uzupełniano zebrane informacje. Dziś szacuje się, że zgromadzono około 11 000 teczek, choć liczba ta nie została nigdy potwierdzona.

- Tylko tyle? Moim zdaniem jest ich o wiele więcej - mówił w 2007 roku emerytowany oficer UOP i  ABW w  wywiadzie dla tygodnika "Polityka". Środowisko homoseksualne było bowiem inwigilowane już wcześniej, a sam "Hiacynt" stanowił kulminację działań w tej grupie.


Różowe lata osiemdziesiąte

Również pytanie o cel, jaki naprawdę przyświecał inicjatorom operacji, nadal pozostaje bez odpowiedzi. Początkowo MSW zaprzeczało, jakoby takie czynności w ogóle miały miejsce. Podobne stanowisko zajął ówczesny rzecznik rządu, Jerzy Urban. Tymczasem w  1986 roku rzecznik prasowy Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej potwierdził przeprowadzenie akcji, wyliczając jej powody na łamach pisma "W  służbie narodu". Chodzić miało o wysoką kryminogenność środowiska, szerzącą się prostytucję, a także... profilaktykę AIDS (chorobę określano wtedy mianem "pedalskiej zarazy"). Żaden z tych argumentów nie wytrzymuje jednak krytyki. Ostatni zaś wydaje się wręcz nonsensem, skoro przesłuchiwanych ani nie kierowano na badania (zresztą test na obecność wirusa HIV nie był jeszcze stosowany), ani nie poddawano żadnej edukacji w tym zakresie.

Sami zainteresowani, wśród których byli znani dziś działacze na rzecz równości, uważają, iż "Hiacynt" miał zapobiec wykształceniu się zorganizowanych struktur mniejszości homoseksualnej.

- Istnieją uzasadnione powody, aby przypuszczać, iż akcja ta miała na celu zniszczenie i zinwigilowanie rodzącego się ruchu gejowskiego oraz zastraszenie jego potencjalnych zwolenników. Środowisko gejowskie uważano za trudno kontrolowalne i podejrzewano, że w jego ramach działa wielu opozycjonistów politycznych - opowiadał Marek Mrok.

Co kryją teczki?

Na drodze do ostatecznego rozstrzygnięcia wątpliwości stoi jeden zasadniczy kłopot: brak dostępu do samych kartotek. Materiały zostały zabezpieczone tak skutecznie, że kolejne próby dziennikarzy, działaczy LGBT czy historyków spełzają na niczym. W 2004 roku prof. Leon Kieres, ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej, przyznał, iż teczki znajdują się w zbiorach urzędu. Dodał też, że stanowią świadectwo mechanizmów sprawowania władzy w PRL i stosowania poniżających metod. Jednak niedługo później rzecznik IPN zaprzeczył, jakoby materiały rzeczywiście były przechowywane w tej instytucji. Podobne stanowisko prezentowało wtedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i  Administracji. Z kolei zgodnie z informacją przedstawioną w 2007 roku przez Janusza Kurtykę, następnego prezesa IPN, kartoteki umieszczono w  archiwach Komendy Głównej Policji. Według wszelkiego prawdopodobieństwa akta są niekompletne - i niedostępne nawet dla badaczy.

Wyraźna niechęć do ujawnienia nie tylko treści teczek, ale choćby samego miejsca ich przechowywania, budzi podejrzenia co do ich zawartości. Jakie fakty i czyje nazwiska skrywają, skoro tak trudno uzyskać do nich dostęp? Czym groziłoby ich ujawnienie i kto by na tym stracił? - Z całą pewnością operacja "Hiacynt" nie była przejawem nienawiści czy homofobii generała Kiszczaka, który był przede wszystkim pragmatykiem. Ewidencja osób homoseksualnych miała - jak się wydaje z dzisiejszej perspektywy - jeden cel: zebranie materiałów obciążających, dyskredytujących w  przypadku odmowy współpracy z  władzami PRL - mówi nam Bartłomiej Marcinkowski, autor wydanej trzy lata temu powieści Rozgrywka, której fabuła koncentruje się wokół opisywanych wydarzeń.

- Rejestrowano opozycjonistów, ale też członków aparatu oraz  sympatyków władzy. Jedni i  drudzy mogli być potem wykorzystywani przez służby podległe generałowi, który w ten sposób uzyskiwał twardych sojuszników -  komentuje Marcinkowski.

-"Hiacynt" pomagał zatem Kiszczakowi kontrolować zarówno opozycję, jak i własne szeregi - dodaje pisarz.

Nowa władza w garści?

Skoro spis miał być instrumentem kontroli i nacisku w czasach PRL, niewykluczone, że spełnia swoją rolę do dziś. Zbiór dokumentów przechowywanych w  domu gen. Kiszczaka, a ujawniony niedawno przez jego żonę, przypomina, iż mnóstwo akt może znajdować się w prywatnych archiwach. Wtedy stają się szczególnym narzędziem wywierania wpływów i  służą do rozgrywek na najwyższych szczeblach władzy. Jeśli zawierają informacje na temat ważnych urzędników państwowych, prezesów wielkich spółek czy funkcjonariuszy partyjnych, ich ujawnienie wywołałoby liczne przetasowania na arenie politycznej czy gospodarczej. Choć obecnie sytuacja nad Wisłą jest zupełnie inna niż przed 30 laty, część ludzi wciąż nie decyduje się na ujawnienie swojej orientacji. Przymusowy coming out mógłby przecież oznaczać koniec zarówno kariery, jak i życia rodzinnego.

Taką interpretację potwierdza zresztą jeden z byłych funkcjonariuszy SB, który latem 2017 roku anonimowo udzielił wywiadu dla portalu Wirtualna Polska. Sugeruje, iż materiały kompromitujące obecnych aktorów sceny politycznej znajdują się w rękach jego kolegów po fachu. - Odchodząc ze służby, wielu zabrało sobie jakieś teczki, materiały jako polisę ubezpieczeniową i do użycia w ostateczności - wyznał były esbek.

Zawsze gdy brak jednoznacznych odpowiedzi, a pytania nie przestają się mnożyć, otwiera się przestrzeń do snucia rozmaitych hipotez. We wspomnianej już Rozgrywce Marcinkowski przedstawia własną interpretację "Hiacynta" i jego genezy. Według niego operacja miałaby być nikczemnym planem opracowanym przez gen.  Kiszczaka na zlecenie gen. Wojciecha Jaruzelskiego w celu niedopuszczenia do rzeczywistej utraty władzy przez dotychczasowych decydentów po upadku PRL. Zdając sobie sprawę z  nieuchronności rozpadu ZSRR oraz całego bloku wschodniego, postanowili oni uprzedzić fakty i  przeprowadzić kontrolowaną zmianę tak, by nie tylko zagwarantować sobie bezpieczeństwo, lecz również zachować wpływy w kraju.

Wierni i niezawodni ludzie mieli więc znaleźć się wśród polityków opozycji oraz na kierowniczych stanowiskach w  kluczowych sektorach gospodarki. Aby ową wierność zagwarantować, gen. Kiszczak zagrał na najczulszym instrumencie - skrywanej orientacji seksualnej. Biorąc pod uwagę ówczesne postawy społeczne, zgodnie z  którymi mniejszym wstydem były przemoc domowa czy alkoholizm niż posiadanie homoseksualisty w  rodzinie, łatwo zrozumieć, że trzymałby w garści osoby znajdujące się u sterów władzy.

Trzeba przyznać, iż jakkolwiek makiaweliczna, hipoteza ta jest całkiem zgrabna i  pociągająca. Na ile prawdopodobna? Cóż, dopóki teczki pozostaną przykryte grubą warstwą kurzu w państwowych archiwach lub czyjejś prywatnej szafie, nie zdołamy ani jej potwierdzić, ani w przekonujący sposób obalić.

Dr Klaudia Kościelska


Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy