​Mroczne tajemnice medycyny: Czego nie mówią nam lekarze?

Niektórzy lekarze wychodzą z założenia, że pacjenci dla własnego dobra powinni wiedzieć jak najmniej. /123RF/PICSEL
Reklama

Ta umowa nie wymaga podpisu, ustnej zgody ani uścisku dłoni (to ostatnie szczególnie teraz i tak pewnie by się nie wydarzyło). Wchodzi w życie automatycznie, zawsze gdy przekraczamy próg gabinetu w przychodni. Każdy diagnosta jest zobowiązany do poinformowania pacjenta o jego stanie zdrowia, udzielenia porady i zapobiegania grożącym mu szkodom. Jednak mało kto wie, że lekarze codziennie łamią tę umowę. Często nieświadomie, lecz czasem zupełnie celowo. Dlaczego? Istnieją trzy główne powody.

Reklama

Po pierwsze niewiedza. Zanim nowe odkrycie, choćby najbardziej przełomowe, trafi do wszystkich gabinetów lekarskich, może minąć nawet 30 lat! Przykład: Od trzech dekad wiadomo, że substancja czynna diazepam, zawarta w leku uspokajającym Relanium (Valium), stosowana długoterminowo jest uzależniająca podobnie jak heroina - jednak do dziś przepisuje się ją milionom pacjentów, często nie kontrolując skutków jej zażywania.

Po drugie nieszczerość. - Co by Pan zrobił na moim miejscu? Wielu lekarzy obawia się tego pytania i nie odpowiada na nie szczerze lub zataja przed pacjentem osobistą ocenę. Przykład: ankieta przeprowadzona przez Uniwersytet Duke’a w Karolinie Północnej miała pokazać, czy lekarze zalecają swoim pacjentom ze zdiagnozowanym nowotworem jelita terapię, którą sami uznają za najlepszą. Wynik zaalarmował fachowców: 40 proc. z 500 lekarzy doradziło pacjentom operację, której sami by się nie poddali ze względu na zbyt duże ryzyko niepożądanych skutków ubocznych.

Po trzecie dezinformacja. Zdaniem wielu specjalistów firmy farmaceutyczne finansujące badania nad lekami wpływają na wyniki tak, by wypadły one na ich korzyść. - Z jednej strony testy są zwykle opłacane i prowadzone przez producentów, dlatego wykazują tendencję do zbytniego optymizmu. Z drugiej strony analizy, które nie przynoszą pożądanych rezultatów, są z zasady rzadziej publikowane - wyjaśnia prof. Gerd Antes z Uniwersytetu we Fryburgu.

Również to, że takie testy są na ogół bardzo kompleksowe i trudne, może powodować problemy w interpretacji. W efekcie lekarze nierzadko doradzają swoim pacjentom, opierając się na wynikach badań, które nie są dobrze zrozumiane lub wiarygodne pod względem naukowym. Także o tym nie mówi się osobom leczonym.

W 2016 roku Polacy wydali w aptekach więcej niż 31 miliardów złotych. Samych lekarstw dostępnych bez recepty kupujemy ponad 700 milionów opakowań. Ale medykamenty nie tylko ratują życie i zdrowie. Wielu lekarzy nie mówi o tym, iż ich przyjmowanie zawsze niesie ze sobą określone ryzyko - i nie dotyczy to wyłącznie tych przepisywanych na najcięższe schorzenia.

Wręcz przeciwnie. - Najwięcej skutków ubocznych i powikłań powodują leki polecane najczęściej - twierdzi Keihan Ahmadi-Simab, zastępca ordynatora jednej z niemieckich klinik.

***Zobacz także***

I właśnie tu według dużej części ekspertów leży problem: Coś, co wydaje się nieszkodliwe, a w rzeczywistości jest niebezpieczne, dla pacjenta staje się groźne podwójnie.

Istnieją metaanalizy, które sugerują, że antydepresanty są skuteczne zaledwie w jednym na dziesięć przypadków - mimo to tysiące ludzi leczących się w Polsce na depresję jest poddawanych takiej terapii. A przecież lekarze, wypisując receptę, muszą wiedzieć, że narażają tym samym swoich pacjentów na niepotrzebne ryzyko, ponieważ antydepresanty mają poważne skutki uboczne. 

Profesor Peter Gotzsche, dyrektor Nordic Cochrane Centre, który badał objawy zdrowotne towarzyszące tego typu lekom, oszacował, że spośród 1,2 miliarda mieszkańców krajów zachodnich, rocznie ok. 500 tysięcy umiera z powodu skutków ubocznych po ich zażyciu. Szczególnie niebezpieczne są one u ludzi w podeszłym wieku oraz młodzieży.

Przykładem są tzw. selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny (SSRI). Od lat w środowisku fachowym toczy się na ich temat spór, ponieważ istnieją podejrzenia, że zwiększają ryzyko samobójstwa. Według wielu ekspertów winę za to ponosi szczególna właściwość leków bazujących na SSRI - powodują one wzmożenie aktywności u ludzi cierpiących na depresję, co pomaga im pokonać apatię. Problem w tym, że lek daje więcej energii na realizację każdego zamierzenia, a więc i samobójstwa. 

Jest to niebezpieczne zwłaszcza w początkowej fazie leczenia. - Pacjent może jeszcze czuć się mocno depresyjnie i chcieć umrzeć - podczas gdy lek zaczyna już działać na inicjatywę - wyjaśnia prof. Andreas Meyer-Lindenberg z Centralnego Instytutu Zdrowia Psychicznego w Mannheim. Jednak nawet krytycy SSRI wiedzą, że obecnie właściwie nie ma alternatywnych metod, przynajmniej w najtrudniejszych przypadkach. Powód: inne antydepresanty mają jeszcze więcej skutków ubocznych, a nieleczona ciężka depresja jest piekłem.

W Polsce na przeszczep organu czeka obecnie blisko 4700 osób. Co roku dostępnych staje się tylko ok. 2400 narządów. Czas oczekiwania na przeszczep nie jest więc krótki. W przypadku nerki jest to średnio 2,5 roku, a w przypadku serca - 14 miesięcy. Co to jednak dokładnie oznacza? Czy wystarczy poczekać odpowiednio długo, by otrzymać potrzebny organ? Niekoniecznie. Lekarze w rozmowie z ciężko chorymi pacjentami często nie są szczerzy. Obok swego rodzaju twardych kryteriów (grupa krwi, możliwe odrzucenie przeszczepu itd.), decydujących o tym, czy dany organ w ogóle pasuje do biorcy, istnieją też liczne "miękkie kryteria".

I to właśnie one odgrywają kluczową rolę w procesie przyznawania narządów. Wielu zainteresowanych nie dowie się na przykład, że dla każdego nowo zgłoszonego organu do przeszczepu kolejkę oblicza się na nowo. Jednak nawet jeśli pacjentowi poszczęści się na tym etapie, nie oznacza to jeszcze, że zostanie automatycznie wybrany do transplantacji. Więcej: Nie oznacza to, że w ogóle kiedykolwiek dostanie potrzebny narząd. Jak to możliwe? Jeśli dwaj pacjenci na liście oczekujących są zbyt podobni do siebie pod względem wymiernych kryteriów, jest remis. W Europie na nerkę czeka ponad 10 tysięcy osób - problem ten pojawia się więc częściej, niż można by przypuszczać.

***Zobacz także***

Aby w takiej sytuacji ustalić biorcę organu, lekarze muszą sprawdzić czekających nie tylko pod kątem twardych, ale i miękkich kryteriów. Tych ostatnich nie da się zmierzyć, bazują one często na subiektywnej ocenie. Dla specjalistów podejmujących decyzję jest to prawdziwy dylemat. W praktyce może to oznaczać, że 47-letni alkoholik będzie mieć mniejsze szanse na przeszczep wątroby niż np. 17-latka cierpiąca na chorobę dziedziczną, ale zdrowa pod każdym innym względem. Według krytyków jest to trudne do zaakceptowania z uwagi na brak obiektywnych kryteriów.

Doktor Patrick McMahon - były koordynator transplantacji w USA - oskarża lekarzy w tym kontekście nawet o to, że "bawią się w Boga". Wielu zmarłych zostaje dawcami organów - ale czy naprawdę są oni zmarli? - Tylko żywe narządy nadają się do przeszczepu -  wyjaśnia kardiolog dr Paolo Bavastro. 

Aby lekarze mogli pobrać serce, wątrobę albo nerki z jeszcze "żywego" ciała, nie narażając się na odpowiedzialność karną, w roku 1968 wprowadzono alternatywną definicję śmierci, tzw. śmierć mózgową. Oznacza ona nieodwracalny zanik aktywności mózgu, przy jednoczesnym zachowaniu innych funkcji organizmu. 

Szacuje się, że obecnie setki tysięcy Polaków cierpią wskutek nietolerancji glutenu. Co więcej, większość z nich zdiagnozowała się sama - lekarze zwykle co najwyżej potwierdzają, iż jeśli komuś dieta bezglutenowa pozwala czuć się lepiej, to może ją kontynuować. Wydaje się więc, że nietolerancja tej mieszaniny białek, w przeciwieństwie do prawdziwej celiakii, czyli chronicznego zapalenia śluzówki jelita cienkiego, której towarzyszą objawy takie jak bóle kości czy anemia, może być w dużym stopniu naszym wymysłem.

Pomijając stosunkowo nieszkodliwe nietolerancje pokarmowe, lista wymyślonych chorób jest coraz dłuższa. Znalazł się na niej choćby tzw. syndrom Sissi, czyli rzekoma forma depresji. Do jej objawów zalicza się niepokój, niestałość, hiperaktywność, wahania nastrojów i problemy z poczuciem własnej wartości. Autor publikacji medycznych i naukowych, Jörg Blech, ustalił, że choroby nie odkryto w gabinetach lekarskich, lecz w dziale marketingu firmy farmaceutycznej - i to tylko po to, by stworzyć przypadłość pasującą do istniejącej już pigułki. 

Ale po co właściwie ten cały wysiłek? - Z punktu widzenia przemysłu farmaceutycznego chorują zwykle niewłaściwi ludzie, czyli biedni i starzy, którym nie pozostało zbyt wiele życia - wyjaśnia prof. Karl Lauterbach. Dlatego giganci farmaceutyczni dążyli w ostatnich latach do takiego stanu rzeczy, by to osoby dobrze sytuowane poczuły się chore - a to udaje się najczęściej z pomocą schorzeń "zaprojektowanych" specjalnie dla określonej grupy docelowej. - W tym układzie lekarze stają się wspólnikami przemysłu - wyjaśnia Blech.

***Zobacz także***

Częste wizyty przewrażliwionych pacjentów to dla praktykujących medyków czysty zysk. - Kto odeśle ludzi do domu, nic na nich nie zarobi - mówi Blech. By mieć lepszą kontrolę nad skutecznością leków, firmy farmaceutyczne inwestują rocznie ok. 100 milionów euro w tzw. obserwację skutków farmakoterapii. Polega to na tym, że lekarze w swoich gabinetach przepisują pacjentom określony środek i dokumentują jego działanie. 

Jednak czy ta metoda rzeczywiście sprawia, iż medykamenty są bezpieczniejsze? Wielu specjalistów w to wątpi. Wartość tych badań jest według nich bardzo mała - za to honoraria lekarzy wysokie. Ta dysproporcja zdaniem ekspertów takich jak prof. Karl Lauterbach w sposób oczywisty wskazuje na to, że obserwacja skutków farmakoterapii ma w rzeczywistości... skłonić diagnostów do przepisywania danego leku. Problematyczny w tym kontekście jest niewątpliwie fakt, iż takie powiązania między lekarzami a przemysłem farmaceutycznym nie są nadzorowane przez państwo.

- Manipulacje badaniami klinicznymi są tak częste i tak daleko idące, że sprawozdania z tych testów należałoby traktować wyłącznie jako reklamę leków - mówi prof. Peter Gotzsche, dyrektor Nordic Cochrane Centre przy szpitalu Ringshospitalet w Kopenhadze, przysparzając sobie tym samym wielu wrogów. Jak na lekarza są to bardzo ostre słowa, w dodatku skierowane nie tylko przeciwko przemysłowi farmaceutycznemu, ale i wszystkim kolegom po fachu oraz naukowcom, którzy milczą na ten temat. A co to oznacza dla nas, pacjentów? - Z jednej strony badania są zwykle finansowane i prowadzone przez producentów, dlatego wykazują tendencję do zbytniego optymizmu.

Z drugiej strony analizy, które nie przynoszą pożądanych rezultatów, są z zasady rzadziej publikowane - wyjaśnia prof. Gerd Antes z Uniwersytetu we Fryburgu. Nie chodzi o to, że firmy farmaceutyczne fałszują wyniki - wystarczy inaczej wyważyć fakty lub je po prostu pominąć. - Takie pozornie niewielkie różnice mogą na światowym rynku dać miliardy dolarów zysków - tłumaczy prof. Gotzsche. 

Zasada działania tego procederu jest bardzo prosta: Kto ma środki finansowe, ten decyduje o wynikach. Potwierdzają to wyrywkowe badania przeprowadzone przez Cochrane Centre. Okazuje się, że 50-61 proc. finansowanych przez firmy farmaceutyczne analiz nad lekami zostało poddanych manipulacji tak, by rezultat wypadł na korzyść tych firm. "Ustawione" testy nie stoją jednak na przeszkodzie w dopuszczaniu leków do obrotu. Dlaczego? - Obecnie nie istnieją interdyscyplinarne standardy oceny leków ani wymierne kryteria jakości dla badań naukowych - wskazuje prof. Flaminio Squazzoni z Uniwersytetu w Brescii.

Lecz najbardziej szokuje fakt, że nie jest to żadną tajemnicą. Dzięki wysiłkom m.in. 37 tysięcy współpracowników Cochrane na całym świecie, którzy publikują swoje odkrycia w renomowanych fachowych czasopismach medycznych, wiadomo, że tysiące badań zostało zmanipulowanych. Lekarze powinni o tym wiedzieć, ponieważ to na nich spoczywa duża część odpowiedzialności za przepisywane leki. Pacjenci oczekują, iż opiekujący się nimi specjaliści będą na bieżąco, przynajmniej jeśli chodzi o najważniejsze trendy w medycynie. Ale historia uczy, że wiele leków jest wciąż przepisywanych, mimo iż ze stanu badań wynika coś innego - niektórzy eksperci są po prostu niedouczeni.

Przykładem są tzw. testy PSA do wczesnego wykrywania raka prostaty. Choć wielu uczonych oraz autor testu, prof. Richard Ablin, odradzają obecnie jego stosowanie w innych przypadkach niż powtórny rozwój nowotworu po remisji, lekarze nadal go przepisują. Okazuje się, iż wyniki tego typu badań prewencyjnych są w 80 proc. pozytywnie fałszywe, czyli prowadzące do wniosku o chorobie w przypadku zdrowego pacjenta. Podobnie rzecz wygląda z zalecanym przez część medyków środkiem uspokajającym diazepamem (Relanium). Brzmi to nieprawdopodobnie, lecz choć od prawie 30 lat wiadomo, że substancja ta jest tak samo uzależniająca jak heroina, nadal się ją przepisuje.

***Zobacz także***

Świat Wiedzy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy